dromadery

z ust mi to wyjmij i ustaw się na straży
mojego akcentu, kiedy będę mówiła o nas miękko
z twardym es zet, z otwartym ogrodem na zimę
schowam się bez psa, który skamle i dziecka
z ziemią między zębami, kiedy mnie przedstawisz –

nawet nie jestem stąd, ani z Walii, ani z Liverpool
mam obce biodra

i sama nie wiem, gdzie mogę przyłożyć swój język
żeby nie zamarzł albo nie zakwitł nagle ostrokrzewem
w którym boksie mam zasnąć i co przeżuć przed snem
a następnie: jakie obrazy mogę wziąć między palce
rozmazać je na szybie, między złotymi reliefami

ze śliny, z ognia


najdłuższa noc

nie ma miłości, linorytu, słonecznej pogody, góry
z dołem, podpatrywanej od dołu. nie ma serca,
miejsca i jasnej po nim dziury. wiem, jesteś
w stanie kupić mi farby i zamalować wartość

kiedy oglądam twoje rodzinne zdjęcia
w kotach, ptakach, złotkach i chlebkach
z numerem domu na czole, z dumą
gratuluję sobie


nic

nie masz w sobie tylu ograniczeń żeby mówić mi
co mam pisać co znaleźć wewnątrz bladego kamienia
co widzę kiedy zasłaniam ramieniem ekran telefonu
zapominam numer który sprawdza się u ciebie I dzwoni

kiedy mi w głowie chmury I siano kiedy odgarniam
nieprzytomne osy topione w dwóch wersach po słowie
nie lubię kiedy wspominasz o jej udach o piersiach
o winie rocznik 1996 zapomnijmy o sobie może do tej

strony kiedy odkryję że nic nie działa gorzej nic
bardziej nie prosi się o rytm o kilka lepkich cichych słów
niż –


sklep ze sznurkami

jak mam na imię, jaki mam obrazek z drewna, ze złota
z dyni, utrzymany w klasycznym kwadracie:
on, ona, literatura i ja. dzień dobry państwu,
tu stacja finalna, a ja wciąż trzymam ciebie w ustach
rozplątuję, krztuszę się, kołyszę i milknę

na imię mi przypadek, z drewna, ze złota, skruszony
marmur, zdziczała oliwka, kuzynka ze zgierza
albo innej opolszczyzny. matka ze stali, co cię wyprawia
za morza, za skały, taksówką, do żony. biegnę wtedy
jak pies za szybkim kołem i szczekam, ujadam, nisko, nisko

drżę albo umieram, kiedy pytasz, co dzieje się u mnie.
nic się nie dzieje, ponieważ nie może. nie mam imienia,
nie mam ust, niewiele się klei, nic nie wyraża. spaliśmy wczoraj?
przeciwko piątkom, sobotom, kładę swoje czoło podziwiam


werniks

to nie było koniecznie tak, ale przecież musiałeś wiedzieć
z której strony obejść szerokie łąki, żeby całego dnia nie podciąć
ciemnozieloną, ostrą jak fala trawą. jak odpiąć mi skrzydła
kiedy wspinałam się na drewnianą ławkę – i tylko po to
żeby z oddali dostrzec wasz dom, sklep, przystanek, róg ulicy
wasze łóżko

wyrwało mnie na moment, na dobrą chwilę z tamtej nocy:
wzięłam to za zły sen i byłam gotowa zamienić akryl na temperę

to nie było koniecznie tak, ale przecież musiałeś dostrzec
z której strony – z ciemnej, ostrej jak trawa fali odpięłam
wasz dom, sklep, przystanek, róg ulicy oraz wasze łóżko
z pięknym kotem na ganku, który łasił się i przymilał
do mojej drewnianej ławki, do łąki, która wchodząc w zimę
w mały, blady prostokąt, złapany gdzieś z lotu ptaka, jak ja

zastygła

Iza Smolarek – Pięć wierszy
QR kod: Iza Smolarek – Pięć wierszy