Olga Tokarczuk: Dostałam zaproszenie od swojego chińskiego wydawcy, który wydał tam moją książkę. Od znajomych przychodziły e-maile: Tokarczuk, gdzie ty jedziesz? Odwołaj to. Nie wolno tam wjeżdżać. Należy bojkotować Chiny jak się tylko da. Z drugiej strony istnieje taka teoria, że demokracja może tylko tam funkcjonować, kiedy obywatele jakiegoś kraju, ludzie, którzy mieszkają w jakimś totalitarnym molochu mają kontakt ze światem, kiedy się z nimi spotyka, kiedy się z nimi rozmawia, kiedy też mają lepsze warunki życia. Podobno jest taka jakaś zależność demokracji od pewnego poziomu poczucia bezpieczeństwa, także i materialnego. Z tego punktu widzenia bojkot jest głupią rzeczą. Należy jeździć, należy uprawiać turystykę, sprawiać żeby ten kraj, do którego się jedzie, taki totalitarny moloch, mógł się otworzyć na świat. Ja tam byłam kilka dni. Właściwie tylko w Pekinie. Moje doświadczenie z tego wyjazdu jest mroczne, bo to jest naprawdę straszny kraj. Kiedy sobie wyobrażałam ile jest tam mieszkańców, to jest to suma dla kogoś, kto pochodzi z kraju 35 milionowego jakoś zupełnie niewyobrażalna. To jest kraj, w którym cały czas wiszą wielkie portrety Mao, w którym jest bardzo silnie scentralizowana władza, a jednocześnie wolny rynek. Czyli tak jakby dwa koszmary, których my się tu w Europie bardzo boimy. Jednocześnie działa cenzura. Większość tych ludzi, z którymi rozmawiałam w ogóle nie wie o tym, co się dzieje w Tybecie. Nie mają takiej świadomości. Byłam zaskoczona poziomem niezorientowania, nie zainteresowania polityką. Zdałam sobie sprawę po raz kolejny, że jak się wyjeżdża daleko od Europy to bardzo widać też to, co sprawia, że czuję się daleko od Europy Europejką. Jakąś taką szczególną mentalność, szczególną wrażliwość, którą my mamy tutaj, a której tam ludzie nie mają. Pekin jest metropolią, która się bardzo prężnie rozwija, rozbudowuje, zachwyca architekturą bardzo nowoczesną. Nowe piękne budynki stawiane są na starej dzielnicy miasta, która jest wyburzana w okrutny sposób. Grupki turystów pędzą w poszukiwaniu czegoś starego. Widziałam remontowaną przed olimpiadą świątynię buddyjską, z której robotnicy odłupywali starą farbę, a inni malowali już nową, olejną. Wszyscy, którzy tam przystawali chcieli złapać tych robotników za ręce, żeby dali spokój temu niszczeniu. To jest zupełnie inne rozumienie zabytku, inne rozumienie piękna, czegoś, co jest cenne. Okazało się też w końcu, że moja książka Prawiek i inne czasy pojawiła się tam po piracku. Tajwan, który cały czas zachowuje pewną niezależność od kontynentalnych Chin sprzedał prawa do książki nie informując o tym autorki i mojego agenta. Wszystko się w końcu udało, promocja była dobra, powiedziałam o Tybecie. Było to przyjęte chrząkaniem i takim poczuciem niewygody. Miałam poczucie, że w jakiś sposób zaprotestowałam.

Marta Mizuro: Jak została przyjęta książka przez ludzi o obcej Ci mentalności?

Byłam w zeszłym roku na Tajwanie. Było spore zainteresowanie tą książką. Przyszło sporo ludzi, którzy dopytywali się o szczegóły. To, co jest takie niezwykłe i mi się podoba w dalekowschodnich kulturach, to jest taki głęboko zakorzeniony synkretyzm. Zupełnie inne traktowanie religii i religijności. Dla Tajwańczyków, Koreańczyków, Chińczyków nie ma specjalnie znaczenia, do której świątyni chodzisz. Kiedy próbowałam się dowiedzieć od mojej tajwańskiej przewodniczki, jaka to jest świątynią, czy lamajska, czy taoistyczna, to ona się tak rozglądała i mówiła: wiesz co, nie wiem, ten Budda jest taki bardzo buddyjski, ale z drugiej strony on przypomina takie taoistyczne bóstwo, nie wiem, co to za świątynia, ale ludzie tu przychodzą. Nie ma silnego rozgraniczenia jak my mamy w Europie, że to jest kościół taki, to jest kościół śmaki. W związku z tym religia jest postrzegana jako pewna potrzeba złożenia darów, pomodlenia się, odosobnienia. I w taki troszkę sposób potraktowano moja książkę. Podszedł do mnie młody człowiek i powiedział, że strasznie mu się fajnie czytało Prawiek, bo to jest taka bardzo buddyjska książka. Nie zdążyłam go dopytać, co miał na myśli. Widocznie znalazł tam coś swojego.

A co ty znalazłaś swojego w Chinach?

Właściwie to teraz narobiłam sobie ochoty do tego, żeby pojechać dalej w ten kraj i zobaczyć to, co nie jest pokazywane w triumfalistyczny sposób w Pekinie. Pekin jest sztucznym miastem. Zwłaszcza centrum, które jest nastawione na zrobienie wrażenia. Pekin składa się z kontrastów. Mówi się o tym, że jest perfekcyjnie przygotowany do olimpiady. Miałam na przykład potworny kłopot, żeby wyciągnąć pieniądze z jakiegoś bankomatu. A kiedy trafiłam do banku okazało się, że wszędzie jest bardzo dużo pracowników, żeby poradzić sobie z bezrobociem, co jest zresztą chyba dobrym pomysłem. W banku pracuje na przykład dwanaście hostess i one mnie obstąpiły. Ja po angielsku zapytałam, gdzie mogłabym wymienić pieniądze, a one zaczęły wszystkie chichotać patrząc na mnie i zasłaniając sobie usta. Tłumaczyły mi łamaną angielszczyzną, że ta pani, która mogłaby mi wymienić pieniądze poszła już do domu, bo jest po szesnastej. Przestraszyłam się tym, że na olimpiadę przyjadą dzikie tłumy i będą się tam czuć bezradnie. Ja bym nigdy w życiu nie pojechała na taką olimpiadę. Ewidentnie jest to triumf siły, siły demograficznej, która polega na tym, że mamy ten miliard trzysta milionów ludzi, którzy produkują nieprawdopodobną ilość towarów i są nieprawdopodobnie wielkim rynkiem zbytu. To wystarczy, żeby świat milczał i nic nie robił w sprawie Tybetu.

[…]

OPT 26.03.2008

Made in China – fragmenty spotkania autorskiego z Olgą Tokarczuk
QR kod: Made in China – fragmenty spotkania autorskiego z Olgą Tokarczuk