Piotr Czerniawski: Twoje felietony w Tygodniku Powszechnym cieszyły się w sumie niezłym powodzeniem. Parę z tych felietonów do dziś jest wspominanych i komentowanych na ich stronie internetowej, przede wszystkim „Przeciw poezji niezrozumiałej”, ale również kilka, które uchodzą za kultowe, jak otwarty list do Wojciecha Wierciocha.
Jacek Podsiadło: Ten „Przeciw poezji niezrozumiałej” to pewnie jest żywo komentowany wyłącznie w środowiskach poetyckich. To jeszcze był felieton sprzed mojej regularnej działalności felietonowej w Tygodniku, jakaś dyskusja się wtedy toczyła o poezji i wymyślili, żebym ja coś napisał. Niejako w związku z tym potem zaczęła się moja współpraca z Tygodnikiem bardziej stała, ale też tutaj mi trochę niedźwiedzią, albo zgoła końską przysługę redakcja wyrządziła. Nieświadomie chyba, bo ten tytuł „Przeciw poezji niezrozumiałej”, nadtytuł właściwie, został nadany właśnie przez redakcję. Ja tam wprawdzie zdradzałem się ze swoimi preferencjami co do poezji i jej kształtu, ale starałem się za bardzo tego przeciwko czemu niby jestem nie akcentować, bo to, że jakiś rodzaj poezji mi się nie podoba, nie znaczy, że ona jest zła, albo niepotrzebna, albo coś tam. Starałem się w tamtym tekście napisać, czemu mi się nie podoba, ale broń Boże nie pisałem przeciw tej właśnie poezji. A taki nagłówek jednak od razu daje po oczach i ustawia autora w pozycji napastliwej. A ten felieton do Wierciocha to jest taki lekką ręką napisany, o ile pamiętam. Łatwo się takie pisze. Zresztą pan Wiercioch, jak się potem okazało, był chyba człowiekiem nie w pełni panującym nad własną jaźnią i akurat naigrawanie się z jego aforyzmów może nie było najlepszym pomysłem. No, ale wcześniej o tym nie wiedziałem, a pan Wiercioch przysłał mi kiedyś wielką księgę swoich aforyzmów wydaną przez jakiś Związek Dentystów Polskich, czy jakoś tak, bo jest stomatologiem – aforystą, i sami rozumiecie, że nie sposób było nie napisać felietonu o tym, jak to pan Wojciech Wiercioch borując komuś ząb czyta mu jednocześnie aforyzm przeciwbólowy.
Czy jakoś w Tygodniku komentowano twój wiersz napisany dużo wcześniej ale swego czasu bardzo głośny „List do papieża Jana Pawła II. Pocztą niedyplomatyczną”?
Nic mi o tym nie wiadomo. Z redakcją Tygodnika mimo regularnej współpracy miałem ograniczone kontakty. Ja w Opolu, oni w Krakowie. Nie miałem tam żadnej wtyki, tylko jakąś taką przypadkową pocztą pantoflową docierały do mnie słuchy, że na przykład pani Ziuta Hennelowa bardzo się początkowo buntowała przeciw moim felietonom i żądała, że jeżeli już nasze teksty muszą sąsiadować, to przynajmniej niech sąsiadują po przekątnej strony, a nie bezpośrednio. Potem, z biegiem lat, z biegiem dni, jak mówi poeta, stopniowo się do mnie przekonywała i nawet, z tego co wiem, w ostatnich latach była moją orędowniczką w redakcji. Ale to wszystko mogą być plotki. Ten mój wiersz papieski, czy antypapieski, czy okołopapieski, na pewno był już znany wcześniej w Tygodniku, ale nikt ze mną o nim nie rozmawiał. Zresztą wiersz ten na pewno nie zalicza się do poezji niezrozumiałej, jego przesłanie jest dość czytelne i nie bardzo jest tam co komentować właściwie.
Odszedłeś czy zostałeś wyrzucony z Tygodnika?
Ja odszedłem, bo mnie tam cenzurowali, ale wspominam współpracę z nimi bardzo miło i w porównaniu z innymi pismami, z jakimi miałem przykrość współpracować, typu Brulion, Przekrój czy parę innych, to naprawdę redakcja reprezentowała tu kulturę wysoką. Nawet jak mi te teksty cenzurowali, to zawsze ksiądz Boniecki dzwonił, grzecznie i po chrześcijańsku mówił: panie Jacku, bardzo mi przykro, chcielibyśmy to opublikować, ale gdyby w tym zdaniu może jednak to i to wyrzucić, oczywiście ma pan prawo tak powiedzieć, mógł pan tak napisać i zapewne ma pan rację, ale nie możemy się z panem zgodzić no i niektórzy nasi czytelnicy, prawda, dla nich byłoby to nie do przyjęcia. I to mi się właściwie podobało, taka postawa. Dużo lepsze to niż działalność mojego byłego kolegi z Brulionu, Marcina Sendeckiego, który mi opowiadanie w Przekroju ocenzurował w sposób klasyczny, czyli wyciął słowa, które mu się wydawały brzydkie, nawet mnie o tym nie informując. Tak, że nie ma tu żadnej sensacji, z Tygodnikiem współpracowało mi się bardzo miło i właściwie ich podziwiam na swój sposób, że mnie tam zaprosili. Pewnie ksiądz Boniecki, który i tak dostaje pod dostatkiem listów adresowanych Żydownik Powszechny, ksiądz żydredaktor Boniecki, w związku z moją tam twórczością takich listów dostawał więcej, więc to doceniam. Ale jak zrozumiałem, że nasze drogi za bardzo się jednak rozchodzą, to rozstaliśmy się w pokoju. I już.
[…]
Teraz mnie spytasz o przewodnik po Wilnie i okolicach? Tak?
Skąd się w ogóle wzięła ta propozycja? Ty z nią szedłeś do wydawnictwa, czy wydawnictwo się do ciebie zwróciło?
To tak pół na pół. To była złożona i trochę zabawnasprawa, bo przez parę ładnych parę lat zawzięcie podróżowaliśmy z kumplem rowerami po świecie. Wydawnictwo Pascal jakoś się o tym dowiedziało i ponieważ wydawali właśnie wielką księgę pt. „Rower”, zaproponowali mi, żebym napisał jakiś tekst o tym, co czuje człowiek, kiedy pedałuje i w ogóle. Napisałem tekst o podróży po Rumunii, a ponieważ dobrze zapłacili, to żegnając się z wydawnictwem napomknąłem nieśmiało, że jakby potrzebowali czegoś z Albanii, to też mogę napisać, bo teraz wybieramy się rowerami właśnie tam. Pani odpowiedziała, jak to zwykle panie z wydawnictwa: dziękujemy, oddzwonimy. Minęły dwa, może trzy lata. Zapomniałem dawno o wydawnictwie, o Albanii, o tej pani, a ona nagle do mnie dzwoni. Nie pamiętała, że chodziło o Albanię, o rowery, tylko pyta mnie z głupia frant czy bym nie napisał przewodnika po Wilnie. Chyba trafiłem w ich komputerze do niewłaściwej bazy danych. Niespecjalnie kręciło mnie pisanie przewodnika turystycznego. Ale Wilno lubię, bo tam mieszka Herkus Kuncius, a pani zaczęła namawiać. Zgłosiłem swoje zastrzeżenia, że nie czuję się na siłach napisać sztampowego przewodnika turystycznego. Że coś bardziej oryginalnego to może tak. Pani powiedziała: jak najbardziej, będzie mógł pan sobie poszaleć. No i od słowa do słowa, od złotówki do złotówki też, postanowiłem napisać. Pojechałem, napisałem. Ten przewodnik nie wyszedł mi taki, jak chciałem, jednak za bardzo sztampowy, ale mogłem tam parę swoich patentów przemycić, poprawić trochę bolesną historię polsko-litewską i dyskretnie dodać do słowniczka języka litewskiego, na samiutkim początku działu „W restauracji” zwrot „Poproszę dziesięć piw”. Czyli znowu ciężka, ale dość przyjemna praca.
[…]
Spytaj mnie o radio. Jak tam trafiłem? Dlaczego jestem dziennikarzem radiowym i czy lubię swoją pracę?
Przechodzimy do radia, puszczamy multimedia i zobaczymy, czy ktoś zostanie po…
Ale ja chcę najpierw opowiedzieć o tym radiu, bo jestem dzisiaj w nastroju gadatliwym. Wy akurat nie, ale ja tak. Radio. Bardzo lubię pracę w radiu ponieważ jak trafiłem do radia w roku dziewięćdziesiątym drugim pierwszy raz, to po raz pierwszy w życiu uznałem, że znalazłem dziedzinę działalności artystycznej, nie boję się tego słowa, inną od pisania wierszy. I bardzo mi się to radio spodobało. Z wielu powodów. Po pierwsze odkryłem jak cudownie jest robić reportaże dźwiękowe, i jak mnie to cieszy. Po drugie, jak państwo są uprzejmi słyszeć mam wadę wymowy, a to mnie też dodatkowo dopingowało, bo to miło się sprawdzić w dziedzinie, o której się nie ma pojęcia albo do której się nie jest predysponowanym. Tak jak miło jest tłumaczyć wiersze z języka, którego się nie zna albo pisać przewodnik po mieście, w którym samemu traci się orientację. Miło też jest gadać do mikrofonu jak się nie umie gadać dobrze.
Kartę mikrofonową masz?
Już nie, bo one chyba przestały obowiązywać. Ale jak mnie pierwszy raz z radia wyrzucali, to ówczesny prezes radia, który wcześniej osobiście bardzo zabiegał, żeby taka komisja specjalna z Warszawy dała mi tę kartę mikrofonową, teraz z kolei zabronił mi występowania na żywo pod pretekstem braku karty mikrofonowej odpowiedniej kategorii. Ale po tym jak jąkałę Owsiaka wybrali na dziennikarza roku w Polsce, to i tak tacy jak ja mieli łatwiej.
Swego czasu, kiedy pojawiła się „Studnia”, była to jedna z pierwszych audycji prezentujących tzw. muzykę korzeni, która wówczas traktowana całkowicie była po macoszemu i w zasadzie bardzo szybko zmieciona przez takie raczej pseudofolkowe…
Nie, nie, młody człowieku. Muzykę korzeni dużo wcześniej w programach pierwszym i drugim Polskiego Radia puszczała pani Maria Baliszewska. Puszczał pan Marian Domański, który już zmarł, o 5.30. rano, tzn. puszczał o 5.30 rano, a zmarł nie wiem, o której. Pamiętam tę godzinę, bo trudno było wstać, żeby słuchać, ale bardzo piękne kawałki pan Marian puszczał. Do dzisiaj pamiętam, jak pierwszy raz w jego audycji usłyszałem Zalecoł się młodzieniec dziewczynie w wykonaniu Antoniego Bobera. Więc ja byłem tylko zbieraczem śmietanki, którą już inni wcześniej wyprodukowali. To nie było tak, że to było z mojej strony jakieś heroiczne i prekursorskie prezentowanie muzyki korzennej, broń Boże.
Nie było środowiska skupionego wokół audycji Włodka Kleszcza. Nie było chyba takich audycji zbyt wiele. Zresztą one zawsze borykały się z różnymi trudnościami.
O trudnościach nic nie wiem, ale…
Choćby ostatnio, rok, czy dwa lata temu redakcja została rozpędzona na cztery wiatry. To się chyba wszystko dobrze skończyło, ale, ale, ale, ale omal nie skończyło się źle.
Ty już mówisz o czasach współczesnych. Ja to myślę o dawnych czasach, do których zresztą z chętnie wracam pamięcią, bo chciałbym, żeby ludzie dziś tak słuchali moich audycji jak ja kiedyś słuchałem audycji braci Kleszczów albo Sławka Gołaszewskiego. Sławek miał np. w IV programie radiowym, czyli w ówczesnej chyba Rozgłośni Harcerskiej 10—minutową audycję „Z domowego archiwum”, raz na tydzień. Zawsze o godzinie 15.10 byłem przy głośniku, bo to było wydarzenie. Wielu ludzi tego chyba nie słuchało, ale dla tych, co słuchali, była to święta godzina. Właściwie to myślę, że akurat w tamtych, dawnych czasach to oni mieli dość łatwą sytuację. Konkurencji nie było. W radiu istniały cztery programy. Nie było jeszcze mody na didżejskość i kłapanie buzią do mikrofonu bez sensu, szybko i o byle czym. Tak że miałem gotowe wzory do naśladowania.
[…]
Kiedy zacząłem zbierać pocztówki dźwiękowe i dzielić się tą pasją z przyjaciółmi, to ci, którzy coś pamiętali z pocztówek dźwiękowych, choćby to, że ich starzy słuchali pocztówek, prawie wszyscy kojarzyli, że na topie był kiedyś Mały Władzio. Nawet Paweł Marcinkiewicz pamiętał, że jego mama słuchała Małego Władzia. No i zaciekawiony tym Małym Władziem zacząłem go szukać, szukać, szukać. W Internecie długo, długo nic. Kupiłem trochę starych pocztówek i zostałem fanem Władzia. Ale dopiero jak się okazało, że Mały Władzio naprawdę mieszkał w Stanach Zjednoczonych, że był polonusem, ale urodzonym tam, że nazywał się Walter Jagiello, i że tam znany był i jest jako Little Wally, otworzyły się przede mną nowe przestrzenie artystyczne. Sto ileś tam płyt nagrał zawierających niemal wyłącznie polskie polki.
One u nas wychodziły głównie na kasetach na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Był to największy hit na bazarach.
W życiu nie spotkałem Małego Władzia na kasecie.
Być może, że mieszkałem wówczas w bardzo małym miasteczku. W miasteczku był mały bazar. Na tym bazarze były dwa stoiska z kasetami pirackimi oblegane przez wszystkich, bo to była absolutna nowość, taki wysyp muzyki nagrywanej wtedy chyba we wszystkich przysiółkach w kraju, we wszystkich fabrykach. Największym hitem był zdecydowanie Mały Władzio i Polskie Orły. Większym na pewno niż Dr Hackenbush, który również był podówczas popularny.
Mi nie zaimponujesz. Twoje pokolenie może mieć swoje kasety, a moje ma pocztówki dźwiękowe. Tam nagrania były o wiele lepsze, co zaraz udowodnię. Mały Władzio jest moim osobistym odkryciem. No, cieszę się, że nie polemizujesz. Poza Małym Władziem odkryłem bardzo wielu innych moich nowych idoli. Zespół „Trąbki” z Pysznicy. Kapelę „Wyszkowiacy”. Znam na pamięć ich utwory. „Wyszkowiacy” zwrócili moją uwagę poetyckimi wersami swojej piosenki, które brzmiały tak: Kiedy wiosna rozwija swe łona, Don Badylios z Pepitą we dwoje, Don Badylios z Pepitą na łące przeżywają miodowe miesiące. A to refren też podam: Ona go pieści pełna czułości i pełna wrażeń swej dzikiej namiętności, a on leży spokojnie jak dziecię i nie myśli w ogóle o świecie. I tak dalej.
W takim razie przed państwem Mały Władzio popularny na Ziemi Lubuskiej w roku dziewięćdziesiątym, po latach odkryty przez Jacka Podsiadłę.
[w tle dźwięk trzeszczącej pocztówki dźwiękowej]
W dzień szóstego czerwca cały świat się smucił
Mieliśmy senatora co do nas nie wrócił.
Ubiegał być prezydentem kraju kochanego
Chciał zwolnić nas od wroga, nie doczekał tego.
W dniu szóstego czerwca ta nadeszła chwila
Roberta Kennedy’ego kula go zabiła.
Chciał Amerykę bronić, chciał wziąć miejsce brata
Który był prezydentem niecałe trzy lata.
Brat gdy był prezydentem kula go tez trafiła
Taka nieszczęsna dola światowi smutna chwila.
Chciał żeby każdy kochał chciał żeby prawo było
Dać przykład innym krajom jak żyć na świecie miło.
Zostawił żonę w ciąży i dzieci dziewięcioro
Cały świat był w żałobie wszędzie smutne słowo.
Bo jeszcze jest jeden brat on też jest senatorem
Niech Bóg da mu szczęście niech będzie bohaterem.
[śmiech, oklaski, śmiech]
OPT 12.03.2008