aspiryna wybiela problemy z asymilacją

dwa i pół roku szlifowania drzwi
białe cienie pod oczami
odległość duża
farba dumnie odstaje od ściany

Polacy wyręczają odnowicieli
klatek schodowych
patriotyczne uwznioślenie
Angole chyba wiedzą o co chodzi

znam ścieżkę na pamięć
między dwoma rzędami kamieni
klifowe przepaście po obu stronach
na końcu pieczara

J. K. Rowling zawsze z zaskoczenia
szkicuje przechodniów
np. grupa rozbawionych Duńczyków –
skrywam strach przed śmiesznością
pijany w sztok

jeszcze wspomnienie dziewczyny
o oczach jaśniejszych od włosów
męski uścisk ramienia – trzymaj się
szepcze Ryszard Lwie Serce –
moja druga szlachetna natura
jest przy mnie
ratując co się da

ciężka kołatka budzi ze snu
gorzki ostrokrzew rani zmarzniętą dłoń
Janie, Janku
hello bez entuzjazmu
Stefan, nie za wcześnie?

udław się bajką
o pierwszej gwieździe na niebie –
mówi wewnętrzny głos


ten feralno-szczęśliwy wieczór

Wypełniłaś pustkę ciepłym mlekiem.
Zamieszałaś energicznie łyżeczką.
Patrzyłaś chłodno na własną dłoń zza nieskazitelnych okularów.

A cichy marzyciel leżał oparty o moje ramię.
Wygłaskałem wszystkie wątpliwości z jego złotej główki.

Nie będziesz bramkarzem, jeśli siostra złamie ci rękę.
Ale nie wpadaj w rozpacz Misiu, to tylko żarty Misiu, taki foch.

Potem pomogę ci wejść do łóżka. Popłyniemy dalej, przytuleni do siebie.
Gdzieś z tyłu płetwa steru rozbija łby morskim potworom.

Zobaczysz, jeszcze zbliżysz się do siostry.
Właśnie niesie puszystą biel w twoim kubku.
Ten jej niewyraźny uśmiech wraca do łask.
Przebija wszystko co zgotowali obrońcom napastnicy.

Jeszcze nie przełączajmy. Czekajmy na błogą ciszę.
A cukier niech stanie się mniej przeźroczysty.

Sięgaj do tej słodyczy językiem, do samego gładkiego dna.


z Robertem i Jackiem odkrywać, i coś jeszcze

Jestem inny dzięki uderzeniu cegłówką w głowę. Dnia, miesiąca, roku którego
nie pamiętam, nad kałużą. Czuję pod palcami bliznę. W dole ocean, w trawie tornister, szarzejący od pyłu, zniknął z pamięci.
Skok trwa – łopoczące na wietrze nogawki od spodni. Pod ogrodzeniem
z drutu Małgorzata pociera usta palcem i całuje. Ja też pocieram i całuję. Nie wierzę… są słodkie. Głupie wzruszenie, szamotanina żaby w ciasnej kieszonce zamiast serca. Uciekać to ja potrafię i dyla całe życie. – Małgorzata,
Małgorzata! Żyrafaaaaaaaa!

***

Odkrywanie podziemnego miasta. W ciemnościach błyszczy stary czajnik
sreberko po czekoladzie, oko szczura. Alternatywny, hermetyczny dom,
w którym udam, że zapomnę kanapek z białym serem. Wg R. weszliśmy do zwykłej studzienki-lepu na bezdomnych. Dla Jacka to porzucony bunkier.
Miasto, jeśli było, wygasło. Stary hełm i bagnet zawisną zaraz na ścianach
jako ozdoby. Przypalamy papierosy od świeczek. Ktoś nachalnie ciągnie za rękawy harcerskich koszul.
– Ludzie? Tu?

Za drugim razem wchodzimy głębiej. Ziemia wilgotna i miękka. Pod sufitem wiszą ciężkie kokony z bezdomnymi. Oczy zaskoczone płomieniem zapałek, żarem ekstra-mocnych.

Trzecim razem przynosimy garnek z rosołem i kubki.
Schodzą ze ścian z ociąganiem.
Nieufność nie opuszcza twarzy.
Ostatnia wysunięta rubież. Ofensywa prowadzona bez kontaktu z wrogiem.
Wojna na wyczerpanie – ocalenia nikt nie jest pewny.

Pewni są tylko strachu, że zbytnicy
zabiorą się i znikną w wąskim otworze.


wątpliwe konstatacje

jesteśmy od niechcenia
misiami o wypalonych pacyfach
o daleko sięgających ale pustych dłoniach

mój niedźwiadek z Pragi
ma wybite oko
i chwiejący się ząb chyba trójkę

wychodzimy codziennie na spacery
udajemy pogodzonych
z sytuacją konformistów
tramwaj piszczy
i zagłusza
serce i przy okazji
żołądek jak nic
nie mówiąca skała

obdarz mnie interaktywnym
dziadem z obrazu
kiedy zmawiam niby-pacierz w samotności

obecni duchem
na wzgórzach Golan
balansujemy na lufach
czołgów
jesteśmy w Genewie
na zakupach w dyskoncie

wracamy do łóżek za plecami
niewinnych pań z wyższych sfer
tutaj szczepią (szczypią się)
na całego…


nie jesteś stąd

miniemy się w półmroku
albo w jasny wiosenny dzień

wypadająca z oprawy żarówka
zadecyduje w sprawie naszej
niepotwierdzonej wzajemności

oczekiwanie doczepione do szczeniackiej nadziei
wypełźnie z tunelu
pogłośnione przeczuciem
krótkowidza które nie ma nic do stracenia

pytasz ciągle czy mam aplikację
odpowiadam że nie
ale mogę wynieść coś dla siebie
z tej błyskawicznej znajomości

koniecznie z półki sklepowej – mówisz
i zrywasz zesztywniałe pajęczyny wokół siebie

przed burzącym uczucia budzikiem
przeklinał będę twoje zakochanie
dzięki nowym okularom
zajrzę od pierwszego wejrzenia w twoje i moje

kolor podróbki dżinsu
obcisłość materiału na biodrach
i nadmierna w okolicach kolan
starczy tylko na płytkie zauroczenie

duszę się jabłkiem Adama zjedzonym pazernie za młodu
(czyli nic z tego? hej? czyli nic z tego?)


narbutta 14 walk im. Benito Juareza

chodził tamtędy samotny cień
od zawsze dumny
i śniady Indianin
wywoływał żywe emocje w krainie ciekawskich

w surducie niekiedy sztywnym
jak palisady białych osadników
potrafił jednak wzbudzać entuzjazm w wielu twarzach tak różnych
do swoich postulatów

rewolucje kolorowe
rewolucje lewicowe nieprzyzwoicie nieprotokolarne
zdaje się że ja i ty choć
młodzi wtedy
i obecnie dajemy radę żyć
z tamtym piętnem konwencji jej braku
nie za śniadzi nie za dziwni nie za ciemni na tutejsze urzędy pracy

oferujemy jednak wtórność w stosunku do pierwowzoru
w towarzystwie to się drzewiej podskakiwało o kilka stopni do góry
Joann d’Arc mnogość teraz też przejaskrawiona

dworzec wypełniony ludźmi
przyjechał pociąg z mojej młodości
unieruchomiony mnogością nóg i kolorów nie zdążę na swoje miejsce

Szczepan Piotrowski – Sześć wierszy
QR kod: Szczepan Piotrowski – Sześć wierszy