Taki to był ten Dyrektor w czasach dawnych, przeszłych, niebyłych, w czasach w których nie znano jeszcze koła; trzeba tu od razu przypomnieć, że to on dał ludzkości koło, on też wymyślił proch. Dzięki niemu w marynarkach pojawiły się klapy, zwane również butonierkami. W spodniach – szwy, jak też ruki po szwam, lampasy oraz nogawki. Mało kto wie, bo mówią o tym jedynie wyblakłe teksty palimpsestów, że to on wynalazł ogień, który później rozdawał swoim kochankom zachłannym na ten życiodajny efekt przemiany jednego w drugie.

A i teraz jest niewiele inny; postawny, czujny, w walce z wrogiem zasłużony, a przy tym pełen nowych pomysłów racjonalizatorskich. Tylko trochę w latach się posunął, ale niewiele. Bardzo niewiele. Kiedy go spotkam znowu, kiedy?

Zajęty tworzeniem dytyrambu nie zauważyłem, iż korytarz którym podążałem przed siebie zamienił się niespostrzeżenie w rozległą polanę, a właściwie plac porosły kępami wyschłej, zżółkniętej trawy. W niewielkiej odległości ode mnie mniej więcej na środku placu płonęło ognisko wokół którego tańczyła grupa ludzi; kobiet i mężczyzn. Ubrani w laminat, skaj i kremplinę, kołysząc się w biodrach, stojąc nieruchomo twarzą do ogniska z rękami wzniesionymi w górę, zdawali się czekali na coś. Nagle, gdzieś niedaleko ode mnie, rozległy się rytmiczne uderzenia w bębenek. Mężczyźni i kobiety ruszyli, krąg ludzi ożył, zaczął obracać się wokół ognistej osi szybko, coraz szybciej. Z wirującego tłumu, który coraz bardziej upodabniał się do kolorowej obręczy, dochodziły okrzyki, śmiechy, wyzwiska, wycie. Co pewien czas dolatywały mnie słowa ludowej przyśpiewki.

Ogniste serce kręgu czekało na coś, płonęło lecz nie na darmo; gotowe do trawienia, trawiło na razie samo siebie. Tak dłużej być nie mogło: serce płonęło nie na darmo, tłum tańczył coraz szybciej, wył coraz głośniej, również nie na darmo. Serce i tłum potrzebowały czegoś, ożywiało je to samo pragnienie. Tak, teraz już było dla mnie oczywiste, że serce i tłum potrzebowały ofiary. Ofiary, której ciało strawi serce gorejące; ofiary, której strawione w żarze ciało opłacze tłum. Tłum potrzebował wzruszeń, łez. Nie mógł być ciągle na szczycie, na fali w rytualnym, twórczym tańcu. Musiał odpocząć, przepłukać ochrypłe od wycia gardła kroplami łez. Potrzeba ofiary była wielka, ale ja nie chciałem być ofiarą. Nie chciałem. Muszę stąd uciec, odejść jak najszybciej zniknąć. Wiem, to chwila ważna, wielka. To próba dziejowa, to wybór między tak a nie. Ale ja się bałem. Nie dorosłem, nie dojrzałem do tej próby. Mówiły mi o tym moje trzewia, kiszki pęczniejące coraz bardziej, pęczniejące do eksplozji. Moje ręce; zimne, trzęsące się, nie do opanowania. To strach, zwierzęcy lęk dany do przeżywania człowiekowi. Dyrektor znów będzie niezadowolony. Znów będzie żądał mojej krwi, znów zapragnie moich łez i potu. Boję się Dyrektora.

Z boku po mojej lewej stronie wyrosła czarna plama. Nie było jej chyba wcześniej, albo jej nie zauważyłem. To otwór, mroczne wyjście z matni. Tylko dokąd? Nie wiem. Z otworu wychyla się starzec. Cała twarz we władaniu zmarszczek. Kiwa ręką. Tymczasem tłum krzyczy coraz głośniej, jeszcze nie patrzy w moją stronę, ale już rozpoczyna pieśń mającą oszołomić ofiarę, której wyrwie serce i wrzuci je do ognia. Ciało odda do prosektorium Akademii Medycznej, a resztę organów posłuży do ratowania życia tych, którzy nie muszą być ofiarami. Starzec kiwa ręką. Jaki on pomarszczony, nawet oczy wyglądają jak wzburzone tafle wody.

Czarny otwór w ścianie niespodziewanie dla mnie coraz bliżej. Już jest przy mnie, już widzę ciemną jamę, w którą mogę się schronić. Wejście do niej jest niskie, bardzo niskie: trzeba się schylić, zgiąć w pół. Starzec jest nieduży, zmieściłby się w kieszeni. Niewysoki mężczyzna, nizioł właściwie, stoi wyprostowany, chyba wspiął się na palce, żeby zyskać milimetry wzrostu, gestem ręki zaprasza do środka. Za plecami czuję żar ognia i słyszę wycie. Nie mam wyboru: wchłania mnie ciemna, wilgotna jama. W mroku czuję przez chwilę nieznośny zapach łopianu, słyszę chichot starca, krzyki nadciągającego tłumu. Jeszcze dwa kroki naprzód, chrzęst zamykanych za mną  czyjąś ręką drzwi i jama okazałą się być przedsionkiem do nowego pomieszczenia.

Po lewej i prawej, ściany długiego, wydrążonego w ziemi, ginącego w ciemnościach chodnika. A więc, nic się nie zmieniło, pomyślałem, tylko, że wtedy był korytarz a teraz wyfedrowany w ziemi chodnik. Korytarz był szkolny, jakoś tam znajomy, choć przecież zagubiłem się w nim zupełnie. A w chodniku nie wiem jak znaleźć swoje miejsce, swoją klasę, swoje miejsce w tej obskurnej, podziemnej norze. Wokół pusto, cicho, zapach ziemi ogrodniczej, torfu, kompostu, butwiejących szczątków roślin i ludzkich kości. W pewnym momencie zauważyłem, że w ściany tunelu, po lewej i po prawej stronie, ktoś powbijał kilka cegieł; ktoś najwyraźniej chciał mnie oszukać, sądził, że dam się zwieść nieudolnie zbudowanej atrapie ceglanej ściany i wezmę chodnik za korytarz. Kto chciał mnie oszukać, dlaczego? Może to Dyrektor, za to że uciekłem, że nie spełniłem pokładanych we mnie nadziei. Może to właśnie on chce, abym zgubił się w tym chodniku, znów spóźnił się do pracy; byłaby wtedy okazja, żeby ukarać, wyśmiać, obsobaczyć, moralnie upokorzyć. A nawet nie zaliczyć mi praktyki pedagogicznej! Teraz Dyrektor nie zmarnuje okazji. Nie powierzy sprawy moim kapryśnym żyłom. Sam zada cios.

– Stój, gdzie idziesz! – Skrzekliwy, starczy głos przerwał moje myśli. Zwróciłem głowę w jego stronę. Niski, w białych szatach. Długa broda, przygarbiony, wsparty na kosturze. Ja już go gdzieś widziałem; stary, choć przecież taki młody, barczysty, bardzo silny.

– W którą stronę idziesz ? – Dopytuje się matuzalem i nie czekając na moją odpowiedź, może wyczuł, że sam nie wiem, dokąd pójść, oznajmił – Choć, pójdziemy razem.

Zanim jednak ruszyliśmy, stary człowiek odwrócił się twarzą do ściany, a właściwie jej  atrapy,  i przez jakiś czas   gmerał dłonią na wysokości pasa. Kałuże, jakie niebawem pojawiły się wokół jego stóp, dały jednoznaczną i dosadną odpowiedź na pytanie, czego dogmerał się i w jakim celu to robił.

Idę pozostając kilka kroków w tyle za wiekowym. Widzę  zgarbioną latami sylwetkę odzianą w togę z ortalionu, która szeleści przy każdym  ruchu. Jest to bardzo irytujące, ale oczywiście nie śmiem zwrócić starcowi uwagi, a zresztą co by to dało? Leciwy człowiek zatrzymuje się, pokazuje ręką na czarną ścianę ziemi z lewej strony chodnika. Podchodzę bliżej i wtedy spostrzegam, że to nie ściana, to wnęka, coś jakby duży wykusz. A w nim niespodziewany widok, lagunowe wybrzeże o zmierzchu; długie, wąskie pasy ziemi wchodzące głęboko w morze, a następnie daleko na horyzoncie skręcające w lewą bądź prawą stronę, sprawiając wrażenie jakby ląd bronił się patykowatymi rękami od ciosów zadawanych mu morskimi falami przez rozgniewanego boga głębin. Obraz walki podświetlony był zachodzącym słońcem.

Wokół  było też mnóstwo porozrzucanych małych wysepek, harcujących w cichej morskiej toni. Spąsowiały z wysiłku zmierzch zbierał szarymi rękami rozsypane za dnia na falach morskich okruchy słońca, lecz mimo włożonej w tę czynność pracy dużo go jeszcze czekało trudu by doprowadzić rzecz do finału; by złożyć  w wiklinowym koszu nocy żółtego idola Azteków. Złote blaszki tańczyły na wodzie, migotały uciekając spod szarych, spracowanych dłoni zapadającego zmroku od milionów lat zgarniających skrzętnie  drogocenne kruszyny. Poczciwy wyrobnik nie zrażał się tym, że ma pracę trudną i niewdzięczną, dążył wytrwale do wypełnienia spoczywającego na nim obowiązku nie myśląc o zapłacie, bo wieczna przerwa na obiad, która rozlegnie się w czasach nieskończenie przyszłych będzie mu sutą zapłatą.

Oprócz zachodu słońca, lagun, wysp i złota na ukazanym moim oczom obrazie znajdowali się też ludzie. Na tle purpurowej twarzy kończącego się dnia wyglądali jak aktorzy teatru cieni. Byli smukli, a sądząc po gracji ruchów, również młodzi i wysportowani. Byli to mężczyźni o wąskich plecach i długich kończynach, i niezakrytej płciowości. Towarzyszyły im kobiety o drobnych piersiach, których widok pobudzał raczej uczucie tkliwości niż pożądania. Żadna z osób nie była bez pary. Kobiety i ich mężczyźni siedzieli na niedużych, rozrzuconych beztrosko wysepkach wpatrzeni w płonący spokojnym płomieniem horyzont: długowłose głowy kobiet opierały się  na wąskich ramionach kochanków szepcząc im słowa, które zamieniały czułość w żądzę; wiele dziewcząt na oglądanym przeze mnie obrazie było brzemiennych, wiele par prowadziło za rękę małe, grzeczne dzieci tak ciche i spokojne, że mimo ich dość dużej liczby to nie one, jak to zwykle bywa, stanowiły dominujący komponent w tym pejzażu wyciszonym, ukojonym, trochę sennym.

Część osób spacerowała po brzegu, część po lagunie, jeszcze inne brodziły w morskiej wodzie. Ich ruchy były lekkie, łagodne, płynne; nawet ciężarne kobiety miały w sobie coś z baletnic. Głosy mieszkańców wybrzeża były ciche, spokojne jakby wydawane tylko po to, aby potwierdzić jakąś odwiecznie znaną, odwiecznie żywą, przez nikogo niekwestionowaną prawdę. Prawdę o czymś czego samo uświadomienie sobie, że istnieje dostarcza poczucia szczęścia, a wypowiedzenie tego, że istnieje głosem dobrodusznym, aksamitnym, ciepłym, pełnym było szczęściem jeszcze większym. 

– Te laguny budowane były przed wieloma tysiącami lat. – Głos mojego towarzysza dobiegł mnie z tyłu. – Wiele ras, milionowe ludzkie masy przenosiły piach i skały z pobliskich gór rzucając je w paszczę rozszalałego żywiołu. Aż w końcu ukoiły wściekłość morza, które stało się tym czym jest teraz; zatoką płodnej ciszy i brzemiennego nowym życiem spokoju. Ci, którzy tworzyli ten krajobraz rodzili się tu i tu umierali, a ich ciała stawały się żyznymi przerwami między jedną a drugą jałową warstwą skał i piachu; budując w ten sposób trwałe lądy i wyspy konsekwentnie, do końca. – Objaśniając, starzec podszedł do drugiej wnęki. – Choć tu, zobacz tych tytanów ich twórczy zapał, ich gigantyczną pracę, ich trud przekuty w pieśń.

Usłyszałem ogłuszający huk tysięcy młotów rozbijających granitową skałę, skrzypienie grubych lin, na których podnoszono ułamki skalne, zgrzyt nienaoliwionych kół taczek, chrzęst kół  żeliwnych wagonów wywożących gruz na zewnątrz kopalni granitu. Usłyszałem też szczęk odbezpieczanej broni, świsty bata, przekleństwa i jęki. Ponad tym wszystkim unosiła się jakaś porażająca zawartym w niej ładunkiem beznadziei pieśń, stworzona po to tylko, żeby zagłuszać odgłosy z kamieniołomu; poród odbywał się w akcie konania, śmierć była położną.

– Nie chcę tego oglądać. – Powiedziałem, po czym szepnąłem – Przepraszam.

– No to przechodź szybko! – Krzyknął gniewnie człowiek w ortalionowej todze.

Przebiegłem chyłkiem przed wnęką, kątem oka dostrzegając w głębi kłębowisko  ciał doskonale zbudowanych mężczyzn. Ciała poruszały się rytmicznie aczkolwiek bardzo monotonnie w promieniach wyrzucanych przez białą kulę, wiszącą tuż nad plecami  schylonymi u jednych i wyprostowanymi u drugich ; mężczyźni pracowali w ten sposób, że jedni byli schyleni a drudzy wyprostowani. Ładnie ubrane kobiety patrzyły na to trochę ze smutkiem, a trochę z goryczą. Wyraźnie czuły się opuszczone, odrzucone, zbędne . Ich niepotrzebna nikomu kobiecość ciążyła im, drażniła je, postarzała. Sprawiała, że przestawały być atrakcyjne również  dla siebie nawzajem. Nie mogły więc uciec przed ujawnioną tak niespodziewanie orientacją swoich mężów, przyjaciół, partnerów w być może  dającą zapomnienie  i rozkosz  lesbijską miłości. A jednak uciekały – bo co innego mogły zrobić? – gubiąc się w ten sposób w odmętach  szaleństwa, które opętało ludzkość w owych czasach.

-Nie doceniasz pracy ludzkiej, twórczego wysiłku na rzecz innych, przyszłych pokoleń.

– Nie, to nie tak, proszę pana. Ja nie mam czasu, ja muszę znaleźć Dyrektora. A nie widziałem go wśród uprawiających twórczy wysiłek w kamieniołomie.

– Lepiej oglądać gotowe wytwory ludzkiego trudu niż śledzić mechanizmy powstawania rzeczy wielkich i pięknych, co? Nie chcesz przypatrzeć się swoim korzeniom: tak, takie są twoje korzenie. Nie chcesz pamiętać, żeś z korzenia wyszedł?

Staruch zatrząsł się cały, zaczął wymachiwać rękami na których zagrały mięśni. Na twarzy zatańczyły zmarszczki, oczy zaczęły robić się coraz większe i coraz bardziej okrągłe, aż w końcu wyszły z oczodołów, właściwie wyskoczyły jak dwie pingpongowe piłki znaczone czerwoną pajęczyną żył. Z szeroko otwartych ust wysuwał się język wielki i gruby jak u wołu. Nestor wszystkich kreatorów nowych lądów dusił się, umierał z powodu nagłego braku powietrza, spowodowanego zapewne tym, że zapomniał na skutek starczej sklerozy jak się oddycha. Być może miał tylko atak serca. Nie wiem, nie mam pojęcia dlaczego u moich stóp wije się w konwulsjach ciało ubrane w togę.

– Zabiję ciebie, ty Brutusie, ty zdrajco, ty potworze! – Wycharczał, jak na duszącego się własnym językiem, całkiem wyraźnie.

– Ale dlaczego, co ja takiego zrobiłem, że chce mnie pan zabić?

– Zdradziłeś, ujawniłeś, ośmieszyłeś! Zniszczę cię, zdławię! Ja już nie żyję, ale i ty żyć nie będziesz!

– Przecież to nie ja.

– Milcz! – Krzyk jaki wydał z siebie tarzający się u mych stóp człowiek, można też było wziąć za wyrywający się z krtani  agonalny charkot.

Raptem grożący mi śmiercią staje w szerokim rozkroku, ręce podnosi  do góry a dłonie  układa równolegle (prostopadle?) do linii barków. Następnie przechyla się w tył; blisko, coraz bliżej podłogi znajdują się teraz dłonie starego człowieka . Po chwili dłonie opadły na posadzkę a czubek głowy dotknął ziemi – starzec zrobił mostek. Przez moment stał w takiej pozycji: wyglądał jak wielki, biały karaluch z białym rogiem na głowie, do którego upodobniła się stojąca sztorcem broda  matuzalema. Potem ruszył bardzo szybko przed siebie zostawiając na piasku ślady stóp i dłoni zlizywane leniwie przez  fale spokojnego morza: niespodziewanie  znalazłem się na pustej plaży. Wokół krążyły rybitwy, słychać było krzyk mew. Niedaleko mnie szumiały zielonymi pióropuszami kokosowe palmy. Może byłem na bezludnej wyspie?

Starzec obraził się na mnie. Ilu już ludzi odtrąciłem od siebie wypowiedzianym niebacznie słowem lub uczynionym zbyt pospiesznie gestem: brakiem słowa lub gestu? Teraz postanowiłem nic nie mówić, a chodzić postanowiłem cicho, cichutko. Poruszać się zamyślałem bezszelestnie:  jak kot przemykać się bezgłośnie  między szumem opadających liści a blaskiem jesiennego słońca.

Na palcach trzeba chodzić, na opuszkach ostrożnie się przemieszczać, aby nie potrącić, aby nie rozbić słojów pełnych bursztynowego miodu o ciepłej konsystencji gasnącego lata. Aby nie rozsypać koszy pełnych grzybów, kanek czubatych  jagodami nie przewrócić. Aby tych, którzy żyją z miodu, grzybów i jagód nie obrazić, nie pozbawić  środków do życia. Życia z lasu, z poszukiwań w leśnym poszyciu, ze znajdywania w leśnym runie bogactw pozostawionych im w testamencie umierającej pory roku.

Ileż to razy widziałem –  idąc wzdłuż przydrożnych straganów, na których zbieracze wykładali swoje, odebrane niejednokrotnie od ust własnym dzieciom,  skarby –  smutne twarze niedźwiedzi, załzawione oczy zaniedbanych saren, pełne skargi miny wychudłych kotów,  patrzących jak potencjalni klienci mijali obojętnie oferowane przez nich na sprzedaż niedojedzone kawałki złocistego krupca, ryby z rozszarpanymi wnętrznościami, albo bez głów, szyszki, żołędzie, kasztany, polne myszy powiązane w pęczki, kępy mchu, porosty, paprocie. Widziałem też jak zaondulowane łanie i ciepłe loszki z nieopisaną rozpaczą w oczach odprowadzały wzrokiem mijające je obojętnie pojazdy.

Widziałem wreszcie jak dzieci mieszkańców leśnych siół i przysiółków; małe warchlaczki, czupurne koziołki, grube, puszyste pieski  oraz stare panny na wydaniu nagabywały przypadkowych przechodniów nieodmiennie tym samym pytaniem i zarazem prośbą: – masz cukierka? Dasz cukierka? , uzyskując zawsze tę samą odpowiedź – głuche, wzniosłe milczenie.

Dużo widziałem. Widziałem groźne dziki kłócące się w miejskich autobusach z kontrolerami o ważność biletu czasowego, pluszowe misie oczekujące w celach śmierci na egzekucję – jedyną możliwą karę za  zabójstwo z premedytacją, którego się dopuścili w stanie nieopisanego w swym okrucieństwie szału. Stan ten owładnął nimi na skutek braku upragnionych nadgodzin, tak potrzebnych, aby przeżyć od jednej wypłaty do drugiej.

Widziałem też wilki podążające całymi watahami na żebry do miast, wielkie jaszczury po dwu zawałach dogorywające na skromnej rencie, potężne anakondy śniące po nocach o załapaniu się na drugi etat, tygrysy, którym lekarz zabronił palić, kury domowe walczące o prawo do nieznoszenia jaj, oraz weterynarzy-idealistów, łamignatów  bezwzględnych, walczących o równe prawa dla ludzi i świń.

Wiedziałem, że świat ten, gdybym go potrącił, przewróciłby się na mnie i mnie zmiażdżył. Nie można się mu przeciwstawiać, bo byłoby to bluźnierstwo, szaleństwo prowadzące prostą drogą do kryminału, obozu reedukacyjnego, bądź za kraty psychiatryka.

O taką rzeczywistość walczyli bohaterowie z powyłamywanymi  nogami oraz ich pomagierzy,  niby to stojący po drugiej stronie barykady w rzeczywistości jednak będący misjonarzami światła w ciemnościach panujących po tej części tarczy zegara, do której słońce nie dochodzi. Były to  ozdobione ochronnymi barwami traszki, ogniotrwałe salamandry, giętkie zwinki, mądre kameleony, z pozoru tylko niecierpiące krwi pijawki, pracowite mrówy, rozsądne owsiki, drążące w odchodach tunele ucieczki z gównianej codzienności systemu, naniesionego na podeszwach butów przez białe tygrysy  z krwawą raną na czole, wreszcie  posągowe gnidy i wszy łonowe, które także były wszystkim tylko nie sobą. Wielobarwne, wygłodniałe, towarzystwo, które połączyła w kreatywne jedno  miłość do zlewek z pańskiego stołu. Ubóstwienie pełnego koryta.

To oni stanowili sól ziemi, którą pokryta była ciemna strona księżyca a łącząc się ze szczynami wydalonymi przez dzieci i wnuki kalekich bohaterów akademii ku swej czci, uczynili z satelity uroczą krainę, w której najlepszych, w zamian za zasługi i przecierpiane  kazamaty, nie obowiązywały prawa ciążenia. Niezależne stacje telewizyjne dzień i noc transmitowały jak pisarze, redaktorzy, przywódcy lewitowali, trzymając się blatu stołu o okrągłym kształcie, i kropelkując nawóz własnych przemyśleń na ciemne głowy ludu, który zbawili  walką   a później zawartym ze sobą  porozumieniem, użyźniali  jałowość sporów ludzkiego chłamu. A lud, któremu eony napluły w dusze, był szczęśliwy, albowiem nie spodziewał się takiej łaski.

Istniały też byty pośrednie, zwane middle class, żywiące się gnojem latawców i żyjące wiecznie w klimacie wytworzonym przez semiduplex. Byty te, o jestestwie ulepionym z kału znacznie górowały, w swoim przekonaniu, nad rozpiętymi na żelaznej kracie oczekiwania od pierwszego do pierwszego współlokatorami satelity. Swoją wyższość podkreślały zawieszając na sobie długie, czarne płaszcze i rozmawiając w miejscach publicznych głośno przez tubę. Byty, które miały na początku wyrzuty sumienia, zagłuszyły je  skutecznie głośnym wypuszczaniem wiatrów. Nie było wierniejszych od nich wyznawców kultu porozumienia i dialogu z samym sobą. Podczas obrządku konwersacji równego z równym ich usta zamieniały się w  kadzielnice. Musieli jednak bacznie uważać; zbyt, mimo wszystko, nieostrożnie wypowiedziane słowo, zbędny ruch, który rozmówca mógł potraktować jako objaw spoufalenia z mistrzem, czyli z sobą, bądź – co najpotworniejsze –  niewczesny żart  sprawiały, że przywołana przez guru niedostrzegalnym gestem stojąca za tiulową kotarą naga kapłanka łamała kark tym, którzy okazali się niegodnymi otrzymanego  wyróżnienia w postaci obowiązku gorliwego wysłuchania natchnionego monologu  proroka o dialogu.

A przecież oni wszyscy byli od tygrysa. I albo przybyli tu wraz z tygrysami noszącymi  szpiczaste czapki z pięcioramienną dziurą w środku, albo też wylęgli się dzięki obecności tych ludojadów – egzystując do tej pory pod ziemią, w wilgotnych norach, w piwnicach, w zatęchłych ziemiankach, walcząc z jętkami, szarańczą i konikami polnymi o przetrwanie teraz zobaczyli, że wybiła ich godzina. Wyszli więc z zaplutych bram, wnosząc savoir-vivre spelun i cywilizację melin wszędzie, gdzie się choćby tylko pojawili. Mongołowie w dziurawych czapkach szybko ich rozpoznali i uznali za swoich tak jak wcześniej uznali za swoich tych, którzy teraz  przyszli  wraz z nimi; rynsztok zalał trotuar, zadekretował swoje normy staremu światu, który, stratowany kopytami armii konnej,   zwinął się  w kłębek jak zatrwożony o swe życie robak i poturlał do najbliższej kratki ściekowej, w którą zapadł zdawać by się mogło na wieki.

Czasami z dziury odpływowej  – niektórzy mówili, że kratka nie chroni przed brudnym ściekiem tylko broni dostępu do czystych morskich przestworzy  – dochodził cichy śpiew syreny, był jednak skutecznie zagłuszany przez ryk tygrysa siadającego obok miejsca z którego wypływał upojny głos. Później zając-spiker radiowy tłumaczył wszystkim, że to nie był śpiew tylko iperyt i że to nie był ryk, ale głos rozsądku apelujący o rozwagę, mający jedynie na względzie  zdrowie, dobro i pomyślność wszystkich. Od tego czasu, gdy tylko rozlegało się tygrysie ryczenie, a właściwie apel, ostrzegający przed bronią C wkładano przeciwgazowe maski, przez które już nic nie słyszano, niewiele też widziano. Często zapominano odwołać alarm przeciwgazowy co powodowało, że maski noszone były całymi miesiącami a nawet latami.

Nauczono się w nich żyć. Od czasu do czasu przez szpalty gazet przewijała się społeczna dyskusja o palącym problemie wymiany filtrów w maskach. Nie były to jednak dyskusje częste, nie budziły większego zainteresowania, zresztą nowych filtrów i tak nie było. Natomiast starych było coraz mniej, używane od lat kruszyły się, niszczyły, ubywały. Właściwie nikt już nie miał oryginalnego filtra. Posługiwano się papierowymi atrapami stosowanymi dla świętego spokoju lub w razie jakiejś kontroli. Ale świadomość, że bez masek nie da się żyć przetrwała nienaruszona i  panowała niepodzielnie. Trudno było ją zwalczyć. Zresztą nikt jej nie zwalczał, a nawet wprost przeciwnie.

Do tworzenia peanów na  jej cześć angażowano wybitnych poetów, do odczytywania eposów, które wyszły spod piór wieszczów opiewających tryumf  nowej, szerokiej świadomości  zatrudniano najwybitniejszych aktorów, mistrzów scen teatralnych, studiów filmowych, bywalców wszelkiej maści atelier. Każdy z tych niezależnych książąt zmysłów i pięknoduchów otrzymywał sutą zapłatę; były nią całe stosy szklanych paciorków na widok których śliniły się czarowne wargi , były nią też całe pakiety przywilejów specjalnych, w tym najbardziej pożądany – wyczyszczenie butów tygrysowi.

Płacono również olbrzymie sumy tym, którzy poświęcali swoje życie, żeby dowieść naukowo wyższości spontanicznie wychwalanej przez artystów postawy  nad każdą inną. Wśród badaczy stanów wyższej świadomości za szczególnie cenną uchodziła łaska dopuszczenia do ucałowania tygrysiej łapy. Starano się o to wyróżnienie  od pierwszego dnia pracy w instytucie. Nie wszystkim  udawało się je uzyskać,  wielu otrzymywało ten dowód uznania, mile łechczący wybujałe ego, dopiero pod koniec życia, często na łożu śmierci.

A nierzadko dopiero po śmierci otwierała się możliwość dostąpienia tego niesłychanego zaszczytu. Rozkopywano wówczas pospiesznie mogiłę, wskrzeszano w trybie administracyjnym i kazano iść za sobą do miejsca, w którym na podwyższeniu wachlowany przez niezliczone rzędy czerwonych wachlarzy siedział tygrys. U jego stóp kłębiły się zmartwychwstałe ciała wyróżnionych, które ustawiano w kilometrową kolejkę. Zapadał zmierzch, gdy ostatnie szczęśliwe truchła mogły spełnić przypadający im kielich ambrozji.

Jednak większość nie śmiała nawet marzyć o  jakimkolwiek wyróżnieniu, a co dopiero tak niezwykłym. Dla większości jakakolwiek forma pochwały była  tak bardzo nieosiągalna, że aż obca. A nawet bardziej; była tak odlegle obca, że po prostu dla nich nie istniała – jak światło Wenus dla kreta. Większość radowała się  każdym dniem, który minął nie pozostawiając na ciele śladów zębów lub pazurów krążących po okolicy kotów drapieżnych par excellence.

Robert Kościelny – Jak hartowała się stal współczesności
QR kod: Robert Kościelny – Jak hartowała się stal współczesności