codziennie ścieramy opuszki palców

przemierzając linie papilarne trudno się nie zatrzymać
na poduszce neurony tracą wrażliwość
uśpione czekają na zdarzenia czołowe

mieszkańcy bruzd są przesiedlani na nieprzyjazne obszary
roztaczające się na purpurze

światło sugeruje by stanąć dlatego zamykamy
oczy w jednej dłoni
tęczowy raj dla ocalałych

ostatni Mizan tropi odciski dogasających serc

zbiorowa hibernacja nastąpi za pięć minut


śreżoga

rzucone jak kamień promienie słońca
odbijały się od spokojnej wody
chropowate dłonie głaskały gładką taflę
mokrego ciała

tegoroczne lato było wyjątkowo gorące
ślimaki rzadko przechodziły na drugą stronę
a muchy latały jakby w zwolnionym tempie

rozgrzany piasek grzązł w porach chłodnej skóry
niedogolona twarz drapała karminowe usta

zmierzchało
w takie zachody dobrze jest mieć kogoś
kogo można potrzymać za rękę

rozbity o kamień zegarek szczelnie zamknął czas

a on nawet nie zauważył że nie oddychała
już o świcie


Sam-o-t(n)y

Sam! a już nie
wiem
śmiać się czy płakać?

śmiech jest nieoczywisty
odwraca się kiedy prosisz go o rękę

płacz nie pyta
przychodzi jak bluescreen
kiedy kupujesz ciasteczka od półnagiej harcerki

jesteś?
tu, gdzie teraz?
sama już nie wiem
Sam?
tak

śmiech jest jak echo między ludźmi
i chce się jeszcze

kiedy lecą łzy małpy odbijają się od ciebie
i płaczesz więcej

ty!
ja?
a już nie

płacz i śmiech to studnia na pustyni
wrzucasz monetę i życzenie się nie spełnia
więc wyciągasz wnioski
albo wiadro z wodą

to ty
nie
samo?
jak zawsze

szlochanie i pojękiwanie Sama radość
szukania siebie w-innych tropienia
w pajacach


dyfuzja kawałków lustra

pech trzepał życie
przerwała chłodna myśl
mózg na taki dzień szarpie dźwięki

buty czuć dworcem
jest źle
a koniec byłby ciepłą kroplą przypadku

ostatnie guziki
długo wychodziły z nowej formy


dąb niepalny. pierwszy sezon

rozjaśniasz cienie redukując największych
łabędzie i kaczki bijące się o okruchy wkładasz do pieca
by jadły prosto z serca płomieni nie gasisz czasu
chowasz go ze sobą pod zielone liście kiedy nadejdzie
mieszacie się z błotem by odjechać gdziekolwiek
sportowym samochodem

porzuceni na poboczu wystawiacie kciuki
łapiąc powietrze otwartymi ramionami

ostatni kowal dwuplamek wjechał do zajezdni
przyciemnione możliwości rozluźniają korzenie wydarzeń

otoczenie wtapia się pod skórę prostując włoski
i skrzywioną psychikę korony
wietrzne palce łączą gwiazdy
rozwiercając szlachetny granat


Cwał Walkirii czyli wczasy pod gruszą

rzucone jak kamień bezwładnie biegały po linii
mimo braku koordynacji i dużego palca u nogi
giocoso
puszka po konserwie krążyła między bosymi stopami

nieopodal nich dziewczynki plotły wianki z czerwonej trawy
i drutu kolczastego
leggiero con grazia

na środku stało stare drzewo które pamiętało
czasy kiedy był tu jeszcze raj
perdendo smorzando
młode małżeństwo patrzyło na gnijące jabłka

granice były niezwykle elektryzujące
zabierały dech w piersiach
glissando
kilka metrów dalej znajdował się mały staw
ale nie wolno było się w nim kąpać
ponoć ktoś się tam utopił
scherzando

wieczorami rozpalano ogniska
przystojni blondyni w garniturach Hugo Bossa
zapraszali do tańca
takim panom się nie odmawia
senza sordino
potem przygodnie stawiali krzyżyki
unosząc nad ziemię całe rodziny
pauza

tranquillo martellato

czasem sen nie przychodził wtedy liczyli
trzaski pękających kości
nowi obozowicze przyjeżdżali o świcie


***

trzepot skrzydeł cichnie
na skrzypiącej gałęzi
czarno upierzone pąki rozkwitają
dziobami do góry nogami zapierają się
przed nadchodzącym lasem
co w płomieniach stojąc biegł
do utraty tchu ludzi
zabrakło

wyposzczone krajobrazy wciągają
minerały po kryjomu wysysając resztki
kolorowego świata

popiół zabiera nasze życzenia do nieba

zgrzytając zębami
zjadamy rudyment siebie


bezczas

puść nogi Pana Boga i złap mnie za rękę
zgubiłam kluczyki od wielkiego wozu
ale to nic bo droga mleczna jeszcze jest
w wymionach świętej krowy
pobiegniemy razem za światem
pójdziemy w lewo
pamiętaj to naprawdę nie ma znaczenia

pamiętał
jak zrobił dziurę w kościołowych spodniach
a ona nawet nie była zła
potem koledzy mu zazdrościli
łata z żółwiami ninja była wspaniała
całował matkę
ziemię że tak mocno go tuliła

coraz bardziej
nie pamiętał kiedy się rozpadł
ale czuł dokładnie jak go zbierali
zwiędłe liście i przejrzałe owoce wśród gwiazd
słońce wybuchało śmiechem
puść nogi Pana Boga i złap mnie za rękę

Michał Przyborowski – Osiem wierszy
QR kod: Michał Przyborowski – Osiem wierszy