KUNU SUPIA

W Kunulandii

Lokalne prawo wymaga ciemnych cyngli, gwiezdny tułaczu

(…)

Alfred Mac był cyberkrawcem, negrokitajcem, arcycykorem co cofał się w panice na widok własnego cienia. Przemykał przez Toucan Bay jak miedzianka w połyskliwej marynarce z teczką wykrojów bajeranckich gajerów ciętych w talii, do których jak ulał pasują wysokie jazzówki i stosownie przykrótkie spodnie-rurki. Umiał szyć spodnie z beżowej flaneli dla starych dziadków, rozkminiał krój bojówki, wyczarowywał garnitury jak z igły. A lubił sobie beknąć za to tyle, że Kunu uderzali w bek.

Alfred Mac prowadził też na targu butik z pamiątkami. Żenił tykwy zdobione etniczną kraszonką, galanterię skórzaną, męskie klapki i bambusowe saksofony, przedpotopowe bransoletki z zaśniedziałej miedzi i inne badziewie. Spod sufitu zwisały spodniumy z czerwonej juty i kamizelki jak ulał. Gdy po raz enty społeczne męty założyły mu podstępnie nelsona, by obserwował jak mu kroją sklepik, w rewanżu porwał się na zbirów laską z tamaryndowca.

Po śmierci znaleziono przy nim aby wiechetek spliffów a w pępku perłę trynidadzkiej mody. Dopiero gdy wyjęto spod łóżka urynał ukazał się skrytny/skitrany dobytek Maca, za który pogrzebano go gębą do spękanej gleby w wyschłym korycie delty Go-bij.

Dobra doczesne Manfreda Ayounga, aka „Alfreda Mac”:

7 włosków z brody Sfinksa, faksymile rękopisu autobiografii Michaela X, 1 saszetka obszywana cekinami, 1 taśma super osiem Swamp Dogg z Solomonem Burke na plaży, hektolitry płynu do dializy, 1 worek wędzonych skrzydeł kurzych, 6 buszli ryżu ze szmuglu, łój z wątroby tryka – identiko jak słój mojego dziadka, ciężkie cążki do pedicure, aparatura do zapisu snów zbudowana w całości z ciał stałych, czarna perła przynosząca nieszczęście, dwie bambusowe piersiówki grochówki z flakami; niklowana noga chromającej babki – jedna sztuka, maska voodoo z wylinki węża, od groma nigeryjskiego twarogu,  pidżama kulo-od-porno, brzytwa Okhama, zasłona dymna dla włamywaczy, 85 żywych krabów w niewypolerowanym rondlu, wędzona polędwiczka ze steatopygii, czarny haszysz w sfuszerowanym afro – prosto z Timbuktu, para trzewików ze skórki rekina na ściętym obcasiku, 1 kombinezon w barwach panafrykańskich, do figury, fura starych negrospirytualiów konserwowanych w parafinie, 2 pary okularów przykręcanych do skroni, 1 kubek – emalia, lazur, 1 drewniana pukawka, 1 sztyca miksera z zaschłym pieprzem i kocią szczyną, 1 wyszczerzony kask afronauty inkrustowany krwistoczerwonymi paciorkami, 1 para obuwia z zielonego skaju – nówki sztuki, lalka voodoo z paznokciem zamiast nogi, nasiona bois bandé, 2 kobaltowe ampułki soli trzeźwiących (Ammonium Carbonate), ostudzony napar z senesu, anonimowe bikini, kruszarki szczękowe nieboszczyków, 1 zbutwiały śpiewnik psalmów. Total Destruction Swamp Dogga, w stanie para-idealnym, Freddy Fender, Jim Reeves na niedzielę, Skeeter Davis, Betty Wright, O.V. Wright  country and soul. Do tego zero krążków

Donny’ego

Hathaway’a


DZIENNIK POWROTU NA DRYFUJĄCĄ  WYSPĘ.

Malick

docieram przed zmierzchem. wieczorne zorze przez liście jak fraktale rubinu. schodzę do wioski zakurzoną drogą , psy dziamgają. ciocia selma z okna kuchni. jej śmiech wybiega mi naprzeciw, a ona raźno drepcze za nim szurając kapciem i wycierając ręce w fartuch.

objąć ją/ tulić jej pełne ciało

ciocia selma posunęła się w latach. broda siwa jak broda babki, grube, obwisłe policzki, żylaste dłonie, mimo to ćwierka jak papużka, albo kacyk. to głos wiecznych cóeczek. w chacie mży światłem jak z przetaka zdmuchując kurz z fotografii w zetlałych albumach pod stoliczkiem z karbowanym brzegiem. na ścianie monidło w ramie selma, dwadzieścia jeden wiosen – cudne popiersie księżniczki w perłach i różowym bezrękawniku, w rok zamążpójścia.

wzgórze, na którym stoi domek, zdążyło całkiem zaróść. za wychodkiem pleni się dzika trzcina cukrowa. zza obrębionych firanek skwar sączy się na obie izby zasnute dymem z wilgotnego drewna. mleko z puszki, smażony czosnek, cynamon. podłoga wymieciona do czysta z  cukru i  mrówek.

brzęczą dzwoneczki na wietrze. parzy mi kawę, gadka szmatka, w końcu z drzew kapokowych nadpływa noc na ratunek.

nad doliną pagóry i chaszcze. leniwy puls zmierzchu, wolframowe włókna żarzą się na drewnianych gankach retuszując zblakły lazur i leniwą zieleń wysmaganych wiatrem chatynek moich kuzynów, starych cioć i ich ciotecznych prawnuków, kury śpią na gałęziach gujaw. skrzek ropuch po rowach.

choć kawalerskie obejście mego ojca leży wyżej na zboczu, tatko nadchodzi z dołu. wyprzedza go śpiew.  jedną nogą w coś wdepnął. trzyma się furtki swojej siostry, selmy. zalał się jeszcze w robocie

objąć go...
mocno przytulić całego
uśmiech taty, nadal czarowny, wygląda, jak wychrępany w kremplinie
    ... ze zwieszonymi rękami...
szyja taty jak zwykle zalatuje tytoniem i mydłem salicylowym
broda odwiecznie upaprana whisky, mięsem gekkonów i surowym żółtkiem.
   zdjąć mu czapkę i czule cmoknąć  w glacę.
tatko pije kawę na czarno, z cukrem i szlugiem. potem siedzimy wszyscy w świetle księżyca na koślawym podwórku selmy, a jej śmiech toczy się jak grzmot po dolinie. tatko mówi
- kładę flizy u jednej babki w mount hololo, a ta ci nagle otwiera flaszkę gorzałki. chłopie, zwijałem się jak fryga. obiecała, że znów coś dla mnie znajdzie.
Budda
4 flagi łopocą nad chatą mojego taty
nigdy nie puszcza farby, co znaczą ich barwy
wspomina że był  w chinach
gdzie zwiedzał buddę na tronie lotosowym
wycieczki się gapiły zadzierając głowy
a budda
wyjął zza pasa cybucha
zakurzył
i każdemu dał ściągnąć pół bucha
„cała naprzód” zawołał
i albert musiał pójść przed siebie
pomiędzy 2 strażników dzierżących
2 miecze
i klęknąć
bo budda mu przez głowę paciorki nawkłada
„pasują ci jak ulał  nikomu ich nie dawaj”
mój tato powiada
że w duchowych światach
wszystko żyje. sam zresztą rozeznaje się w drzew mowie
a znów raz spotkał Jumbie z kadeusjuszem na głowie.
trafił na plażę w gwinei
2 czarnych wyszło z wody
patrzajcie go jest goły!
zara pod ręce go wzięli
żeby obmyć w kipieli
potem dali mu szatę
pół na pół brąz ze złotem
Albercie
niech
to sekretne zaklęcie
będzie twoim puklerzem
i orężem
i mu szepcą do ucha
mantryczną sylabę
a jeden bierze sztylet
i dźga w pępek tatę
ale ostrze się tępi
bo przez szatę
nie przeńdzie
czasem po 2 browarach
zaplątuję nogi
a kiedy oczy otwieram
jestem nigdzieś w etiopii
i rozpina kołnierzyk
żebym dojrzał naszyjnik
wstaje
wciska kapelusz na bakier
dopija zimną kawę
leci się obmyć w górskiej siklawie
odpływa
twarzą w poduszkę
na swoim kawalerskim łóżku
w siatkowym podkoszulku
w gatkach skarpetkach w kratkę
tuląc flaszencję rumu
z przemytu/bez narzutu
a morze się sroży
na widnokręgu


KUNU SUPIA

Joe Zabójca

Si Dieu les rendeit noirs
                                     Il doigt signifier quelque chose

Joe Sam był tak wredny, że nawet sumy goliły wąsy płynąc na spotkanie, tak przewrotny, że zakładał buty na lewą stronę. Astro-glany z czarnej skóry, takuśkie, jakich Nigryjczycy używali do terraformacji; Joe Sam fundował w nich kopniaka afrosasom zuchwale szmuglując szwarcpowidło. Uszczypliwy, jak krab, potępiany w każdym narzeczu pangalaktycznej negrogwary, deportowany z pół tuzina dryfujących wysp za ultraterroryzm, wywrotowe teksty i przemyt genetycznej kontrabandy, szlachetny szachraj widział cię na wskroś  – impet jego bluzgu przyprawiał o wstrząs mózgu.

Hipnotyzował czarnych fajerwerkami aury i posępnym, modulowanym głosem kaznodziei. Cyniczny dealer, niecny i cwany, biegle pakował w żyły płynną esencję; serwował bladoskórym i turystom wyborne niggum vitae. Kursował po wszechświecie chromowaną Nubią Congo Pump z antymatycznym wtryskiem paliwa. Zawsze wytworny, do lewych interesów przywdziewał tunikę w gwiezdną panterkę. Promował produkt zaawansowanej technologii voodoo-funk – pędzoną nielegalnie melaninę, dzięki której blade czarnuchy wyrabiały w warunkach Kunu Supii.

Ród Joe wywodził się od starożytnych ïeréańskich przodków, rois i dauphins tajnych armii niewolników; trzewia miał wytrawione żółcią jebaków i killerów, od Corbeau Town do rozjazdu przed Cuttyville. Kudłatych troglodytów pokrytych karbunkułami okropności, którzy golili mordy kordelasem.  Klawych kolesi, którzy mlaszcząc wsuwali smalec, korzeń mandragory i przejrzałe strąki tamardynowca, by potem popuściwszy pasa bluzgać anarchistyczną plwociną w promieniu 360°. Potomków  mitycznych chwatów z dawnej Ïerè, tych co po dziś dzień w Starych Koszarach walczą na kije; żołnierzy mafii, ludzi z żelaza hartowanego jadem meduzy, którzy zstąpili z gór dzierżąc bois umoczony w siarczanie czarciego łajna z dodatkiem sztynku spod pachy i zjełczałej parafiny z krztyną cyny.

(…)

Niepokorni wywrotowcy, ci co już w latach czterdziestych paradowali w afro, najczęściej z karabinów obrywali w kudły. 

Harde podbródki w hardkorowych mordach łuskały strąki kakao, łupały kokosy, dęły w tamboo bamboo, strugały wędki, wektorowały czaszki, ekstrahowały kanabinol, łamały gnaty sztachetami, warzyły czarną polewkę, polerowały taktykę guerilli, wyjaśniały ściemę, propagowały negro-gender, branzlowały się obrządkami dżu-dżu, bełtały mleko z piersi i z wymion z langustą, i kaczym jajem, hodowały brzuchy i siwe brody a la Pharoah Sanders, a te  się wiły wokół hydrantów i drzewc chorągwi Baptystów. Zresztą nie opłacało się już złazić z gór do miasta w miazmatach gazu łzawiącego, tym bardziej, że dokuczał haluks.

Koniec końców w niedzielne poranki w ramach  postrewolucyjnego relaksu leniwie podrygiwali do Swamp Dogga sącząc na ganku rum z limetką. 

Ale czas jakby nie dotyczył Joe….

(…)


KUNU SUPIA

Ace Cannon

Joe Sam wkracza do Houdiniego precyzyjnie odmierzając kroki po parkiecie woskowanym jak brwi wampira. Sześć stóp sześć cali muskularnej czerni rozsadza bordową marynarkę w panterkę; zamaskowane kieszenie wypchane trefną melaniną; w kamizelce kuloodpornej gilzy czekoladowych monet.
A jak idzie: w mrocznej zadumie, przybija piątki z luzackim wdziękiem etiopskiego kowboja. Twarz w rytualnych bliznach wojownika, natryskowa maczeta zatknięta za pas po labry. Nawet najgorszy sort zakapiorów rejteruje. Kieliszki zamierają w pół drogi do warg. Szczerząc pożółkłe pieńki, z haremu na pięterku turla się Mokotux Charlie żeby uścisnąć grabę groźnemu celebrycie.
- Siema, Joe. Mam nadzieję, że nie zgarzejesz tu długo. (...)
Stary węszył nieszczęście, które się snuło za Joe, jak trująca spalina.
- Musisz się zmyć, zanim będzie gorąco. Tylko nie zróbcie mi tu zadymy. Wiesz, że masz przerąbane u Abobo.
Joe ino wzruszył ramieniem(...)
- Szkocka raz. Z cytryną i furą lodu.
Gdy barman preparuje drinka, pomruk rozchodzi się w mroku, skrytobójcy skradają się w trampkach, damy wyciągają szyje z obróż, żeby zerknąć ukradkiem na zabójczą urodę Joe przeciętą złowróżbnym uśmiechem.

(...)

W piwniczce rządzi blues, rzewne klimaty. Mocno wysmażony soul faluje w oparach kadzideł. Swamp Dogg, Solomon Burke, przyćmione światła, dym z dżointów, zakochani podpierają ściany. Podcięci trunkiem zlegli na kapokowych kanapach tuląc do siebie czule butle lemoniady, a nastukani skunkiem rapują na schodach żonglując wulgaryzmami w świetle lamp eklektycznych. Tandetne stoliki po kątach obsiedli czcigodni ïereańscy starcy, brodacze w różańcach z chrząstek insektów. Ćmiąc z bonga czarny hasz z Tobago łamią talie i ze swadą kładą karty na blat.
- Zdrów!
- Kto skitrał dupka żołędnego?
- Ej, Bucky, czy to aby nie ty tasowałeś?
- Oczko!
- Przebij winem, panie Buller…  Tak, tatuśku!


 KUNU SUPIA

 Grand Mal

Bar zamarł gdy Joe Sam uchylając kapelusza rusza w stronę schodów do piwniczki a nienaganne kanty jego spodni sprężynują na astro-glanach.
"I can think of younger days..." rozrzewnił się Al Green.
Za Joe spastykuje zawzięcie Mokotux dręcząco brzęcząc mu nad uchem.
- Joe, dej se siana dziś z tym dilowaniem. To się musi skończyć zadymą – przeginasz po maksie.

(…)

Piwniczka ożywia się, z ciemnych kątów dolatuje syk buchów.
- Joe ostro zakozaczył, oui, pcha się samo w paszczękę lwu.
- Gadają, że frymarczy na czarno wytworem skrytnych technologii. Samo obeah, Xango i ziarna obi umią narzucić niego zło/wrogi czar.

Dopiero w piwniczce Houdiniego Joe  rulez na fula. Tu zwykł dilować genetyczną kontrabandą wykołując ïerèańskich jaraczy. Tu mógł zachwalać towar zaciągając się śpiewnie  wymarłym dawno narzeczem dryfującej wyspy.  W lokalu unosił się stęchły odór sztynku szyprów i mdlącego wysięku z lokalnego wodogłowia. Syf sączył się z plugawych ran pokątnego zamtuza na pięterku, braun szuger i ryż na słodko ściekały do rynsztoka.  Joe przepokutował tu niejedną noc łupiąc w kości i dając w cyban do rana (…)

 ~

Czarna dłoń z bolszym lolkiem wyciąga się w stronę Joe. Sambucus Nigra bierze macha i zalicza zły trip w klimacie zadusznej grozy. Krzesło skrytobójcy skrzypi zniecierpliwie. Cy juz cas? Tymczasem Joe Sam rączo opycha melaninę ze szmuglu za odłamki meteorytu. Wreszcie upłynnia ostatnią fiolkę pogrążając w żałobie tych, co się nie załapali. Uśmiechając się pod kątem rozwartym wchodzi na puszkę po mleku i ze skrytnej kieszonki dobywa dwie tubki super duper. Tuzin kakaomlecznych głodomorów pcha się dysząc i skomląc. Mrużą oczy, taki to blask bije od Joe. Na widok serum ślinią się i fajtają ze szczęścia w swoich sfajczonych skórach. Szczerzą się nieszczerze. Sprawnie wysupłują kasę i koloroidy na olejek, balsam, czy aby fiolczynę, co uodporni ich epidermę na żar walący z nieboskonu Kunu Supii.

przełożyła Teresa Tyszowiecka

Anthony Joseph – Imaginarium Kunu Supii
QR kod: Anthony Joseph – Imaginarium Kunu Supii