Pieta

Dzień za siateczką firanki.
Odległy, pochyły obłok, zimny
świst bata nad parującym zadem konia.
Poślinionym końcem nitki próbuję
trafić w ucho igły i słyszę nagle
siebie: mój skrzypiący oddech
jak ostrzenie kosy lub noża.


Dziadek Jarosz

Kiedyś wiedziałem, po co tu jestem.
Mój ojciec starzeje się i upodabnia
do mnie. Trzymam mu młotek, kombinerki,
gdy przybija sosnowe ćwierćwałki. Co chwilę
wydaje mi się, że mu zasłaniam, lecz nie;
mój cień pada obok: na srebrne widelce i szafę.


Górne światło II

Do kościoła wchodzą naubierani, pachnący
chłodem ludzie, ksiądz otrzepuje buty.
Ministrant wyjmuje pinezki i gwoździe
z popiołu, którym posypywał schody.
(Ciotka: To była pierwsza ważna śmierć
w moim dorosłym życiu, z głośnika: Niech
nie trwoży się wasze serce). Powietrze jak ołów,
jak wyschnięte, spękane wzdłuż mydło.

W końcu pojawiam się ja, dociera do mnie,
docieram do siebie, bo nie wiedziałem, że kiedyś
tutaj się znajdę. Gdy kościelny otwiera furtę,
ostre jak ze szkła dzwony
stają się jeszcze głośniejsze.


Ludzka komedia

Zdjęcie kobiety, która mnie kochała.
Kaseta magnetofonowa „Chromówka”,
zapiaszczony aparat. Były słońca, malałem,
biegnąc przez dni. Wściekałem się
na nitkę w dywanie, którą trudno było odkurzyć,
parzącą lub lodowatą wodę z bojlera. Nienawidziłem,
biłem się ze słabszymi. Pod prysznicem foliowa zasłonka
co chwila lepiła się do pleców.


Juwenilia

Niebo zrzuciło śnieg. Z okna zobaczyłem
człowieka, którego numer wczoraj wykasowałem.
Chciałem to sobie wszystko poukładać: Boga,
telefony i zamieć. Pisałem, ale to nie była
moja ręka, mówiłem, ale nie swoimi ustami.

W końcu słowa, które tak długo na siebie czekały,
spotkały się. Przestałem już liczyć w nich siebie;
dziecko zwymiotowało antybiotyk, gdy jadłem,
ktoś poszarpał klamkę. Zanim wstałem od stołu,
zbiegł szybko po schodach.


Źródło

Podmuch przewiewa jak przez firankę
przez naszą skórę, kości, krew i płynie,
gdzie plenią się sosnowe samosiejki.
Czyszcząc komin, znajduję szkielet
ptaka z kaczym dziobem, węglarka
jest pełna szklistej, lepkiej sadzy.
Zbliża się noc, gwiazdy wiele ważą, Kalina
bawi się sama. Jedną lalką mówi do drugiej:
„Nie było tu macochy”, „Nie było tu króla”.


Separacja

Budują most. Naciągają plandeki.
Wpuszczają w powietrze
balon, by odwrócić uwagę.

Chmury, pociągi, siostry.
Grube domy, czyste łabędzie.
Żałuję, że was w to wciągnąłem.
W moim ostatnim miejscu. Mieście
jak rozgrzebane mrowisko, strzaskane radio.
Rozprute trzewia brzuchomówcy.


Do szczętu

Moja karykatura w wodzie przy brzegu.
Dotykałem światła, świata, by się upewnić,
przekonać, gdy zawodziły oko, słuch.
I ona – przez nią musiałem pisać,
przez nią musiałem płynąć.

Pompowałem balony, czując gorzki talk na ich
ustnikach, jadłem tyle, że trudno było mi się upić.
Stukała na wietrze czaszka – latarenka,
w błocie lśniła tęczowa plama ropy.

Świt i ona – odprowadzałem ją na autobus.
Z ciemności, obok swojego podpartego
pustakami domu, wołał do mnie pijak:
Piękna! Nie opuszczaj jej! Nie opuszczaj jej.

Łukasz Jarosz – Osiem wierszy
QR kod: Łukasz Jarosz – Osiem wierszy