Nawoływania
Co miało odejść – odeszło. Dziecięce sekrety
zniknęły z wdziękiem pękającej mydlanej bańki
Powody, dla których się płakało, naiwne domysły i zdziwienia
przeminęły. Nie nazwane, nie zapisane, jakby nie byłe, jakby czyjeś inne.
Osiadły w pamięci warkot traktorów, gryząca woń dymu parowozów,
dreszcz strachu w pobliżu otwartego pszczelego ula, zapach atramentu i piórnika ze świecowymi kredkami, diabły z ogonami na malowidłach w kościele, oranżada w proszku zlizywana z otwartej dłoni. Wspomnienia odległe, zamazane, ale trwałe jak atomowy zegar.
Ich obecność jest nieoczywista. To rodzaj wtajemniczenia.
Tamta wioska odległa o lata i kilometry wyzbyła się zapachów i zmalała,
boisko z jedną bramką teraz zarośnięte młodymi brzozami
pamięta nasze gonitwy i pokrzykiwania. Graliśmy niezmordowani
dopóki było widać piłkę, nawet gdy słupki bramki
stawały się całkiem niewidoczne na tle ciemnej ściany lasu
Zbieraliśmy sie dopiero gdy przez wilgotne powietrze
dolatywało wołanie zniecierpliwionej matki
aby wracać do domu.
Nadal je słyszę.
Tamte czułe nawoływania.
Wszystko jest stamtąd
Palce zielone od zrywania zbędnych pędów
zapach ziemi, smak niedojrzałych pomidorów.
Praca w ogrodzie była dla nas częścią powszedniości,
jak przesiewanie mąki, wyprawa do sklepu po żarówkę, jak omijanie
krowiego łajna, paniczna ucieczka przed szerszeniem, ścielenie łóżek.
W zimie sanki i brodzenie po zaspach,
suszenie rękawic na poręczy węglowej kuchni.
Latem włóczęga po lasach, zabawy w Indian,
szukanie wody do kąpieli, choćby stawu do pojenia bydła.
Dzieci nie nazywają świata, tylko w nim żyją. Poddają swe ciała
barwom, zapachom i głosom, które
wsiąkają w skórę – później po kawałeczku
odsłaniają się w nas i upewniają, że my to my.
Wszystko jest stamtąd,
każdy siwy włos, każda niepotrzebna blizna, ukruszony ząb
pamiętają smak zielonych pomidorów, zapach ziemi.
Wszystko zostaje w nas, jak stare sprzęty na strychu
gromadzone zachłannie przez lata, które po śmierci właściciela
podobno mogą się jeszcze komuś przydać.
Chwila przed zaśnięciem
Obrazy minionego dnia,
fontanny wiórów lecące spod ostrza piły,
migotanie płomieni pochłaniających resztki płotu,
strumienie iskier przelatujące przez granicę świadomości.
Diabelnie realne. Bez jednej szczeliny, przez którą mogłoby się wedrzeć
przypuszczenie że to akcja zwariowanego filmu.
Sceny wracają w krótkich rozbłyskach, ustępują, gasną,
przepływają, zmieniają kształty. Rój pszczół
wylatujący z glinianego dzbana układa się w nuty na pieciolinii,
czerwony czajnik unoszący się nad zielonym trawnikiem
nagle jest okrętem o rozświetlonych gotyckich oknach,
kołysze się na morskiej fali. Jej rytm i odgłos jest znajomy,
jak własny daleki oddech, opadanie w niezbadaną gęstwinę snu.
Byle głębiej.
***
Wiemy więcej niż możemy sobie powiedzieć.
Słowa potrafią oddalić nas od siebie szybciej
niż ekspresowe autobusy. Ogrzać Alaskę
byłoby łatwiej, niż wymówić słowo, które było na początku,
Alfa i Omega gówno znaczą.
Nawet bezradność wobec słów nie została dostatecznie opisana,
Umysł stawia większy opór niż materia.
Nie ma sposobu, żeby uciec
z tej planety niedomówień.
Filtry pamięci
Żadnych prochów, ani grama marihuany.
Nagłe uniesienie jest co najmniej dziwne:
jakbym miał w głowie źródło ciepłego światła.
Nie znajduję w swoim życiu nic, za co nie mógłbym
dziękować. Za tamten pokoik w wiejskiej chałupie, sterty książek
na podłodze, nagie ściany, kopki siana za oknem.
Za podwórko skąd po deszczu widać było parujące Karkonosze
w przejrzystym powietrzu lśnił biały stożek Śnieżki.
Mlecze i osty na pastwisku, skąd wieczorami sprowadzałem krowy.
Za krowy też dziękuję i kwaśną woń obór,
Za konia, który mnie kopnął na marchwianym polu.
Za sprawną pamięć i tamte obrazy
nieco wyretuszowane. Za wiedzę, przeczucie raczej,
że należy dziękować bez dociekania komu.
Gnoza
Jin i Jang
Niewidzialna energia Chi
świadomość wyzwolona,
podręczniki Sanskrytu, Karola
Gustawa Junga dzieła wszystkie.
Mroczne zakamarki psychiki,
szamanizm, tarot, niezliczone
stopnie wtajemniczeń. Inicjacje
w światy wyższe i nadprzyrodzone,
Czasopisma, fenomeny, awatarowie, symbole.
Tysiącletnie piramidy urojeń.
Odkrywcy metafizycznych sekretów.
Czciciele wyzwolonej jaźni.
Zbieracze ezoterycznego złomu.
Żarliwi poszukiwacze
prawdy, gnozy i drogi do duchowego Disneylandu
z atrakcjami dla wybranych.
Stary angielski cmentarz
Na takie miejsca mówi się tu graveyard,
Coś jakby podwórko z grobami, albo park
Do leniwych przechadzek po równo przyciętej trawie
Pomiędzy płaskimi płytami grobów
Sterczącymi pionowo z ziemi jak osobliwe
Bilety wizytowe leżących pod darnią ekscentryków.
Psów nie wolno wprowadzać. Zmarłych nikt
Nie przygniata ciężkimi doniczkami, parafiną
Nikt nie plami im trumiennych ubrań.
Żadnej krzątaniny pośród płyt z nazwiskiem i datą,
Czasem wiewiórka otrze się o granit,
kobiety z zakupami, ptaki w cyprysach
ani myślą zachowywać ciszy.
Dobrze się tu angielskim zmarłym nie żyje.
Przy bramie komin krematorium
Wiecznym odpoczywaniem dyszy.
Dublin – przedmieścia
Autobus zapamiętale przedziera się do centrum, ulice stają się ciaśniejsze,stajemy w korku, miastu naprzeciw. Przez szyby patrzą na nas przytulone do siebie domy, rusztowania, szkolne podwórka, dziesiątki rowerów uczepione płotów, w oknach powiewają słomiane maty zamiast firanek. Mijamy rudery, kubły na śmieci wystawione do odbioru, dalej pralnia, chińska jadłodajnia, za nią włoska kawiarnia. Przemykający bokiem i niknący w szarości rowerzyści. Huk pociągu przejeżdżającego wiaduktem i pierwsze promienie słońca odbite w ogromnych szybach budynku firmy ubezpieczeniowej. Posąg wyrastający z kamiennej balustrady mostu. Stada mew pobudzonych rozpoczynającym się dniem. Wysokie mury zabudowań Guinnessa. Ruch wahadłowy z powodu remontu drogi, wokół wykopów w jezdni ustawieni robotnicy w jednakowych odblaskowych kurtkach popijający kawę z plastikowych kubków. Tiry i ciężarówki brygad remontowych, sklepy z opuszczonymi żaluzjami. Stylowe latarnie i zwieszające się z nich kosze z kwiatami. Bilboardy SMOKING KILLS, staruszek rozdający ulotki reklamowe, kolejka bezrobotnych przed Social Welfare, na skrzyżowaniach Cyganki zaczepiające kierowców czekających na zmianę świateł. Boczne uliczki w kocich łbach, rozświetlone wielkie okna biurowców City. Samotne postaci biegających po parku, grupy młodych Murzynów okutanych w szaliki, dwóch starych kloszardów z jedną butelka cidera. Wyblakła tablica na trawniku przed St. Peter Church z napisem zaczynającym się od słów „Jesus says..” Gdyby autobus nie przyśpieszył przed zmianą świateł, dowiedziałbym się, co Jezus ma do powiedzenia temu miastu.
Ludzki wymiar
Karzeł w gotyckiej katedrze w Norwich.
zadomowiony w surowym wnętrzu
Przemyka między filarami pewny siebie, niemalże zuchwały.
Wobec czegoś tak ewidentnie wielkiego jego nikczemny wzrost
przestaje być tragicznym odstępstwem od normy.
Jest ludzkim wymiarem.
Zwyczajną małością, o którą chodziło
średniowiecznym budowniczym.
Ja nie ja
Jeśli wychodziłem przed dom, kiedy padał deszcz, długotrwały deszcz jakie padają w górach, taki, który utrudnia nabranie powietrza w płuca, wilgocią wypełnia każdy centymetr przestrzeni, przelewa się przez rynny, kapie z liści drzew, sunie mokrą strugą po ich pniach, wisi na pajęczynach i bębni o blaszany dach szopy; kiedy nie zważając na coraz większe kałuże na podwórku, na pochylone pod ciężarem wody pokrzywy i malwy wychodziłem na ten deszcz z wyciągniętymi rękami, z twarzą zwróconą ku szaremu niebu, próbowałem złapać ten deszcz, rozpuścić się w nim, to mogłem być ja.
Jeśli nie wychodziłem z domu tygodniami, zasłaniałem okna ręcznikami,
chroniłem wnętrze przed promieniami słońca i mocowałem się z depresją.
Przy zgaszonym świetle słuchałem jak skrzypią deski na strychu, jak coś obcego płacze w moim wnętrzu i przywoływałem obrazy z dzieciństwa, aby świat znowu wydał się zrozumiały, to prawdopodobnie byłem ja.
Jeśli wiem co trzyma ludzi przy życiu – i nie jest to butelka taniego wina , ani solidna porcja kiełbasy, ani smażona wątroba, mózg, ani osławiony Bóg, którego ludzie zamykają w swoich pojęciach jak lalkę w tekturowym domku – to z pewnością ja.
Jeśli pojmuję dlaczego istnieje świat w takiej postaci, która większości jego mieszkańców wydaje się nieznośna, dla wielu jest miejscem prawdziwego cierpienia , – i nawet jeśli przeczuwam, że jest to nie jedyna postać świata – to znowu ja.
Jeśli rozumiem ludzi, dla których świat nie jest,
nie jest i nie będzie cholerną zagadką, tylko pastwiskiem,
po którym się łazi w poszukiwaniu lepszej paszy,
to nie mogę być ja.