Kiedyś to zrobię

– Kiedyś to zrobię – powtarzał. – Zobaczycie, kiedyś przebierze się miarka, kiedyś będzie już tego za wiele, nie wytrzymam, przysięgam, na Boga przysięgam: nie wytrzymam i zrobię to!

Powtarzał tak niemal bez przerwy. Powtarzał tak zawsze, kiedy ktoś go zdenerwował, a że z natury był osobą wrażliwą i nadpobudliwą, ludzie denerwowali go często. Powtarzał tak wtedy, gdy dopadało go nagłe obniżenie nastroju, a dopadało go ono na przemian z nieoczekiwanymi stanami euforycznymi. Powtarzał tak na tyle często, że te trzy słowa przylgnęły do niego, stały się społeczną etykietką, a on sam był rozpoznawalny w okolicy jako ten, który mówi, że kiedyś to zrobi.

Na początku każdy, kto słyszał te słowa, przejmował się bardzo, próbował rozmawiać, zgłaszał sprawę księdzu, doradzał wizyty u specjalisty. Na początku każdy wierzył, że on naprawdę kiedyś to zrobi. Ale wraz z upływem lat, gdy nic się nie działo, a słowa wcale nie zamieniały się w czyny, mieszkańcy wsi zaczęli machać na wszystko rękami i traktować owo „kiedyś to zrobię” jak element lokalnego folkloru.

Tymczasem mężczyzna ani na moment nie przestał się zarzekać, że kiedyś dojdzie do tego, co tyle razy, jak jakiś prorok, otwarcie zapowiadał. Przez to gadanie niejeden raz borykał się zresztą z poważnymi problemami życiowymi. Często wylatywał z pracy, bo mało który szef, brygadzista, a nawet współpracownik był w stanie słuchać jako odpowiedzi na polecenie służbowe albo zwykłą koleżeńską prośbę tej niekończącej się mantry. Z tego samego powodu nie miał też żadnych kumpli. Kiedy wchodził do pijalni i próbował przysiąść się do jakiegoś stolika, zwykle słyszał, że miejsce jest zajęte, a kiedy jakimś cudem zwalniało się, to tylko dlatego, że zwalniał się cały stolik, bo pozostali goście przenosili się gdzie indziej.

Ale to jeszcze nic. Najgorsze były dla niego coraz częściej pojawiające się groźby ze strony jego drugiej połowy. Kiedy on, tradycyjnie, zarzekał się, że kiedyś to zrobi, jego małżonka nie pozostawała mu dłużna, ripostując:

– Jak nie przestaniesz mnie straszyć, to spakuję się i wrócę do mamusi!

Mężczyzna wówczas zagotowywał się i tym goręcej zapewniał, że zrobi to, co ma zrobić, już, zaraz, teraz. Żona pukała się wtedy w głowę i wychodziła z domu z jakąś torbą, udając, że naprawdę wyprowadza się do matki.

Któregoś dnia jednak, po kolejnym tego rodzaju dialogu, żona nie wyszła z domu z jedną przypadkową torbą. W absolutnym milczeniu i całkowitym skupieniu spakowała wszystkie swoje rzeczy do pięciu dużych waliz i usiadła na kanapie, na coś czekając. On, oczywiście, powtarzał raz za razem, że wkrótce to zrobi, ale małżonka zupełnie nie zwracała na niego uwagi. Po trzydziestu minutach pod drzwi ich domu autem dostawczym podjechał brat żony. Bez słowa wrzucił na pakę ciężkie walizy, pomógł siostrze wsiąść na miejsce dla pasażera i wśród pokrzykiwań i gróźb szwagra odjechał razem z nią w przysłowiową siną dal.

I oto nadszedł dzień, w którym przebrała się miarka, kiedy wszystkiego było już za wiele, kiedy mężczyzna nie mógł już dłużej wytrzymać. Wyciągnął skądś kawał sznura do snopowiązałki, pociął na trzy równe części, splótł je ze sobą jak warkocz dobierany, żeby całość była wystarczająco wytrzymała i nie zawiodła w najważniejszym momencie.

Wszedł na strych, który tak naprawdę był składzikiem gratów potrzebnych i nie. Z jednej strony sznura uformował pętlę, wskoczył na trójnożną ryczkę, drugą część sznura przywiązał do poziomej deski przybitej kiedyś przez niego do belek stropowych i użytkowanej jako urządzenie, na którym wisiał suszący się cząber. Pętlę zarzucił na szyję i ściągnął.

– Mówiłem, że kiedyś to zrobię – powiedział i czubkami palców u stóp przewrócił drewniany stołek. Na skutek prawidłowego działania siły grawitacji w ułamku sekundy jego ciało obniżyło się o dobre pół metra i w drodze ku ziemi zatrzymało dopiero, gdy pod wpływem jego własnego ciężaru na szyi mężczyzny zacisnęła się pętla.

Mężczyzna poczuł krótkie ukłucie, coś jakby tysiące drobnych igiełek wbijających się jednocześnie najpierw w skórę, a potem w mięśnie podgnykowe. Na mgnienie oka zupełnie go zamroczyło. Kiedy się ocknął, nie mógł złapać oddechu, otworzył więc szeroko usta, co spowodowało uderzenie bólu promieniującego z klatki piersiowej ku górze. Po kolejnych milisekundach jego nogi, zupełnie bez udziału jego woli, zaczęły drgać, jak gdyby poraził je prąd elektryczny. Do któregoś momentu mężczyzna bardzo cierpiał, ale niebawem zaczął tracić rozeznanie w rzeczywistości. Wiedział, że odpływa w ciemność, że ucieka z niego życie; w pewnej chwili całkowicie odcięło mu świadomość.

Obudził się, leżąc na podłodze. Strasznie bolały go głowa i szyja. Tak naprawdę bolało go całe ciało. Zakaszlał. Zakaszlał drugi i trzeci raz, położył dłoń na karku, poluzował sznurek, odpluł gęstą ślinę, która zdążyła nagromadzić mu się w ustach i w przełyku. Przysiadł na tyłku, schował twarz w dłoniach i zaczął głęboko oddychać, a nawet charczeć. Po kilku minutach domyślił się, że wciąż żyje. Spojrzał w górę. Między belkami było pusto. Deska, przybita dwoma gwoździami, po jednym z każdej strony, była umocowana wystarczająco porządnie, aby utrzymać suszący się cząber, ale zdecydowanie za słabo, by nie oderwać się pod wpływem ponad osiemdziesięciokilogramowego, punktowego ciężaru ciała dorosłego faceta.

Mężczyzna ciężko westchnął. Zdjął z szyi pętlę, wstał, zachwiał się na nogach, ale szybko odzyskał równowagę. Siarczyście zaklął, odciął sznurek od deski, samą deskę przymocował z powrotem do belek przy pomocy leżącego w skrzynce ze wszystkim i niczym obucha od starej siekiery, a sznurek rzucił w kąt. Ryczkę postawił na nóżki, jeszcze raz spojrzał w miejsce, w którym wisiał, i splunął.

– Nic mi się nie udało. Nic mi się w życiu nie udało, nawet jego koniec – powiedział i opuścił strych.


Wesele

Któregoś dnia Piotr postanowił się ożenić. Piotr wcale nie miał na imię Piotr, i wcale do końca nie postanowił się ożenić, to znaczy właściwie postanowił, ale nie dlatego, że chciał, tylko dlatego, że powinien, przynajmniej zdaniem rodziców swoich, rodziców swojej partnerki Magdy (która, oczywiście, tak naprawdę nie nosiła tego imienia) i większości innych mieszkańców wsi przesiąkniętych fałszywą, ultraklerykalną pruderią i tanią moralnością na pokaz.

Piotr zrobił bowiem Magdzie dziecko, i tu znów: nie dlatego, że chciał – tak po prostu wyszło. Magda zresztą też tego nie chciała. Piotra znała od najmłodszych lat, chodzili razem do szkoły, on najpierw trzy, a potem dwie klasy wyżej, bo raz nie otrzymał promocji z matematyki. Nigdy jednak, jak uważali wszyscy, którzy ich znali lepiej lub gorzej, nie mieli się ku sobie, a nawet gdyby się mieli, to raczej nic dobrego nie mogłoby z tego wyjść. Piotr był synem jednego z dwóch najbogatszych rolników we wsi, bambra pełną gębą, który szukał dla niego drugiej połówki z liczbą hektarów co najmniej taką, jaką sam posiadał. Matką Magdy natomiast była szkolna sprzątaczka, a ojcem – drobny pijaczek, zazwyczaj imający się zajęć tak ambitnych jak dojenie krów i wyrzucanie świńskiego gnoju w okolicznych gospodarstwach. Taki mezalians po prostu nie wchodził w grę.

Po ukończeniu prowincjonalnego liceum Magda wyjechała na studia i została magistrą polonistyki. Zaraz potem udało jej się dostać etat w podstawówce, w której sama się kiedyś uczyła, bo stara polonistka właśnie odchodziła na emeryturę. Mówiono, że ten etat zawdzięczała matce, która wychodziła go u dyrektora szkoły. Piotr również skończył studia, ale tylko na papierze. Maturę w technikum rolniczym zdał dzięki kilku szczęśliwym zbiegom okoliczności, później ojciec zapisał go na kierunek o wdzięcznej nazwie Polityka Rozwoju Obszarów Wiejskich w jakiejś prywatnej szkole wyższej w byłym mieście wojewódzkim, smarując, ile trzeba każdemu, komu było trzeba, i umożliwiając synowi szczycenie się tytułem zawodowym licencjata.

Krótko po powrocie ze studiów Magda zaszła w ciążę. Piotr przyznał się do ojcostwa, bez ogródek opowiadając na prawo i lewo, jak to Magda uległa mu w remizowym kiblu na potańcówce zorganizowanej przez OSP z okazji dnia świętego Floriana. Magda paliła się ze wstydu, kiedy w szkole, kościele czy sklepie patrzono na nią jak na latawicę i szeptano o niej po kątach różne przykre rzeczy. Było jej smutno, kiedy koleżanki z pracy półsłówkami dawały jej do zrozumienia, że domyślają się, iż zatrudniła się jedynie po to, żeby szybko pójść na L4, potem na urlop macierzyński, i żyć jak pasożytka na koszt państwa. Złościła się, gdy ludzie na wsi z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością uznawali, że kiepska pensja nauczycielki nie mogła wielce wykształconej pani magister pozwolić na egzystencję w wystarczająco godnych warunkach, zaciągnęła więc młodego, bogatego rolnika do łóżka i celowo zaciążyła, żeby ustawić się do końca życia.

No i ustawiła się. Rodzicie Piotra, gorliwi katolicy, nie mogli przeboleć faktu, że ich pierworodny wnuk może być dzieckiem nieślubnym. Czym prędzej więc załatwili u księdza proboszcza i komendanta straży pożarnej wszystkie sprawy związane z organizacją ślubu i wesela. Ślub miał się odbyć w kościele z pompą i całym należnym uroczystości tej rangi ceremoniałem, a wesele – w tej samej remizie, która stała się początkiem całego zamieszania.

Na wesele zaproszono grubo ponad sto osób, dokładnie tyle, ile mogła pomieścić sala, wliczając w to trzy dostawki stolików i krzeseł.

Parę młodą przywitano chlebem i solą, orkiestra złożona z gitarzysto-wokalisto-wodzireja, keyboardzisty, trębacza i bębniarza cięła wesołe przyśpiewki. Piotr ostrożnie przeniósł Magdę przez próg remizy i wzniósł z nią toast wódką Żołądkową de Luxe (Magda z oczywistych przyczyn piła wodę mineralną). Po tradycyjnym zbiciu kieliszków i odśpiewaniu Gorzko, gorzko okraszonego delikatnym pocałunkiem nowożeńców wszyscy usiedli do obiadu. Podano rosół, potem szły kotlety schabowe, dewolaje, pieczone udka kurczęce, bitki wołowe, kiełbasa na gorąco, polędwice, karkówki, cordon bleu, gulasz z kluskami śląskimi i placek po węgiersku.

Po pierwszym tańcu impreza rozkręciła się na dobre. Ojciec Piotra nie żałował alkoholu. Wódka lała się już nie strumieniami, ale rzeką szeroką jak Wisła w Dobrzyniu po wiosennych roztopach, do tego zawsze można było skorzystać (i korzystano skwapliwie) z wyłożonych na osobnym stoliku specjałów w postaci whisky, brandy, koniaku, bimbru, białych i czerwonych win, a nawet piwa. Jeśli jakaś butelka wyschła, obsługa sali w te pędy donosiła świeżą, pełną i pachnącą, zdawało się więc, że czego jak czego, ale napitku na tym weselu nie zabraknie. Nie mogło zabraknąć też jedzenia, ponieważ na stołach co chwila lądowały ciepłe dania i zimne zakąski. Wreszcie – nie mogło zabraknąć wspaniałej, niczym nieskrępowanej zabawy; dobrze opłacona orkiestra w ogóle się nie oszczędzała, odpoczywając rzadko i krótko.

Takiego wesela, mówiono później, nie było we wsi nigdy i pewnie nigdy już więcej nie będzie. I wspominano by je zapewne z podziwem i zazdrością jeszcze przez wiele, wiele lat, gdyby nie jedna rzecz, która zdarzyła się krótko po oczepinach, i która nie tylko zmąciła obraz całości, ale i zupełnie zachwiała jej fundamentami.

Od początku imprezy Piotr wypełniał obowiązki pana młodego nadzwyczaj gorliwie: napił się z każdym, z wieloma weselnikami napił się wielokrotnie, nie oszukiwał, wódki nie rozcieńczał wodą, więc o północy był już, jak to mówią, zrobiony ostatecznie. Ktoś widział, jak wymiotuje za remizą, ktoś inny był świadkiem sytuacji, w której jego ciało odmówiło współpracy z mózgiem, w wyniku czego splątały mu się nogi, zachwiał się, upadł w błoto i potem z pomocą kucharek usiłował doczyścić koszulę płynem do mycia naczyń. Ale to jeszcze nic nadzwyczajnego. Najgorsze było to, że jeden z gości, dalszy krewny Piotra, wyszedłszy z sali na papierosa, usłyszał wyraźnie, jak pan młody, opierając się łokciem o ramię swojego najlepszego przyjaciela pełniącego funkcję świadka, łamiącym się głosem, bełkotliwie i niewyraźnie, ale jednocześnie semantycznie nadzwyczaj jasno, mówi do niego:

– To nie jest moje dziecko.

Gość zamarł. Pospiesznie zgasił peta i oddalił się, chcąc pozostać niezauważonym. Przez chwilę bił się z myślami, nie wiedząc, czy lepiej zachować tę informację dla siebie i zabrać ją do grobu, czy raczej sprzedać żonie. Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że żona prędzej czy później i tak się o tym dowie, bo zawsze dowiadywała się wszystkiego, czego chciała, cholera wie, jak i skąd, czy jakiś diabeł jej coś szeptał?, trudno powiedzieć, w każdym razie: ukryć przed nią żadnej istotnej informacji nigdy nie udawało się zbyt długo. Nachylił się więc konfidencjonalnie nad uchem żony i wyszeptał:

– Wieśka, nie uwierzysz, czego się dowiedziałem. Magdę wydupcył ktoś inny, nie Piotr.

– Ale jak ktoś inny? – oczy Wieśki powiększyły się jak w jakiejś kreskówce. – E, stary, pijany jesteś, pewno coś gdzieś źle usłyszałeś, głupoty gadasz!

– Pod Bogiem przysięgam! Pod Bogiem, mówię ci: Piotr nie jest ojcem, ktoś inny ją zaciążył.

– Kto niby?

– Tego nie wiem. Słyszałem tylko, jak Piotr, w sztok napruty, gada pod remizą, że to nie jest jego dziecko.

Wieśka zapaliła się.

– On tak gadał?

– No on, sam słyszałem. Co, nie wierzysz mi?

– No wierzę, czemu mam nie wierzyć? Ale żeby to tak… to po co ten ślub, jak dziecko nie jego? Podejrzana sprawa.

– Też mi się to kupy nie trzyma, dlatego ci o tym powiedziałem.

– I dobrze zrobiłeś. Dobra, stary, ty tu siedź, wódkę pij, zakąszaj, a ja idę, ten, no… sprawdzić, czy mnie tam nie ma.

I poszła.

Po niedługim czasie wieść o wyznaniu pana młodego dotarła do większości gości weselnych. Niestety, dotarła też do uszu rodziców obojga młodych i do samej Magdy.

Magda przestraszyła się, ale niczego nie dała po sobie poznać. Dyskretnie wzięła Piotra na stronę, uważając, żeby w promieniu pięciu metrów nie znalazł się nikt niepożądany. Rozmawiała z nim, mocno gestykulując, przez dobre 10 minut, i rozmawiałaby tak pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie nagły, wzmocniony przez wysokiej jakości sprzęt nagłaśniający, okrzyk kapelmistrza: „Zapraszamy na oczepiny!”.

Oczepiny przebiegły zgodnie z planem. Wybrano tymczasowych nowożeńców, zjedzono tort. Orkiestra zaintonowała nieśmiertelnych Cudownych rodziców, a wodzirej przekazał mikrofon parze młodej z prośbą o odklepanie przygotowanych uprzednio formułek wychwalających ojcomatki tylko za to, że byli i były, bo przecież nikogo nie interesowało to, jacy byli i jakie były naprawdę i czy faktycznie było za co ich wychwalać.

Rozpoczęła Magda. Mówiła długo, pięknie i podniośle, jak na polonistkę przystało. W oczach jej rodziców, teściów, a nawet części gości weselnych pojawiły się łzy. Nikt nie przypuszczał, że prawdziwe łzy poleją się dopiero wtedy, gdy mikrofon przejmie Piotr.

Piotr ledwie trzymał się na nogach. Omiótł zebranych nieobecnym wzrokiem, popatrzył w kierunku rodziców swoich i Magdy, samej Magdzie spojrzał głęboko w oczy, podniósł mikrofon do ust i wypalił:

– Magda, przepraszam. Przepraszam, ale muszę to powiedzieć. Muszę powiedzieć prawdę.

Sala zamarła. Było tak cicho, że dałoby się usłyszeć przelatującą pod sufitem muchę, gdyby jakakolwiek odważyła się wykonywać przeloty ćwiczebne lub bojowe w tak ważnej chwili. Piotr przełknął ślinę i kontynuował:

– To nie jest moje dziecko. Magda nie jest ze mną w ciąży. Zawsze lubiłem Magdę, ona była taka inna, spokojna, sympatyczna, mądra, tolerancyjna, najfajniejsza dziewczyna, jaką znałem w życiu. Zawsze chciałem dla niej jak najlepiej. Ale nie, nigdy z nią nie spałem. I nigdy nie chciałem się z nią żenić. W ogóle nigdy nie chciałem żenić się z kimkolwiek, bo… tak, powiem to teraz, niech wszyscy się dowiedzą, no bo ile można to ukrywać, i po co? Jestem gejem.

Cisza, która zapadła po tych słowach, była jeszcze głębsza, jeszcze bardziej dojmująca i jeszcze bardziej przeraźliwa niż ta, której sala poddała się kilkadziesiąt sekund wcześniej.

– Jestem gejem, możecie mówić, co chcecie, możecie nazywać mnie pedałem i ciotą, zwisa mi to. Jestem gejem i mam chłopaka. Nosi najwspanialsze imię na świecie: Igor. Kocham go, kocham go ze wzajemnością. Ale tutaj – zaśmiał się histerycznie – w tej zapadłej dziurze, taka miłość to jest grzech śmiertelny, to jest zbrodnia, która wymaga natychmiastowej i nieuchronnej kary. Gdybym przyznał się wcześniej, nie dalibyście mi żyć. Nie dalibyście żyć mojej rodzinie, znam was, znam was aż za dobrze, zjedlibyście nas. Dlatego wykorzystałem okazję. Magda wróciła z miasta, z tych swoich studiów, i przyszła do mnie, i powiedziała z płaczem, że miała faceta, że wpadła z nim, że zaraz to będzie widać, a przecież dziecka nie usunie, nie ma mowy. Wpadła z nim, a on się ulotnił, czmychnął do Anglii i weź tu szukaj wiatru w polu. Zrobiło mi się jej żal, chciałem jej pomóc, za wszelką cenę chciałem jej pomóc, a przy okazji chciałem pomóc sobie. Więc zaproponowałem Magdzie: zróbmy tak i tak, umówmy się, że to moje dziecko, ja się przyznam, ożenię się z tobą, mój ojciec nic nie powie, bo jak będzie dziecko, to już musowo będzie i ślub. Ty będziesz miała spokój i dostatnie życie, ja też będę miał spokój, bo nikt nie będzie się mnie czepiał, że jestem starym kawalerem, którego nikt nie widuje z panienkami. Każde z nas będzie żyć własnym życiem, małżeństwem będziemy tylko na papierze, a dziecko dostanie ode mnie to, co najlepsze. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że dzisiaj rano zadzwonił do mnie Igor, i spytał: „Czy ty naprawdę chcesz tak żyć? Czy chcesz żyć w tej całej obłudzie, w tym gnoju, całe życie udając, całe życie będąc zaszczutym psem? Czy będziesz mógł wstawać rano i patrzeć w lustro bez wyrzutów sumienia? Czy nie będziesz wymiotował na swój własny widok?”. I wiecie co? Właśnie wtedy, dopiero wtedy zrozumiałem, że to wszystko nie ma sensu. Przepraszam, Magda, ale ja już dłużej nie umiem udawać, że jestem kimś innym niż jestem naprawdę. Mamo, tato, pamiętajcie, że zawsze was kochałem i zawsze będę was kochał. Zaopiekujcie się moją żoną, zasługuje na to. Mną już nie musicie, Igor jest tutaj, czeka na mnie w aucie przed remizą, za chwilę wyjeżdżamy. Nie pytajcie dokąd. Nie zabieram ze sobą żadnych rzeczy, niczego nie potrzebuję. Chcę zacząć wszystko od nowa.

Piotr oddał mikrofon całkowicie skonsternowanemu szefowi orkiestry. Raz jeszcze spojrzał na ojca, matkę, Magdę i na jej rodziców. Ciężko westchnął i, nic już więcej nie mówiąc, w asyście zwielokrotnionego milczenia gości weselnych ruszył w stronę drzwi, zostawiając za sobą grubo ponad setkę osób oszołomionych i jeszcze niezdających sobie do końca sprawy z tego, co się właśnie wydarzyło.


Krzesło

Skąd tutaj to krzesło? W porośniętym bagnem zwyczajnym, czosnkiem niedźwiedzim i jaskrem kosmatym płytkim rowie pośrodku iglastego lasu, tuż przy skrzyżowaniu dwóch piaszczystych duktów, obok przeznaczonej do zrywki sterty okorowanego drewna sosnowego? Omszałe, dębowe krzesło, używane, ale wciąż niebrzydkie, subtelnie zdobione, ręczna, rzetelna robota. Skąd się tutaj wzięło akurat teraz, akurat dziś? Jeszcze wczoraj nie było go wcale, w miejscu krzesła wyprężał się krzew poziomki z czerwieniejącymi owocami; co sprawiło, że czas przedkrzesłowy zmienił się nagle w czas krzesłowy bez żadnych zwiastunów, ostrzeżeń, alertów? Kto ten mebel tutaj przyniósł i ustawił? I po co? Kto, dla kogo i kiedy to krzesło wykonał? Może zrobił je stolarz, dla którego budowanie krzeseł było jedną z najbardziej rutynowych prac – stolarz przychodził rano do warsztatu, budował takie dębowe krzesło, a potem natychmiast o nim zapominał, zajmując się czymś innym? A może wręcz przeciwnie: może to krzesło stanowiło popis sztuki stolarskiej, było ukoronowaniem artystycznych zapędów rzemieślnika, który za młodu pragnął zostać rzeźbiarzem, ale w jego umyśle pragmatyk zwyciężył w potyczce z idealistą i facet ostatecznie poszedł tam, gdzie mógł się najeść do syta, bo samą sławą trudno wykarmić siebie i rodzinę? Później taki stolarz przykładał się w stu procentach do każdego wykonywanego przedmiotu, zostawiając w nim cząstkę swojej duszy, jakiś odłamek piękna, które gonił i gonił, ale którego w pełni nigdy nie mógł posiąść. Nie mógł go posiąść, więc wieczorami, żeby zagłuszyć chore, coraz bardziej natarczywe pragnienie bycia kimś więcej, pił na umór wódkę albo bimber pędzony przez kumpla ze wsi i bił swoją żonę, o ile ją miał, i bił swoje dzieci, dopóki to one nie zaczęły bić jego.

Kto potem to krzesło kupił od tego stolarza? Wielbiciel rzeczy ładnych? Amator tego, co wygodne? A może ktoś, kto po prostu chciał gdzieś posadzić tyłek, rozsiąść się przy stole i w spokoju zjeść obiad albo kolację? Ktoś, kto siadywał na tym krześle, mógł być kimś ważnym dla jakiejś osoby lub całej społeczności: politykiem, biznesmenem, aktorem albo księdzem. Mógł być też kimś zgoła niepozornym, kimś, kto o świcie wstaje do pracy, zapieprza przez dziesięć godzin dziennie od poniedziałku do soboty, żeby potem, w niedzielę, usiąść przed telewizorem na tym właśnie krześle, obejrzeć połowę Familiady i zasnąć snem, który nigdy nie przynosi ulgi.

Może ktoś, kto przesiadywał na tym krześle, był, ale zniknął? Może był to mężczyzna, który umarł, i którego żona myślała o nim coraz rzadziej, aż pewnej nocy, wstając z łóżka i idąc do ubikacji, złapała się na tym, że w ciągu ostatniego miesiąca nie pomyślała o nim ani razu, a teraz, kiedy już zaczęła o nim myśleć, pomyślała o nim jako o kimś zupełnie obcym, jako o kimś, kogo tak naprawdę wcale nie było, kogo być może nawet wcale nie mogło być? A potem wywiozła jego ulubione krzesło, ostatnią rzecz, która w jakikolwiek sposób ją z nim jeszcze wiązała, do samego serca iglastego lasu?

Może to było krzesło dla kogoś, kto miał przyjść i usiąść, ale nie przyszedł i nigdy nie usiadł?

Może na tym krześle siadywała czyjaś matka, czyjaś córka albo czyjaś siostra? I, tak sobie siedząc, obierała ziemniaki, piła kawę albo czytała książkę o arabskiej księżniczce uprowadzonej ze Stambułu przez kochającego ją nad życie posła z dalekiego kraju?

Może jakieś dziecko wskakiwało na to krzesło, udając, że to zakuty w zbroję rumak, a potem pędziło na nim w myślach ku rycerskiej przygodzie?

Może siadywano na tym krześle podczas gry w tysiąca w długie, zimowe wieczory? Może jakiś człowiek spędził na nim ostatni dzień życia, wcale o tym nie wiedząc – siedział i siedział, przeglądał gazetę, aż nagle poczuł ucisk w klatce piersiowej, osunął się na podłogę, a dzień później lekarz stwierdził jego zgon z powodu niewydolności krążeniowo-oddechowej? Może na tym krześle młodzi kochankowie odbywali regularne akty miłosne? Może poczęli na nim syna, który później na tym samym krześle odrabiał lekcje i grał na pececie w Pro Evolution Soccer 5, Medieval: Total War albo GTA Vice City? Może, siedząc na tym właśnie krześle, mąż przyznał się żonie do swojej niewierności trwającej nieprzerwanie od nocy poślubnej, kiedy to po raz pierwszy zdradził ją z jej własną siostrą w krzakach za salą weselną, a ona, pogrążona w najczarniejszej rozpaczy, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, ukręciła pętlę ze sznurka do wieszania prania, podwiesiła ją pod sufitem, stanęła na krześle i wyhuśtała się? Może zapłakana dziewczyna wyznała ściskającej palcami oparcie tego krzesła matce, że nigdy nie miała chłopaka, bo jest lesbijką, za co potem została wyrzucona z domu lub odwrotnie: została zrozumiana i zaakceptowana na nowo?

Może to krzesło stało w kuchni, może w pokoju gościnnym, a może walało się bezładnie na jakimś strychu albo w jakieś szopie, może osrywały je wróble i gołębie, nadgryzały korniki i oszczywały kuny?

Czyje naprawdę było to krzesło? A może było ono po prostu niczyje – może nigdy, od samego początku, nie należało do nikogo? A zresztą, czy naprawdę jest to aż takie ważne? Czy aż tak ważne jest, co do kogo należy? W tej chwili krzesło jest zupełnie bezpańskie, opuszczone i niepotrzebne. Spoglądam w jego stronę dyskretnie, jak gdyby w irracjonalnej obawie, że w tej leśnej głuszy ktoś mógłby mnie zobaczyć i nie daj Boże pomyśleć, że chciałbym sobie przywłaszczyć stary, porzucony mebel. Nie, nie chciałbym. Nie chciałbym posiadać czegoś, co stoi jako nieme świadectwo czyjejś nieobecności, jako coś, z czego istnienia wynika bezbrzeżna samotność – i nic ponadto. Omijam więc krzesło szerokim jak Wisła po wiosennych roztopach łukiem i idę dalej.

Tydzień później ponownie trafiam w to miejsce, ale krzesła już nie ma. W miejscu po nim wypręża się krzew poziomki z dojrzałymi, czerwonymi owocami.

Tomasz Dalasiński – Trzy krótkie opowiadania
QR code: Tomasz Dalasiński – Trzy krótkie opowiadania