Piwnica
Można było do niej wejść z Placu Inwalidów. Jednak zazwyczaj dozorca Sowa zamykał drzwi. Pozostawało wtedy wejście od strony Rynku, przez główną bramę. Wchodziłeś, po lewej stronie widziałeś drewniane, żółtawe drzwi do Gwarka. Po prawej stronie, na końcu były kolejne, brązowe drzwi. I stalowa krata, wieczorami zamknięta. Krata chroniła nas od złego. Za kratą po prawej stronie był Śląski Jazz Klub, w górę wchodziło się do Miejskiego Ośrodka Kultury, a kilka stopni w dół wiodło do kolejnych drzwi prowadzących na podwórze. Te też zamykaliśmy na klucz, by ochronić się przed złym. Za drzwiami rozciągało się podwórze z kontenerami na śmieci. Na podwórzu rządziły szczury. Hordy szczurów. Skręcało się po schodach w prawo, w lewo, wąskim przejściem w lewo i stawało się przed kolejnymi drzwiami. Zamkniętymi. Tak, tak. Przed złym.
To była nasza piwnica. Śmierć Kliniczna nigdy nie była zespołem garażowym. Garażowe to mogły być kapele amerykańskich burżujów, których rodzice mieli jednorodzinne domki. My, dzieci bloku i obsyfiałej kamienicy graliśmy w piwnicy.
Zapraszam do środka, śmiało. Trzeba patrzeć pod nogi. Kiedyś, już za czasów Absurdu w korytarzyku przy wejściu spaliła się żarówka. Ciemności panowały ponad miesiąc, nikt nie pamiętał, by kupić nową. Może w sklepach nie było? Otwieraliśmy drzwi i po ciemku skręcaliśmy w prawo, do drugiego pomieszczenia, pełniącego funkcję graciarni. Cały czas pod nogami czuliśmy coś miękkiego, trochę też śmierdziało. Gdy w końcu Lumpaj, wokalista Absurdu wkręcił żarówkę, zobaczyliśmy dziesiątki martwych szczurów, które zalegały całe pomieszczenie. Prowadzono akcję deratyzacyjną i one przychodziły tam zdychać. Do dzisiaj mam ten obraz przed oczami. Takie szczurze milczenie owiec, prawda? Dzielny Lumpaj zebrał wszystkie szczurze zwłoki i powynosił na śmietnik. Szczury to była pierwsza załoga Śmierci. Marek Czapelski siadał za bębnami, uderzał w stopę, a z centrali wybiegał szczur. Było to w trzecim pomieszczeniu, w którym mieliśmy rozstawione bębny i wzmacniacze. Po prawej było jeszcze największe z pomieszczeń, dawna łaźnia dla studentów. Cała w kafelkach. Tam też czasem robiliśmy próbę, szczególnie gdy zbierała się większa załoga, żeby nas posłuchać. W tym trzecim pokoju, właściwej sali prób pomalowaliśmy ściany na biało. Jednak po chwili postanowiliśmy je trochę udekorować. Nie, nic oryginalnego, tylko takie ludowe hasła typu „No future”, „Punk`s not dead”, „Co się gapisz” i oczywiście znaczki anarchii.
Do piwnicy przychodziliśmy na próbę gdzieś koło osiemnastej. Czasem wpadałem wcześniej, bo nie mogłem doczekać się grania. Zresztą miałem nadmiar wolnego czasu. Każda próba startowała podobnie. Wyciągałem gitarę z pokrowca z dermy. Lekko ją stroiłem, tak żeby przynajmniej dur od mollu dało się odróżnić. Marek instalował się za bębnami, Wojtek stroił bas do mojej gitary. I zaczynaliśmy. Często od jakiejś improwizacji, by się wyszaleć, by połamać parę sztywnych, muzycznych reguł. Potem zazwyczaj przychodził wokalista i zabieraliśmy się do regularnego ćwiczenia. Chyba, że …
– Otwierać, jesteście otoczeni! Poddajcie się! – usłyszeliśmy.
Mieliśmy akurat przerwę na fajkę, krzyk docierał z piwnicznego okienka, tuż nad naszymi głowami. Okratowane okienko wychodziło na Plac Inwalidów i to stamtąd dochodziły ryki. Jeden głos rozpoznałem, należał do dozorcy Sowy, który toczył prywatną wojnę z klubem Gwarek.
– Otwierać, milicja. Natychmiast.
Usłużny dozorca sam im otworzył i przez zakamarki podwórza doprowadził do naszej salki. Weszło czterech: jeden gruby, chyba sierżant i trzech chudych. Za nimi wszedł charakterystyczny fetor. Mieszanina potu z zapachem pasty do butów i lekkim odorem stęchlizny. Takiej stęchlizny, jaka zakrada się do niezamieszkałego domku kempingowego nad jeziorem. Całość zapachu dobarwiona była dyskretną nutą przetrawionej wódy i cebuli. Tak pachniało zbrojne ramię partii. Milicja Obywatelska, największy miłośnik punk rocka w czasach PRL-u.
– Dokumenty.
Stałe otwarcie licytacji.
– Jaszaszko? Jaczeczko? Który to? – dukał ten gruby.
Wojtek kiwnął głową.
– Acha – Gruby ze srogą miną przeglądał podany dokument.
– Pracujecie? – wysapał.
– Jestem studentem – wyjaśnił Wojtek.
Zabolało, spojrzał na mnie, widziałem, że w środku zaczyna się lekko gotować.
– A Wy?
– Jestem studentem – podałem mu legitymację studencką.
Rozejrzał się po pobazgranych ścianach. Anarchie, nołfjuczery, my w skórach. No typowi studenci, typowi. Nie mógł odpuścić przy swoich kolegach. Przez pół godziny wypytywał, co studiujemy, co gramy. Przez moment już nas chciał zabrać, potem w końcu odpuścił. Wyszli.
Teraz już jasne, czemu zawsze zamykaliśmy kratę i drzwi na klucz? Żeby zło się do piwnicy nie wkradło. Zamiast zła o wiele milej było przyprowadzić z góry jakąś koleżankę. Bajer prosty.
– Wiesz, gram w zespole.
– Łoł!
– Mamy tu próby, na dole!
– Łoł!
– Chcesz zobaczyć?
Niektóre chciały, inne nie. Trzeba było jednak wcześniej choć trochę zainwestować. Przede wszystkim pójść na górę do klubu na dyskotekę. Zakupić jakieś płyny rozbawiająco-zniewalające. W Gwarku obowiązywała prohibicja, nie handlowano alkoholem. Jednak już wtedy budził się neoliberalny duch polskiej przedsiębiorczości, już wtedy po klubie krążyli utalentowani młodzi ludzie o potencjale co najmniej Balcerowicza czy Petru. Pierwszym był niejaki Albin, potem z godnością zastąpił go Marian Sterylny. Gdy zagadałeś do Albina, wyciągał opasły, skórzany neseser. Robił to dyskretnie, żeby nie widzieli tego bramkarze, ani kierownictwo klubu. To była taka gra pozorów, bo przecież wszyscy wiedzieli, co Albin ma w neseserze. A miał same dobroci: parę flaszek wódki i kilka gatunków fajek. Ceny miał oczywiście wolnorynkowe. Jak już się kupiło, to można było poszukać miłego towarzystwa. Dyskoteki przyciągały tłumy. Ach, te ciuchy, fryzury i stylówa z lat osiemdziesiątych. Te wszystkie małe lejdi pank, w trwałych lub w tapirowanych włosach. Ci wspaniali mężczyźni z wąsami i grzywkami, z dumą noszący białe skarpetki do węgierskich, czarnych mokasynów. To właśnie wtedy narodził się kanon piękna, pielęgnowany do dziś przez muzyków disco polo. Gdy tak się oglądało to dyskotekowe towarzystwo, to naprawdę chciało się być punkiem, chciało się być inny. Tapirowana młodzież Orwella nie czytała, na sztuki Kantora nie chodziła (przyszpanowałem, byłem tylko na Umarłej Klasie w Stodole), a zamiast filmów Herzoga wolała „Kaligulę”. Słowem: zdrowe, jądro narodu. Tapirowane. Towarzyszyła im ta ohydna muza, która niosła się po całym klubie. Dziwne, ale dzisiaj wydaje mi się o niebo lepsza, od współczesnej klubowej łupanki. No to chlup, Geriavicik z rana!
Lecz na szczęście oprócz „dyskotek kurwotek pozabijać ich” klub organizował mnóstwo innych imprez. Od maratonów filmów wideo po punkowe koncerty. Tych ostatnich było mnóstwo i nie wiem, czy za rządów Wojtka Kurdziela gliwicki Gwarek nie był najbardziej aktywnym, alternatywnym klubem. W latach 82-86 grali u nas wszyscy. Zarówno zachodnie punkowe zespoły takiej jak Youth Brigade, Totenhosen, czy D.O.A. jak i cała czołówka polskiej sceny. Czasem koncerty odbywały się co dwa, trzy dni. Istne szaleństwo. Klub też miał swoje mroczne strony. Część bramkarzy kolegowała się ze smutnymi panami w skórzanych marynarkach. Tak, ubecy dość często wpadali do klubu. Raz w trakcie imprezy andrzejkowej jeden z nich zaczął ganiać po sali z odbezpieczonym gnatem w dłoni. Na szczęście nikogo nie zabił. A mógł, ludzkie panisko. Wolę się nie zastanawiać, ilu konfidentów pracowało czy kręciło się przy klubie. Teraz zresztą to już nie ma znaczenia. Na szczęście od całego tego zła można było odizolować się zamykając drzwi do piwnicy.
W czasach Absurdu nadal miałem próby w tej samej piwnicy, albo w łabędzkim domu kultury. Dwa razy zapracowałem na zakaz wstępu do Gwarka, wszczynając jakieś tam drobne, naprawdę drobne dymy. Moda na granie po piwnicach przyjęła się. W ten naszej gwarkowskiej grał R.A.P. i Brzytwa Ojca. Zresztą ten ostatni zespół zaczynał w zabytkowej piwnicy, położonej przy Rynku, sto metrów od tej naszej. Trochę dalej ćwiczył Generał ze swoimi kolegami z Ataku. Legenda głosi, że te wszystkie działania łączyły się w Gliwicką Alternatywną Scenę. Teza trochę na wyrost, bo oczywiście, wszyscy się znaliśmy i kolegowaliśmy, natomiast nie podejmowaliśmy żadnych wspólnych działań (tak jak gdańska scena). Może szkoda, może trzeba było połączyć siły?
W piwnicy działy się rzeczy ważne. Właśnie tam Merc w trakcie imprezy oświadczył, że opuszcza Śmierć Kliniczną. Tam po paru miesiącach głównym wokalistą został Szafir. Tam siadywaliśmy z ekipą Absurdu i przy kiepskiej, słodkiej wiśniówce rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Czasem lubiłem przyjść do piwnicy tuż po obiedzie. Usiąść w zdezelowanym fotelu z czerwonej dermy i zatonąć we własnych myślach. W piwnicy, Czapelski i ja przez parę chwil zakładaliśmy kapelę z Ozzim z Made in Poland i z Franzem Dreadhunterem. W piwnicy godzinami kiblowali nasi załoganci, gdy z Rynku wygonił ich chłód, deszcz, albo źli ludzie w śmierdzących uniformach. Tam nagrywaliśmy swoje taśmy demo, które do dziś gdzieś krążą po ludziach i nadal są słuchane. Tam powstawały nasze utwory i niektóre teksty. W piwnicy celebrowaliśmy urodziny i inne nasze święta. Kiedyś z Lumpajem i jego kumplem Finią obchodziliśmy tam hucznie Nowy Rok. Sylwestra spędzaliśmy w Zabrzu u Marleny. Miało być „ą, ę i y”, niestety wyszło normalnie, po punkowemu. Marlena zaprosił Dudka, który przyjechał pełen nadziei na dobrą zabawę. Nie pił wtedy, dlatego doznał szoku, widząc nasze punkowe tempo. Dwunastą pominęliśmy, za to o czwartej rano byliśmy w szczytowej formie. Sterroryzowaliśmy tramwaj i wróciliśmy do Gliwic, na Rynek, do piwnicy. Biedny Irek, znów miał kontakt z tą patologią od której uciekał. W końcu uciekł, po ślubie kościelnym rzucił alkohol. Dobrze zrobił, bo pewnie skończyłby źle, w bluesowym rynsztoku. Ale w życiu zawsze jest coś za coś. Skutkiem ubocznym abstynencji u Irka są przypływy bigoterii. Czasem bywa to męczące i wprowadza mnie w lekkie zakłopotanie, czasem po prostu bawi. Zresztą, każdy ma prawo do swoich poglądów. Dopóki nie próbuje przekonywać, nawracać, zmuszać. Na razie nadal czerpię przyjemność ze wspólnego grania. Po koncertach i tak czas spędzamy zazwyczaj osobno. My z chłopakami staramy się kultywować chlubną tradycję rock`n`rollowych imprez.
Nie ma już tej piwnicy, nie ma już tej muzyki. W tej naszej świętej, ukochanej zagnieździł się biznes i co dziwne, jest to biznes starego załoganta Paula. Signum temporis: punkowcy biznesmenami. Skłoty odstępowane za kasę, dawni buntownicy przyspawani do fundacji dotowanych przez państwo. Nie oceniam, nie osądzam, ale wtedy trudno byłoby mi się z takimi sytuacjami pogodzić. Młodość być może durna jest, za to czysta i jasna. Nawet w ciemnej piwnicy. Parę razy odwiedziłem w ostatnich latach dawny Gwarek. Grałem w klubie Rock`a mieszczącym się w piwnicy, sąsiadującej z tą naszą dawną, kultową. Auto parkowałem na Placu Inwalidów, lecz nikt nie krzyczał, że jestem otoczony. Graty przenosiłem przez dawne podwórze Gwarka. Tak, to samo, na którym pierwszy koncert grała Śmierć Kliniczna, jeszcze pod nazwą Uśmiech Modliszki. Trochę się pozmieniało, ale smród i szczury są te same. To właśnie na tym podwórzu odbywały się sesje fotograficzne Śmierci Klinicznej czy RAP-u. Jeśli chodzi o Rock`a to jest to klub niby fajny, lecz sterczące metalowe słupy podpierające sklepienie bardzo go psują. Akustykę ma fatalną, tak jak jego protoplasta Gwarek. Gdy jeszcze mieszkałem w Gliwicach parę Sylwestrów w latach 2000-2004 spędziłem w Gwarku. Klub należał wtedy do Rafała i Jacka, dawnych pracowników klubu studenckiego. Było nawet nieźle, jak na Sylwestra, którego szczerze nie cierpię. Rany, gdzie ja tego Sylwka nie spędzałem. Jak nie kasyno wojskowe, to jakaś knajpa pełna wieśniaków, lub moi znajomi pokłóceni i awanturujący się jak w tandetnym dramacie. No, przynajmniej raz spędziliśmy z Niunią naprawdę fajnego Sylwka. W Warszawie, ileś lat temu, przy okazji tego programu sylwestrowego z Shakin` Dudi. Tuż po programie wsiedliśmy w taryfę i podjechaliśmy do jakiegoś szpanerskiego warszawskiego klubu. Wlot załatwił nam Marek Nowowiejski, przyjaciel z czasów podstawówki. Było super, nikt nas tam nie znał. Nikt, oprócz niespodziewanie spotkanego Pawła Karpińskiego, reżysera dokumentu o Śmierci Klinicznej. Do hotelu wróciliśmy nad ranem, budząc śpiących kolegów z zespołu i częstując ich dwoma wyśmienitymi szampanami. Wcale nie byli źli, szczególnie Tomek Pala. Najchętniej spędzam Sylwestra grając. W 2014 miałem radochę zagrać w czasie transmitowanego przez TVP2 koncertu „Should I stay, or Should I go” i „Blitzkrieg Bop”. Zagraliśmy te kawałki z Shakin` Dudi, odziani w ramoneski.
Lubicie Sylwestra? To zapraszam do najbliższego domu dziecka, tam ileś lat temu ostatecznie obrzydło mi to absurdalne święto. Miałem osiemnaście lat, a te wszystkie opowieści, których wtedy wysłuchałem … Za mocne, za smutne, zbyt prawdziwe. W piwnicy też czasem ktoś zaczynał opowiadać swoją historię. Nie zawsze smutną, nie zawsze zabawną. Zawsze prawdziwą. Tam się nie dało kłamać.
Z Shakin` Dudi nie miałem prób w piwnicy, Dziwnie się czułem, brakowało szczurów. Na dodatek mieliśmy dostęp do bieżącej wody i do toalety. Szaleństwo w tym Akancie było, pełen wypas. Jedynym mankamentem było dojeżdżanie na próby. Teraz z Irkiem robimy próby u niego w domu, natomiast generalne próby odbywamy w Teatrze Elektrycznym w Skoczowie. Pełen komfort. Wszystko słychać, każdą wersję utworu nagrywamy. Podobnie robię z Redakcją. Najpierw spotykamy się u Bartka w domu, tam w trio uczymy się utworów, robimy poprawki, ustalamy tempa. Dopiero potem gramy z wokalem, już na pełną setkę. Gorzej, gdy próby są wcześnie rano. To dla mnie mordęga. Niestety część moich kolegów żyje w jakimś okrutnym, dzikim świecie, w którym wstaje się o godzinie szóstej rano. Dla nich dziewiąta to środek dnia, dla mnie to dopiero jego początek.
Po tych kilku latach spędzonych w piwnicy z radością przychodziłem na próby do klubów lub do domów. Właśnie w domu z Luckiem Gryszką robiliśmy Darmozjady. Fotel, kawa, magnetofon. Za to chwilowy epizod z Chuliganami stanowił lekki powrót do przeszłości. Pierwsze próby mieliśmy w słynnej chorzowskiej Leśniczówce. Tam spaliśmy, jedliśmy i graliśmy. Na tych próbach wspomógł nas Andrzej Ryszka, natomiast stałym bębniarzem został Artur Hajdasz. Artur mieszkał w Muszynie, niedaleko Krynicy. Po przygodzie z Made in Poland dalej próbował utrzymywać się z muzyki, jednak życie zmusiło go, by dorabiał graniem w knajpie. Grał w zespole, w którym śpiewała jego mama. Dlatego na próby z Chuliganami pojechaliśmy do Krynicy. Byłem wtedy Błogosławionym Niepijącym, niemniej były to jedne z najbardziej rozrywkowych prób w życiu. Pograliśmy, poćwiczyliśmy, pohałasowaliśmy, nawet nie pamiętam, co to była za sala. Pewnie dom kultury. Po kilku godzinach skończyliśmy. Ja nie spożywałem, natomiast koledzy mieli wyraźną ochotę na mocnego drinka. Wtedy zgłosił się jeden z młodych chłopaków, którzy przysłuchiwali się próbie.
– Panie Darku, co potrzeba? Wszystko załatwię!
– Pół litra dla chłopaków i jakąś oranżadę. – zamówiłem
– Zaraz będzie …
– No i przyprowadź jakieś sympatyczne panny – zażartowałem
– Ile?
– Piętnaście.
Kwadrans później wszedł z butelką wódki, butelką oranżady i piętnastoma uroczymi, rozbawionymi autochtonkami. Tak to bywa, gdy ktoś poważnie traktuje moje wypowiedzi. Daruję sobie opis następnych dni, w każdym razie było bardzo sympatycznie i zabawnie. Szczególnie, gdy z Andrzejem usiłowaliśmy poderwać w kawiarni trzy urocze dziewczyny.
– No, idź zagadaj.
– Nie, ty idź, ja nigdy tak na trzeźwo …
Ostatniego dnia wracaliśmy z jakiejś knajpy koło trzeciej rano. Śpieszyliśmy się na poranny autobus, by wrócić do domu. Nagle, z parterowego domu, przylegającego do chodnika wychodzą dwie śliczne, naprawdę śliczne dziewczyny, lekko trafione i zagadują do nas:
– Chłopaki, chodźcie na drinka!
– Ale my wyjeżdżamy, zaraz wyjeżdżamy.
Grek Zorba nie byłby z nas zadowolony.
„Psa od Luizy” robiliśmy z Mercem u mnie w domu. Kawka, petko, balladka i moja papuga Lola fruwająca nad głowami. Opracowywaliśmy utwory bez napięcia, bez żadnych oczekiwań. Zupełnie spontanicznie i naturalnie. Bez pośpiechu, bez zobowiązań i bez marketing planu. Podobnie po kilku latach, gdzieś w okolicach 2010 r znów zagraliśmy w dwójkę na akustykach. Było to na Sylwestra. Repertuar mieliśmy wtedy bardzo, ale to bardzo hippisowski, włącznie z Hey Jude i Are You Going to San Francisco. Bisowaliśmy kilka razy.
DiM ćwiczył w zaprzyjaźnionej piekarni. Redakcja z kolei przez pewien czas w pomieszczeniu należącym do Domu Kultury w Skoczowie. Taki niski pokoik obity wytłaczankami do jajek. Czułem się jak kurczak. Długo tam nie wytrzymałem.
Ponoć niedobrze, gdy czas przeznaczony na próby jest większy niż łączny czas koncertów. W Śmierci próby robiliśmy sześć razy w tygodniu. Granie wypełniało całe moje życie, wszystkie inne czynności były tylko dodatkiem. Centralnym wydarzeniem dnia była próba. Czasem, rzadko, stanowczo za rzadko takim wydarzeniem bywał koncert. Potem, tak nieświadomie, niechcący zostałem profesjonalistą. Profesjonalista to inaczej zblazowany amator. Coraz mniej czasu przeznaczałem na próby. Kilka prób, trochę przygotowań w domu i wchodziło się do studia, żeby nagrać nowy materiał. Niby ma się lepszy warsztat, niby technicznie jest się sprawniejszy. Ba, po kilku latach grania ktoś mi opowiedział o magicznym urządzeniu zwanym metronomem. Szkoda, że w czasach Śmierci czy Absurdu nikt nam nie poradził, by z tego cudu techniki skorzystać. Niestety, przykro o tym mówić, ale wielu muzyków profesjonalnych i pretendujących do tego miana szczerze nienawidziło punk rocka i rock`n`rolla. Nienawidzą do dziś, zerknijcie na fora dla gitarzystów. Nie kumali, o co w tym wszystkim chodzi. Nadal nie kumają.
Teraz rolę piwnicy przejął komputer. Nikt z kolegów nie ma czasu, żeby ćwiczyć godzinami, żeby godzinami poszukiwać. Eksperymentować. Każdy jest zajęty bieganiną za tą kromką chleba. Inni dodatkowo biegają za masłem do tego chleba. Trochę zazdroszczę małolatom, którzy nadal dzień w dzień przychodzą do piwnicy i naparzają. Tylko czy tacy jeszcze są?
Wydawca: ZIMA Records www.zima.slask.pl