Dziewczyna wysiadła z samochodu ojca, ledwo udźwignęła nosidełko z dzieckiem, jej ojciec z torbami szedł za nią do bloku, otworzył drzwi i przepuścił córkę. Była sobota przed ósmą rano. Dziewczyna spojrzała w górę na okna, jakby sprawdzała, czy ktoś ją widzi. W sąsiednim bloku patrzyłem z okna z trzeciego piętra na dziewczynę. Przypomniałem sobie, że nie widziałem jej od dawna. Teraz zniknęła za wejściowymi drzwiami tak samo szybko, jak ja cofnąłem się do środka pokoju.
Pałąk rączki nosidełka wznosił się i opadał. Nosidełko skrywało głęboko dziecko. Dziewczyna trzymając obiema rękami przed sobą nosidełko z dzieckiem garbiła się i prostowała przy każdym kroku. Była za słaba do dźwigania z natury swej budowy. Jak najszybciej chciała donieść ciężar do wejścia.
Ojciec dziewczyny chodził długimi krokami. Tak przeskoczył i teraz odległość między samochodem, a blokiem. Starzejące się byczysko z niego było. Podwieszony do grubego karku dźwigał ciężarki przypięte do tułowia. Ale też zaraz zniknął za córką z dzieckiem w nosidełku.
Nie zobaczyłem dziecka.
Stanąłem, jak rano staje się przed oknem nawiązać kontakt z czymś większym, a może nowym i jest tak samo. A tego dnia przywieziono w to miejsce nowego człowieka. Nic o nim jeszcze nie mogłem wiedzieć, tak samo, jak on o sobie nie wiedział.
Zapragnąłem się mylić, że widzę cofający się film. Zawsze się mylić, gdy widzę w przyspieszonym tempie. W jednym migającym ujęciu. Na otwarcie i zamknięcie drzwi. Przenoszonego w głębokim nosidełku, nietkniętego pamięcią człowieka. Zwinięte pastelowe kolory. Biel kartki.

Ojciec dziewczyny z naprzeciwka jest szeroki na dwie płyty chodnikowe i wylewny jak kałuża spod schodów do sklepu. Z głębi pokoju, który mi został do przechadzek po mieście albo wśród roślin, co jakiś czas dochodzę do okna i jak na środku placu w samym centrum, staję w bezruchu między ludźmi.

Ojciec dziewczyny wyszedł spod samochodu. – Wyskakuj stąd! – krzyknął do syna próbującego cały czas uruchomić silnik. – Nic nie potrafisz dobrze zrobić, razem z siostrą, wszystkich wyjebię z domu.
Syn wyskoczył z auta, krzyczał. – Z tobą tak zawsze jak ci nie wychodzi, sam bym to naprawił.
Trzasnęły drzwi samochodu, a po chwili klatki schodowej. W oknach klatki schodowej sylwetka chłopca przebiegała przez piętra. Ojciec chłopaka i dziewczyny pocierał kark brudną ręką, jego twarz zrobiła się czerwona i ciemna. Wokół wywalonych na przechodniów oczu zebrał się pot. Otworzył i machnął drzwiami z siłą, zamknął samochód i jeszcze szerszymi krokami niż normalnie chodzi poszedł do sklepu na parterze bloku.
Na balkonie mieszkania w górze stali blisko siebie brat z siostrą i patrzyli na ojca idącego po sześciu schodach ze sklepu. Łysiejący mężczyzna był jeszcze szerszy, w rozepchniętych kieszeniach spodni mieściły się wielkie dłonie i butelki. Szedł kwadratowy z jedną nogą sztywniejszą, jakby brakło już w nogawce miejsca dla nogi.
Szykował się pod drzwiami bloku do zadzwonienia domofonem, próbując wysunąć z kieszeni rękę uwięziona tam razem z butelkami, ale zrezygnował, podniósł głowę w kierunku balkonu i wydarł z siebie słowa. – Otwórzcie! Nie możecie otworzyć?!
Ale syna i córki już tam nie było. Zniknęli w otwartych drzwiach balkonu. Patrzył w górę i wpatrywał się z bliska w domofon. W wejściowych drzwiach stanęła kobieta z lekko napuchniętą twarzą, węższa i niższa o połowę od mężczyzny. Kobieca sylwetka w obcisłych spodniach mieściła się między nogami mężczyzny w luźnym dresie.
– Wejść już nie potrafisz? – powiedziała kobieta.
– Chujem mam otworzyć?
– Czym chcesz – odpowiedziała.
– Oni widzieli, byli na balkonie, uciekli razem – mężczyzna mówił patrząc w górę.
– To się odsuń.
– Ona się doczeka, kurwa, nic nie potrafi, zepsuta jakaś – nie przestawał spoglądać w stronę balkonu.
– Wchodzisz czy wychodzisz? – zapytała głośniej kobieta.
– On posuwa siostrę.
– O czym bredzisz?
– Na górze na pewno teraz jak są sami.
– Kto?
– Synuś posuwa siostrę.
– Co ty?
– To nie wiesz?
– Pierdolnięty jesteś.
Mężczyzna jednym ruchem uwolnionej ręki podniósł do góry rozciągniętą koszulkę przed żoną. Jego skóra nie pasowała do jej skóry. Barwa i grubość skóry różniły ich nawet z daleka. Byli jak osobne gatunki. Nie było niczego, co by ich łączyło w wyglądzie i dotyku, poza podobnym zamroczonym spojrzeniem, ślizgającym się po powierzchni. Oboje mieli skaczące, nadruchliwe, niewidzące oczy.
– A chuj z wami, nigdzie nie idę – mówił ustami ze śliną. – Jebane. Jak ja ich nienawidzę.
– Dzieci?
– Wszystkich, nauczyłbym ich.
– Ty nie ucz.
– Lepiej by było.
– Jasne, wystarczy jak zamkniesz drzwi za sobą i już wiesz jak zrobić porządek.
– Są u mnie.
– Nie, są u siebie.
– Jesteś po ich stronie.
– Nie rządź! – kobieta prawie krzyknęła.
– Jeszcze ja rządzę – mężczyzna powiedział blisko w twarz.
– To spróbuj jeszcze raz – kobieta miała coraz silniejszy głos.
– Oni się pierdolą.
– A ty mnie.
– Powiedz jeszcze… – mężczyzna złapał kobietę za ramie, palce dobiły ciało do kości. Twarz kobiety zrobiła się blada z rozszerzonymi żyłkami. – Puść, nigdy już z tobą nie będę.
– Znam to – powiedział z pewnością siebie.
– Gdybyś kochał, albo chociaż był normalny, już byś nic nie powiedział.
– Nienawidzę.
– Kogo?
– Wszystkich.
– I kogo jeszcze? – pytała patrząc mu w oczy
– Ciebie! – krzyknął. – Pozwalasz im na wszystko.
– Chyba tobie. Samemu już nie będziesz dalej rządził. Jak żyła twoja matka, zawsze byłeś od niej zależny, oboje nienawidziliście wszystkiego co było inne od waszego życia, sama zaciekłość i dręczenie innych swoimi poglądami na życie, dobrze chociaż, że przestałeś straszyć Bogiem, jak twoja matka, ale i tak uważasz się zawsze za lepszego.
– Nie mów, kurwa, pierdolę, co masz do powiedzenia – tłumił krzyk, w rozszerzonych ustach ukazywał się rząd dużych zębów.
Powietrze z kurzem i papierami w uliczce zastygło. Stali jeszcze chwilę w gęstym przelewającym się wirze między nimi. Padające na nich słoneczne światło nie rozrzedziło oblepiającej, spowalniającej ruchy dziwnej materii pochodzącej najwyraźniej z wypowiedzianych przez nich słów. W powietrzu nawet z daleka czuło się lepki zapach z ust, jakby do mówienia użyli zestarzałych ciał, starszych od nich samych. Na tle połatanych starych murów i nowszych wstawek z płytek, nie było miejsca na obraz innego, odległego świata. Był tylko w oczach ludzi, w ich ubraniach, w ich zapachu. Zastój i luźno opadające ręce. Pod nogami leżały rozmazane słowa. Obraz w każdym miejscu był ciasnym zaułkiem maltretowanych ciał. Nie poruszały się owady, papiery, ptaki, drzewko przed wejściem, kobieta i mężczyzna po przerwanych torturach. W chwili przerwy na zaczerpnięcie oddechu po odebraniu monotonnej dawki bólu. Nie nadchodził żaden powiew dający siłę do poruszenia rękami, ucieczki z miejsca. Obraz powoli wyjałowił się z kolorów przesłonięty zlewającymi się barwami ubrań przechodniów schodzących się wokół. Po drodze do sklepu i przy powrocie zatrzymywali się w pewnej odległości od przekrzykujących się jeszcze przed chwilą małżonków. Czekali na swoich miejscach na dalszy bieg zdarzeń. A kiedy nic się nie działo dalej, w ich rozumieniu zdarzeń, zaczęli niespokojnie ze sobą rozmawiać. Dochodziły zdania, wypowiadane do stojącej najbliżej osoby na tyle głośno, że wszyscy pozostali słyszeli choćby ich fragment, pojedyncze słowa. – Tyle lat mieszkają, a obcy jacyś, czarni czy… nie wiem jacy.
– A pamiętam gdzie dawniej mieszkali, w tych barakach przy cmentarzu.
– Ona mieszkała z pijakiem ojcem w jednym pokoju.
– Jeszcze gorsza, nigdy jej w kościele nie widziałam, nie przyjmuje księdza.
– To jego matka trzymała małżeństwo, żeby się nie rozpadło.
– Nic o nich nie wiadomo.
– Wszystko o nich wiadomo.
– Ktoś u nich był nie Polakiem.
– Córka chodzi do szkoły i potajemnie urodziła.
– Ona już nauczona wszystkiego, brat ją nauczył.
– Syn nie jest jego.
– Nie, odwrotnie, to jej córka, a syn jest ich.
– Jak oni żyją?
– Jej córkę z bratem widywali już razem.
– Przecież tam są tylko dwa pokoje.
– Jeszcze jak żyła jego matka.
– Jego matka też z siostrą się nie rozstawały.
– On był wypadkiem.
– I tak jest do dzisiaj.
– Zabiera pieniądze ludziom.
– Kurwa i złodziej.
– Lesba.
– Pedał.
Pieski po spacerku spotykały się pod nogami ludzi. Obwąchiwały się od przodu i tyły. Zaglądały do swoich psich twarzy i zwierzęcych tyłków. Dwie strony psich ciał były jedną stroną ich życia, poznawania siebie i swoich ról. W obrazie spotykających się zwierząt wszystko było na swoim miejscu. W naturalnym ruchu ich ciał spotykało się ze sobą spojrzenie w oczy, zapach z pyska i domu z legowiskiem. Przeważały małe pieski. Tylko ludzie w wyprostowanych pozach stali nienaturalnie wyżsi i więksi.

Grzegorz Strumyk – Puste piętro
QR code: Grzegorz Strumyk – Puste piętro