Akordeon

Petro uratował świat. Oczywiście, wzruszycie ramionami, bo takich zbawców pewnie znacie z literatury i opowieści, a co jeden to cudowniejszy. Zgoda. Do tej pory mogliście tak mówić. Po tej historii już raczej nie. Gdyby nie Petro…

Petro twierdził, że owszem, Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, ale później Tubaniec na podobieństwo Marinki. Okrągłe baniaste pagórki porośnięte zieloną soczystą trawą – „to zupełnie tak jakby moja Marinka w zielonym kaftanie i spódnicy…” A mężczyźni z powagą przytakiwali głowami. Piękną miał Petro żonę. Ale nie dlatego wielki miał szacunek i uważanie. Nie było zabawy, ani choćby wieczora z banią wina, żeby Petro kierowany szóstym zmysłem lub przywołany myślami nie zjawił się najdalej do drugiej szklanicy. Nie był miejscowym wesołkiem, choć radość szła i śmiech za nim i przed nim i sam się śmiał błyskając złotym zębem i szparami po reszcie. Petro grał. Grał na akordeonie. Choć może słowo „grał” powinniśmy zostawić dla nikomu nie ujmując, grajków i muzykantów. On był kimś więcej…

Petro, będąc drobnej raczej postury, gdy siedział, ginął za instrumentem, ale niechby tylko zaczął grać! Słuchającym zdawał się być olbrzymem! Właściwie ten jego akordeon nigdy nie milczał. Gdy Petro już siedział, pociągnął wina albo rakiji spróbował – zaczynał opowieść. Opowiadał niestworzone historie, mieszał bajki, legendy, historie współczesne, ledwie wczorajsze anegdoty i błahostki z żywotami świętych i królów, a rękom nie pozwalał spocząć. Błądziły po guziczkach, po klawiszach, ilustrując, podkreślając i wypełniając momenty, w których zwilżał gardło.

Oczywiście wszyscy wiedzieli o szczególnym uzdolnieniu Petra i nikomu do głowy nie przychodziło zarzucać mu kłamstwa, ale też nikt nie brał go za źródło wiarygodnych informacji. Tym bardziej, że wszystkie barwne i karkołomne produkcje słowno muzyczne zazwyczaj prowadziły do puenty “kochajmy się!” albo “pijmy!” czy “śpiewajmy!”, co i tak po chwili przeobrażało się w “kochajmy się!”.

Petro miał szacunek i sławę wybiegające daleko poza piersiaste pagórki Tubańca. Bywało, że na zabawy, czy choćby na wino przychodzili ludzie z odległych okolic.

Tam gdzie wino, kobiety i śpiew, a mężczyźni z ognia, tam i krew…
Petro miał tą niebywałą zdolność, że gdy grał – nikt nie wyciągał noża. Gdy zobaczył, że takiemu wino z desperacją albo złość uderza do głowy, stawał przed nim i grał. Patrzył i improwizował – i grał to, co takiego w duszę uwierało. Grał, grał, aż wyciągnął, wyszarpnął mu tego boloka na wierzch razem z płaczem i śpiewem i zmuszał do tańca, aż całą złość wypoci, wytrzęsie, wykrzyczy i padnie na ławę, a wtedy doleją mu wina i poklepią po ramionach z przyjaźnią…

Raz wydarzyło się, że młody Rajkovič, któremu oficer żonę uwiódł i porwał do Triestu, pił już drugi tydzień z rozpaczy. A że wielki był i zadzior, wszyscy spoglądali z obawą w kąt, gdzie pił Rajko i zabawa jakoś szła pod włos, a awantura wisiała w powietrzu. Petro, jak to miał w zwyczaju, stanął przed nim i zaczął grać. Grał cudnie, może aż za cudnie. Mówił muzyką wprost do Rajkowej duszy i tak ją roztrząsł, że w pewnym momencie ten ryknął i z nieprzytomnym wzrokiem zerwał się i wbił nóż w Petrowy instrument. Akordeon zakrzyczał przeraźliwie, Petro wybałuszył oczy jakby to on dostał w brzuch, a Rajka sto rąk wyniosło przed gospodę. Ledwie uciekł w strzępach odzieży, pobity i zakrwawiony.

Po tej przygodzie Petro zamknął się w domu i nie wyszedł przez tydzień. Dopiero, gdy zjechała delegacja z wioski Rajkowicia z nowym akordeonem… Złożyła się na niego, by ratować honor, cała wieś. A instrument nowiutki, prosto z Wiednia! Petro wyszedł i błysnął złotym zębem. A gdy zobaczył na furach beczki wina i owce przygotowane pod rożen – poprowadził ich kulejąc (stare, wojenne rany) całą procesję w rytmie marsza próbując nowy instrument, na Kamienistą Łąkę. Na biesiadę. I trzeba było jeszcze tego, żeby nagle z cienia w blask ogniska wszedł Rajko. Petro stanął przed nim i zaczął grać to co wtedy. To co duszę Rajka zbolałą i zrozpaczoną tak poruszyło, że dobył noża. Rajko schylił głowę i słuchał, a wszyscy zamarli. Petro grał, aż olbrzym zabijaka padł na kolana i objąwszy Petra za kolana buchnął płaczem… Na to wszystkim chłopom noże w garściach zmiękły. Odkupił się… nie bez tego też, by któraś z dziewczyn nie pocieszyła nieszczęśliwca, bo przystojny był, a przecież “kochajmy się”…

A przecież ta słynna historia, którą opisywali pono nawet w gazetach Wiednia i Budapesztu…

A było tak, że młody Zora prowadzający się z córką Szegesy coś tam powiedział, czy zrobił, czy jak raz może nie zrobił, dość, że ukochana córeczka Szegesiego powiesiła się przy studni. Szegesy miał jeszcze sześciu synów. Następnego dnia najstarszego syna Zory znaleziono z nożem w sercu… Stary Zora miał pięciu braci, każdy po trzech synów…

Zapachniało krwią i ogniem. Na razie wymieniono ciosy i rody zamarły dysząc zemstą i nienawiścią. Sytuacja była na tyle poważna, że naczelnik wioski – stary Kramnič, nie czekając aż zwrócą się do niego po mediację, sam zaczął chodzić od Zory do Szegesa ustalając warunki pokoju i spotkania zwaśnionych stron. Strony tymczasem korzystając z zawieszenia broni gromadziły oręż i kuzynów. Wioska zaczęła wyglądać jak obozowisko wojskowe.

Gdy wreszcie doszło do spotkania, z dwóch stron wioski pociągły dwa sznury wozów i ludzi.

Stary Kramnič, szanowany dla swej mądrości, tym razem nietęgą miał minę. Strony koniecznie chciały się wymordować do nogi, nawet puszczając z dymem całe miasteczko, nakręcając spiralę zemsty rodowej daleko za okolice Tubańca i pewnie do dziesiątego pokolenia, gdyby przypadkiem ktoś przeoczony ocalał.

Baby w czarnych chustkach i czarnych sukniach z bladymi zaciętymi twarzami o ustach bez kropli krwi. Mężczyźni tocząc surowym wzrokiem, sapiący przez wąsy, zaciskający kułaki… Wszyscy wlepiali dziki wzrok w siebie, jakby czekali tylko sygnału. Atmosfera była napięta jak łuk, aż wibrowało powietrze. Naczelnik Kramnič poczuł taką suchość w gardle, że z trudem oddychał a słów w ogóle zabrakło.

Na to wszystko usłyszeli z dwudziestu może kroków akordeon Petra. Z początku żachnęli się niestosownością muzyki i jego samego. Muzyka zgrzytała im w uszach dysonansem, straszliwymi fałszami i kiksami, że aż niektórzy zdumieni odwracali głowy.
A o to właśnie chodziło. Petro stanął pomiędzy Iwanem Zorą a Zoltanem Szegesem i zaczął pieśń. Pieśń, którą niosło mu serce, którą grały ręce podłączone do duszy. Śpiewał o młodej róży, która rosła w cieniu młodego dąbka, jak spletli gałęzie i obiecali sobie rosnąć do skończenia świata, ale zły wiatr szarpał liście i szeleściły zupełnie nie swoimi słowami…

Tak grał, a wczepione mężowskich ramion baby zaczęły zwieszać głowy i wycierać oczy zapaską, a Petro pomstował na zły zazdrosny wiatr, który chichotał ciesząc się ileż to jeszcze dziś skosi starych dębów, ile osieroci różyczek, ile młodych drzew przerobi dziś na wióry… Mężczyźni pospuszczali głowy, tylko Ivan z Zoltanem sapali nienawiścią jak byki. Ale kiedy Petro wyciągnął jak to dąb z różą rosną na niebiańskiej polanie, połączeni na wieki i rosnąć będą na chwałę obu rodów, sapać zaczęli coraz szybciej i ruszyli w swoją stronę, wielcy i zwaliści jak głazy oderwane z lawiny i zderzyli się z trzaskiem. Opasali się jak niedźwiedzie łapami i zdawało się wszystkim, że przemóc chce jeden drugiego, dopóki nie zobaczyli jak głowy im się trzęsą od szlochu…

I Święto wielkie nastało… Później okazało się, że średni syn Szegesa i córka drugiego Zory, brata Iwanowego mają się ku sobie, ale to zupełnie inna historia…

Tak to Petro uratował okolicę od kataklizmu. I już to byłoby wielką zasługą godną uwiecznienia i dozgonnej wdzięczności mieszkańców. Ba! Gdybyż Petro na tym poprzestał. Chodził sobie w chwale, szacunku i wina zażywając do woli. Petro, owszem, jak najbardziej – zażywał, ale wieści nie pozwalały się radować. Młodzi gorączkowali się nad gazetami, niektórzy do Sarajewa jeździli. Wracali jakby zaczadziali. Nic tylko wojna, wojna, wojna….

Poszedł pobór gwałtowny – mobilizacja; kto w góry w czas nie umknął; cesarskie barwy przywdziać musiał.

I wisiało w powietrzu, oddychać nie dając, śmiech dusząc, radość gasząc. Wino nie smakowało, rakija tylko smutek budziła i niepokój albo nienawiść. I zaczęli sobie ludzie zaglądać do metryk i nazwiska prześwietlać i nagle nienawiść obudzona, co wieczór kazała drzwi ryglować, okiennice zawierać i ostre narzędzia na wszelki wypadek pod rękę kłaść…

Owszem, w niedzielę, gdy CK urząd nie pracował i prędzej świat by się w drugą stronę zaczął kręcić niżby żandarmi przyjechali, odbywały się posiady przy winie i Petro nadal duszą był towarzystwa, ale … to już nie było to samo. Każdy łeb zwiesi nad szklanką i milczy, a jak wzrok podniesie, to jakby wroga szukał… Albo w dyskusji tak się zapamięta, że szklanką o stół wali aż wino pryska, a rękami macha jak wiatrak Mawrowicia.

A najgorsi byli obcy, którzy przychodzili zatruwać choćby i te chwilki wytchnienia. Zupełnie jakby ich osobiście uwierał sąsiad, który żegnał się z prawa na lewo albo z lewa na prawo albo do meczetu chadzał. Że czyta gazety cyrylicą czy łacinką… Jakby to była różnica jaką chorągiewką machał… Petro zastanawiał się co oni mają osobiście do cesarza – “oni we Wiedniu, ja sobie w Tubańcu – jeden drugiemu się nie wtrąca, nie mam nic do gościa, tak jak on do mnie…”. No, może nie było to takie proste – syn Petra w góry z innymi iść musiał, bo wdziałby cesarskie barwy… Nie rozumiał Petro szaleństwa tego świata i gryzło go to strasznie.

Raz, gdy przypadkiem spotkali się w gospodzie emisariusze czterech różnych opcji, Petro doradził gospodarzowi, żeby ich zamknąć w izbie. Niech się dogadają o co im chodzi, niech sobie między sobą ustalą, a ludziom w głowach nie mieszają.

Rano siedzieli w czterech kątach, obrażeni na świat, na siebie, na gospodarza…

Aż przyszedł ten straszny dzień. To był koniec świata takiego jakim był do tej pory. To był też koniec świata dla arcyksięcia F. i dla wielu wielu ludzi zabijających i zabijanych w imię abstrakcyjnych dla nich spraw, barw i idei…

Petro siadał na pniaku za szopą, gdzie miał widok na całą baniastą okolicę i rozmyślał. Próbował znaleźć jakiś sens w szaleństwie. Próbował dopasować do siebie szczątki potrzaskanego świata, gazetowe wiadomości z frontu i opowieści wojenne powracających pierwszych kalek i rannych. I listy. Listy z opisami kraju, przez które przewalał się walec wojny.

I co wieczór Marinka taszczyła pijanego, bezradnego jak dziecko Petra i jego jęczący przy każdym ruchu akordeon do domu…

Coraz bardziej przerażające wieści, apokaliptyczne rzezie, machiny wojenne, gazy, hekatomba ofiar – to wszystko często przekraczało możliwości wiary i wyobraźni spokojnych ludków z Tubańca i okolic. Nie tylko ich zresztą; cały świat posadzony na wózku pędził z góry coraz szybciej i przerażony postrzegał, że żadne stery nie działają, a paru szaleńców tylko dokłada do pieca…

Petro chudł i jakby kurczył się, zapadał się w sobie. Chociaż Marinka wspinała się na wyżyny sztuki kulinarnej i gotowała tak, że zapach szedł na całą ulicę Ogrodową, Petro ledwie podziubał widelcem czy ruszył łyżką i zamierał. Żuł kawałek mięsa przez godzinę albo oglądał zupę z wielką uwagą. Rozmówić się z nim też było nie sposób. Jeśli w ogóle odpowiadał to rzadko z sensem… Nie, żeby od razu zwariował, ale ciężko było do niego dotrzeć. Ciężko było patrzeć na takiego Petra…

Któregoś dnia Petro jak zwykle siedział na pniaku za stodołą i myślał. Ręce błądziły po klawiaturze zupełnie bezwiednie pogrywając jakieś strzępy melodii i nieskończone ilości wariacji na nieskończone ilości tematów. Jakby granie, wydobywanie dźwięków, było dla niego nieodłącznym znakiem życia, jak oddychanie.

Miał Petro w chwilach uniesienia zwyczaj improwizowania, które to improwizacje kończył puentą słowno-muzyczną, aż z czasem chwytliwy motyw kończący i towarzyszący wielokrotnemu zawołaniu “kochajmy się!” stał się lajtmotivem wielu lokalnych piosenek, był gwizdany jako tajemny sygnał zakochanych, śpiewany przez pasterzy i robotników. Doszło do tego, że nawet, że szpaki w końcu nauczyły się tej melodyjki i roznosiły ją po okolicy. Nawet wielka kolorowa papuga naczelnika poczty, pana Kramera, którą z dumą stawiał na parapecie, skrzeczała do znoju “kochajmy sze! kochajmy sze!”… Złośliwi mówili, że to pani naczelnikowa nudząca się w domu, zaniedbywana przez męża, który nad obowiązki małżeńskie przedkładał obowiązki C.K. urzędnika nauczyła jego pupilkę tego refrenu.

Któregoś dnia siedział Petro jak zwykle ostatnimi czasy, myślał, pociągał wino i pozwalał muzyce spływać swobodnie jak górski strumyk. W pewnym momencie zorientował się, że gra w kółko jeden temat. właśnie ten uparty, wzniosły i optymistyczny motyw “kochajmy się!” Nagle zerwał się, aż akordeon czknął pełną gębą, a Petro stał i coraz szerzej pokazywał światu swój złoty ząb. Tak! Właśnie tak! Już wiedział! Wiedział czego światu potrzeba! Znał lekarstwo na śmiertelną chorobę świata! Ba!…

Ba!… ale jak mu to zaaplikować?! Usiadł więc z powrotem, przygarnął wystraszony nagłym ruchem akordeon i zaczął myśleć dalej. Ale teraz było to już zupełnie inne myślenie. Widać było, że Petro wie co, tylko nie wie jeszcze jak, ale to już pół drogi do sukcesu…

A kiedy Petro wpadł do kuchni jak bomba i zażądał jeść – Marinka wrzasnęła z nagłego przestrachu i zaczęła szybko obiad szykować, że wszystko jej z rąk leciało. Petro, jakby tego nie widział, tak był pochłonięty myślami. Marinka jeść podała i z płaczem pobiegła do cerkwi podziękować świętemu Mikołajowi cudotwórcy za męża na powrót odmienienie…

Choć może nie do końca taki on był jak przedtem, ale przecież jadł, a jak je, to i do zdrowia z pomocą wyżej wymienionego pewnie dojdzie…

Tymczasem Petro poruszał się jak w transie. Jeśli chodził to prawie biegiem, jeśli jadł, to mało się nie udławił, jak pił to duszkiem, i do dna, a jak mówił, to na skróty i co trzecie słowo. Ani nawet dbając czy go kto rozumie… A mówił też wiele do siebie, gestykulując przy tym jak paralityk. Patrzyli ludzie z troską serdeczną na Petra…

Patrzył Petro z troską serdeczną na świat. Co rusz odrzucał pomysły wdrożenia hasła naprawczego w życie. Bo niby jak – z ambon ogłosić? Kiedy często z ambon padały słowa od których Chrystus zalewał się krwawymi łzami i umierał ponownie? W rozkazach armijnych? Carskim czy cesarskim ukazem? A jak ich zmusić, kiedy oni właśnie rozpętali tę jatkę? Może w gazetach ogłosić? Ale to często gazety podsycały ogień, a im bardziej krwią nasiąknięte, tym dłużej płonęły…

Nie miał Petro sposobu. Myślał więc i pozwalał rękom błądzić po klawiaturze. Marinka wychodziła ukradkiem za stodołę, patrzyła na ukochanego męża i wzdychała z zazdrością patrząc na te jego ręce… Dawniej i na Marince potrafił zagrać nie gorzej niż na akordeonie, że “kwiliła jak ta ptaszyna w gaju”… Dolewała tylko wody do wina i z westchnieniem odnosiła puste naczynia.

Któregoś razu pojawił się natrętny temat. Zaczął się przewijać w coraz to innych figurach i tempach. Petro gasił go z niechęcią, bo wprowadzał dysonans, tak był różny od wszystkiego co grał, ale gdy się tylko zamyślił, uparty temat powracał, wkręcając się między palce i szarpał za uszy. Już go miał Petro zgasić, kiedy połączyło mu się to ze wspomnieniami – wrócił do sławnego pogodzenia dwóch śmiertelnie skłóconych rodów. Już go miał Petro zgasić, gdy pomyślał że przecież jest sam jeden i … zrozumiał to co natrętnie dusza podpowiadała. Natrętny temat był… marszem! Marszem, gdzie było słychać tupot buciorów, szczękanie broni, i skrzyp rzemieni plecaków. “… w Ołomuńcu, na fiszplacu, gdym na warcie…” Petro pozwolił teraz bezkarnie panoszyć się marszowi, a sam uśmiechał się do myśli – po prostu – musi mieć własne wojsko!…

Na szczęście, Petro nie dzielił się z nikim swoimi spostrzeżeniami. Na szczęście dla niego. Choć po prawdzie, to nikomu nie chciało się wyrokować, który pomysł jest szalony, a co za tym idzie czyja głowa nie funkcjonuje już tak jak należy. Nasycenie świata szaleństwem dawno przekroczyło wszelką wyobraźnię.

Tak więc Petro wiedział już jak. Ale rozwiązanie jednego problemu rodziło od razu drugi. No bo co? Zaciąg ogłosić? Jeśli tak, to gdzie? I gdzie koszary? I ile pozostanie na wolności, bo wtedy to albo dom wariatów, albo sąd polowy za działalność wywrotową…

Siadał więc Petro dalej na swoim pniaku i myślał. Myślał teraz z namaszczeniem. Z powagą wielką i wszystko co czynił – dostojnie czynił, bo już wiedział. Bo znał sposób. Miał lekarstwo i szedł dobrą drogą. Uśmiechał się do ludzi, do Marinki (o święty Mikołaju!) ale już nie jak dawny wesoły Petro, tylko wyrozumiale i z życzliwością doktora do pacjenta… Wiedział już, że trzeba tylko siedzieć, myśleć, pić i pozwolić palcom grać, a wszelka mądrość sama na niego spłynie…

No i grał sobie leniwie, pozwalając plumkać muzyce jak strumyczkowi. Obrazy z przeszłości przepływały mu swobodnie przed oczami, bo pogodny był i wiedział, że w każdej złej przygodzie tkwi nauka i zalążek dobrego, trzeba tylko uważnie patrzeć… Oto mały Petro pierwszy raz w cerkwi, chóry – pamiętał jak pomyślał, że zdarzył się cud, że są w niebie… Oto młody Petro we wojsku przygrywa na szkolnej zabawie wpatrzony w dziewczę – istny cud! Petro gra, a ów cud… hm… tu Petro uśmiechnął się błogo… to nic, że cud okazał się córką majora, który wysłał go nad turecką granicę. Dla niego też był to pierwszy raz. Było cudownie… Oto Petro na granicy tureckiej, gdzie zwykła przygraniczna gonitwa za przemytnikami zakończyła się zasadzką zdradzieckich Turków… Pamiętał, jak leżał ranny na łące, tracąc co chwilę przytomność i odzyskując na moment, gdy siąpił ciepły deszczyk. Kiedy się obudził nad ranem cała łąka pokryta była grzybami. Kapelusz przy kapeluszu. Wyrosły nawet pod nim podnosząc go na sprężystych kapeluszach jak na materacu. Pomyślał, że to cud… – To cud, żeś ty przeżył, żołnierzyku – powiedział brodaty chirurg odejmując mu tylko prawą stopę.

Petro urwał dźwięk i zamarł w pół gestu. Pozwalał, by pomysł powoli krystalizował się w jego głowie. Uśmiechał się szeroko. Koniec. Już wszystko wie. Teraz tylko do dzieła!

Najpierw poszedł do cerkwi i długo modlił się do świętego Mikołaja Cudotwórcy. Pop pokropił jego akordeon, a on z natchnioną miną poszedł do domu, nie poznając znajomych na ulicy. Wziął najostrzejszą siekierę i przeżegnawszy się zamaszyście zaczął rąbać swój ukochany instrument na drobne kawałeczki. Akordeon skowyczał przez chwilę, a Marinka zobaczywszy przez szparę uchylonych wrót tę nieprawdopodobną scenę kaźni i spokojny uśmiech swojego męża – zemdlała.

Petro podłożył jej tylko trochę siana pod głowę, pozbierał co do kawałeczka rozbity instrument, wziął największy baniak wina jaki mógł udźwignąć i poszedł.

Miał pod lasem spłachetek ziemi. Bardzo dobrej ziemi. Co by tam nie zasadził – było większe i dorodniejsze niż gdziekolwiek indziej. Petro szedł na czworakach, wygrzebywał ręką dołek, wsadzał z pietyzmem okruch akordeonu i przyklepywał ziemią. Gdy skończył, podniósł się z trudem i otarł czoło. Zasadził spory kawałek pola. Teraz szedł utykając w bruzdach kulawą nogą i kropił obficie ziemię winem. Utrudzony usiadł na skraju pola i przepił resztkę wina do zachodzącego słońca…

Rano obudził go gwar bez mała z tysiąca głosów. Otworzył oczy i uśmiechnął się. W sumie tego się spodziewał, ale mimo wszystko widok był zdumiewający. Tysięczny tłum akordeonistów otrzepujących się z ziemi, próbujących dźwięków, przepijających do siebie z manierek. Różnych ras, wieku, urody, postury.

Oto moja armia! pomyślał Petro. Uzbrojeni w akordeony, strzelający muzyką, i wołający – “kochajmy się!”

Przy tej skali cudu nikogo już nie zdziwił Anioł lądujący przed Petrem i podający mu z szacunkiem błękitny akordeon. Petro wziął, spróbował dźwięku, skinął głową i zagrał motyw… wiecie jaki…

Zagrzmiało nad okolicą, gdy z pomiędzy piersiastych pagórków Tubańca huknęła Petrowa pieśń. Sam mistrz szedł na czele, a za nim długa kolumna grajków. Mijana po drodze kolumna wojskowa zaczęła przyglądać się swoim karabinom jak największej na świecie niedorzeczności po czym łącznie z oficerem rzuciła żelastwo w krzaki i rozeszła się szczęśliwie do domów…

Petro tymczasem doprowadził swoją kolumnę do rozstajów i powiedział – idźcie w świat, nieście ludziom radość… A sam zawrócił do Tubańca (i nawet jakby utykać przestał…)

Oczywiście, wojna trwała dalej, później wybuchła następna, jeszcze gorsza, i krwawy demon nieraz jeszcze tańczył po świecie, ale zawsze jakoś udawało się go przemóc.

Oczywiście, można mieć na ten temat inne zdanie i wierzyć w pokrętne tłumaczenia i przechwałki polityków i wojskowych, że jak raz to oni sprawili pokój, coś tam wynegocjowali czy wytargowali… Ale gdyby tak bliżej przyjrzeć się sytuacji – zawsze gdzieś w okolicy znalazłby się grajek. Niekoniecznie akordeonista…


Skrzypce

Abram Goldberg siedział w oszklonym terminalu Paryskiego Dworca Lotniczego. Dziesiątki szklanych ścianek i przepierzeń przenikających się nawzajem tworzyły labirynt. Jak sen szalonego szklarza. Tafle załamywały światła i odbicia postaci. Ten sam człowiek szedł w kilku kierunkach. Jakby jeszcze nie było ustalone który będzie ten właściwy, jakby miał jeszcze szansę wymazać którąś z wersji, gdyby okazała się na przykład tragiczna… Na szlifowanych brzegach światło rozszczepiało się w tęczowe refleksy i spacerowało po rozkładach jazdy, reklamach i twarzach podróżnych. Mamiąc kolorami nie gorzej niż wszechobecne reklamy wypraw do raju. Abram zapadł się w miękkie siedzenie fotela i zamknął oczy. Był zmęczony. Nie czymś konkretnym, nie jakąś pracą, ale życiem. Swoim własnym ciałem, które po kolei, począwszy od pokrzywionych gośćcem dłoni zaczęło mu odmawiać posłuszeństwa. Było w tym coś upokarzającego…

Abram Goldberg nie bał się Boga, jak nakazywali rabinowie; traktował Go jak starszego brata, mieli nawet jakieś stare porachunki, więc zastanawiał się nieraz, czy to nie ironia albo głupi dowcip, że w tym umęczonym, schorowanym ciele zachował jasny i sprawny umysł. I pamięć. Błogosławieństwo? Przekleństwo? A może to taki żart, dowcip starszego brata…

To już jego ostatnia podróż. (Który to już raz tak sobie obiecywał?) Już wystarczy odcinania kuponów od przemijającej sławy. Sławy, o którą nigdy specjalnie nie zabiegał, a która sama przyszła i nosił ją ze sobą w futerale razem ze skrzypcami.

Stary Abram uśmiechnął się mimo woli. Jak to jest, że wszystkie jego myśli w końcu plątają się w struny ? Ach, tak … To ten chłopiec w poczekalni. Ten młody piękny Arab, aj, aj, piękny i młody. Trzyma kurczowo futerał. Skrzypce. Abramowi zaświeciły się oczy…

Kiedyś też był taki sprawny, młody i podenerwowany pierwszą podróżą. Młody Arab miał czarne, falujące, spadające na ramiona włosy i szlachetne rysy. Duże, szeroko otwarte oczy biegały po poczekalni nie zatrzymując się na nikim. Po chwili zamykał je i odchylał głowę do tyłu opierając o ścianę. Widać było wtedy jak porusza się grdyka, gdy przełykał nerwowo ślinę.

Abram znał to uczucie. Pierwszy wyjazd, pierwszy duży koncert, pierwszy występ solo z orkiestrą za plecami… Do granic nieprzytomności doprowadzające zdenerwowanie, gdzie każdy bodziec przedzierał się jak przez watę i nagle wybuchał w głowie z siłą granatu, rażąc nerwy tak, że nie wiadomo czy to był głos, czy zapach…

Młody Arab oddychał przez nos, a chrapy chodziły mu jak u rasowego konia. Arab… Podziały… Abram pomyślał z bólem „Mój Boże, co myśmy narobili najlepszego, dlaczego pozwoliliśmy tym wariatom z karabinami… Tak, później już nie było odwrotu; żeby przeżyć – trzeba było chwycić karabin, odłożyć skrzypce i strzelać do Arabów, bo oni strzelali do ciebie. Zabijać ich, by samemu móc żyć. Mój Boże, czy to się nigdy nie skończy? Dlaczego Żyd, jak tylko przestał być bity, to od razu sam bić zaczął? Jak teraz dociec kto zaczął pierwszy? Czy to dziś ma jakieś znaczenie?„. Wiedział Abram, że to nie takie proste, że początku tego sporu nie znajdzie, choćby życie całe w księgach spędził, że znów stali się zabawką w rękach możnych tego świata. A oni za nic nie pozwolą, by tu panował spokój. „Tasują nas jak karty. W swojej grze. Grze o ropę, o wodę, o uran. O pieniądze. Karty lepią się od krwi. Naszej krwi. A krew mamy taką samą. Oni tylko co jakiś czas zmieniają białe rękawiczki. Oni. Tacy sami z obu stron.”

Abram wiedział to wszystko i buntował się z całej duszy, dlatego jeździł po świecie. Dlatego, choć za każdym razem obiecywał sobie, że to już ostatni raz, na następne zaproszenie jechał na drugi koniec świata pokazać swoją twarz i złożyć podpis pokrzywionymi dłońmi. W intencji obrony kogoś, ochrony rzeki, lasu, przeciwko represjom. W intencji pokoju. Nie bał się; mimo lat, wzrostu i kruchej konstrukcji zawsze w pierwszym szeregu demonstracji. Może nie ciskał kamieniami (może nie mógł się już schylić?), ale krzyczał aż do utraty głosu, dzierżył transparent czy chorągiew. Narażony na szarże policji czy ostrzał gumowymi kulami albo armatką wodną… Aż z czasem organizatorzy, proszący go o poparcie w celu nagłośnienia i podniesienia rangi wydarzeń, zaczęli mu przydzielać ochronę. Miała za zadanie chronić go przed jego własnym temperamentem.

W kącie, u zbiegu wyściełanych ławek i ścian ze szkła trzy nastolatki. Z wypiekami na twarzy, czerwieniąc się i chichocząc komentują jakieś towarzyskie wydarzenie. Albo film. Albo towarzyskie wydarzenie z życia filmowego gwiazdora. Nieustannie przeglądają się we wszystkich możliwych płaszczyznach luster. Porównują to z odbiciem z drugiej, z trzeciej strony. Konfrontują z koleżanką, z jej odbiciem. Poprawiają włosy i przeginają się jak trzciny na wietrze. Czasem szczebiot przycicha, ale wystarczy, by któraś złowiła odbicie czyichś oczu – zaczyna się taniec, śmiech i nieustanne poprawianie urody. Odbicia złapane w pułapkę naprzeciwnych luster zwielokrotniają postacie w nieskończoność. Wszystko się może zdarzyć, spotkać nas może każda przyjemność i każde szczęście w życiu. Nieskończona ilość szans biegnie w naszą stronę.

Uśmiech Abrama. Jakby był krewnym Giocondy. Jakby im to wytłumaczyć? Jak pokazać zespół zależności? A jak przewidzieć zbiegi okoliczności? Przypadki? A drobne złośliwości Boga? Ale przede wszystkim – po co?

Pamiętał dziewczyny z kibucu. Wszystkie dzieciaki i nastolatki pokaleczone wojną. Tak usiłujące zapomnieć. Tak chcące żyć. Kochać. Bawić się. Te dziewczyny, spocone w skwarze słońca, rozpięte, pochylające się nad grządkami czy skrzynkami. Wspólne kąpiele w zbiorniku, podchody i tokowania. Dyszące miłością wszystkie wieczory. Tylko Abram, niepoukładany z własnym ciałem, z własną i cudzą miłością. Patrzył z boku. Zazdrościł. Brał wtedy skrzypce i szedł w pustynię…

Pamiętał jedną dziewczynę. Śliczną jak obrazek. Z sąsiedniego kibucu. Też grała na skrzypcach. Spotykali się początkowo sporadycznie; na różnych konkursach, przeglądach czy koncertach. Abram był nią zachwycony. Jej grą, sposobem bycia… Później nawet odwiedzali się, by wspólnie pograć. A grała naprawdę dobrze! Zupełnie inaczej niż on. Niż Xavier. Inaczej niż uczył Efraim. Grała lekko, swobodnie, nie kończąc frazy, zostawiając ją jakby zawieszoną, wybrzmiewającą gdzieś w wyobraźni jak echo. Czasem połykając nawet pierwsze dźwięki, zaznaczając je tylko aluzją. Prześlizgiwała się miękko jak łasica, giętko i swobodnie między nutami, strunami, między oddechami… Kiedyś, podczas takiego wspólnego grania, gdzieś za ostatnimi budynkami kibucu, zabrała mu skrzypce, odłożyła ostrożnie i rzuciła się na niego z pocałunkiem. Był tak zdumiony i przestraszony, że uciekł. W pustynię. Nie wiedział co się z nim dzieje. Wciąż nie mógł zapomnieć, wciąż śnił mu się dotyk skóry Xaviera…

Spotkał ją później po latach. Przypadkiem. W środku miasta. Nadal, mimo lat, była piękna i energiczna. Bardzo się ucieszyli. On nie musiał nic mówić – znała i śledziła jego karierę. A ona? Wyszła za mąż, ma czwórkę dzieci… Skrzypce? Zostawiła dawno temu. Wtedy. Na pustyni. Uśmiechnął się. Zgrabny aforyzm – gdyby nie skrzypce – miałby w sercu pustynię. I tylko on rozumie drugie i trzecie dno. I dosłowności.

Jakiś dźwięk czy zabłąkany, odbity wielekroć od ścian tęczowy zajączek budził go co chwila do rzeczywistości. Poczekalnia, kilku rabinów, matka z dziećmi, paru zajętych własnymi laptopami biznesmenów, nastolatki. Młody Arab. Podróżni.

Abram Goldberg zamknął oczy. Ciemno i przytulnie jak w futerale… A w duszy gra.

„Mój Boże, jakby to było pięknie, gdyby ten chłopak mógł studiować skrzypce u niego na Akademii w Jerozolimie … Ba! Musiałyby tam być przyjęcia bez ograniczeń … A może by tak podejść? Zagadnąć? Czy to, że jestem Żydem ma znaczenie dla muzyki? Czy będzie miało dla niego? Czy to, że to Arab… Już sama ta kwestia wydała mu się niedorzeczna i obrzydliwa. Jakby to miało jakieś znaczenie dla muzyki… Może jednak mógłby mu pomóc? Jeśli zdolny, ambitny… Żeby się nie zagubił w tym chorym świecie. Słówko szepnąć, polecić? Ale też nie chciał być nachalny! Bił się Abram z myślami…

A bić się potrafił! Nieraz obrywał w szkole od nauczyciela nie za to, że się bije, tylko że rąk nie szanuje – „ … nogami na skrzypkach grać nie nada!…” Nie szanował Abram rąk. Nieraz do krwi z pękających bąbli od łopaty, gdy przyszło kopać rowy nawadniające w kibucu czy skrzynie z oliwkami nosić. Efraim, za stary by kopać, donosił tylko wodę, ciężko wzdychał i udawał że nie widzi jak Abram rąk nie szanuje. Co miał mówić? Taki czas. Taki mus.

To tam poznał Xaviera. Młodego jak on, francuskiego Żyda. Tak jak on cudem ocalałego z wojennej pożogi. Tak jak on sierotę. Jego też porwała fala entuzjazmu i emigracji. Exodus wszystkich ocalałych do Ziemi Obiecanej. Xavier… do tej pory pamięta dotyk jego skóry… Kiedy gasło światło, z ciemności pustyni wyłaniały się wszystkie strachy. Wszystkie upiory dzieciństwa i młodości. Wszystkie tupiące podkutymi butami potwory. To nic, że po piasku pustyni tupać się nie da. Wystarczył kawałek ciemności… (tych cichych, szurających po piasku nocnych odgłosów nauczyli się bać później). Przytulali się do siebie mocno. Żeby czuć bicie własnych serc. Własne ciepło. Tak zasypiali.

Xavier też był skrzypkiem. Lepszym niż Abram. Za to Abram szybciej biegał i lepiej pływał. Ale nie chcieli zostać sportowcami tylko muzykami. Uczył się więc Abram kiedy tylko mógł. Od starego Efraima z Ukrainy, od Xaviera… Wybierali się razem do Akademii. Ale Bóg miał inne plany, przynajmniej względem Xaviera. A Abramowi tak pokręcił proste, zdawałoby się, ścieżki, że ledwie nie pobłądził.

Wybuchła wojna. Kibuce zmieniły się w twierdze. Którejś nocy pod ich obóz podszedł oddział Arabów. Walczyli do rana, odparli ich, ale…
Xavier nie przeżył. Obraził się wtedy Abram na Boga śmiertelnie. Wykrzyczał, wywrzeszczał to w rozpaczy biednemu rabinowi w twarz, jakby to była jego wina, jakby był współwinnym Jego asystentem. Krzyczał pryskając krwią z rozbitych ust, śliniąc się i smarkając, że takiego boga, co skrzypków zabija, to on pierdoli. Ryczał obelgi pod adresem Najwyższego. Rabin chciał go przytulić, chciał go uciszyć, machał rękami nie chcąc tego słuchać. Furkotał rękawami czarnego chałata jak stara, przetrącona wrona. Bezradna w rozbitym gnieździe.

Abram zawziął się w sobie – postanowił, że wbrew i na złość Bogu zostanie skrzypkiem. Najsławniejszym. Nic już nie było ważniejszego od skrzypiec. Wychodził daleko w pustynię, siadał na wysokiej wydmie i grał. A pustynny wiatr niósł muzykę daleko, daleko… aż zaczęli opowiadać o duchu pustyni, który łka i śpiewa błąkając się po piaszczystym bezludziu w poszukiwaniu… Dopisywano mu różne cele w zależności od tego, za czym opowiadający tęsknił najbardziej.

Wygrywał wszystkie możliwe konkursy. Najpierw lokalne, później coraz ważniejsze, aż po prestiżowe, wysadzane perłami i brylantami w spinkach mankietów. Bogata fundacja z Ameryki, która kupowała czystość sumienia sponsorując talenty z Ziemi Obiecanej, ufundowała mu stypendium. Później drugie i trzecie… A potem już płynął na fali sławy, zachwytów i bąbelków szampana…

Z czasem złość mu przeszła; jakoś się tam z Bogiem dogadali. Zrozumiał ofiarę Xaviera, ale z jego śmiercią nie pogodził się nigdy. Tyle że już nie groził Bogu. Czasem tylko w marzeniach grali z Xavierem w duecie. Czasem tylko, kiedy grał, słyszał drugie skrzypce dopowiadające całe frazy, dopełniające brzmienia albo motyw za którym pędził na wyścigi, a przecież biegał szybciej! Słyszał. Tylko on…

Dźwięczny głos z megafonów zapowiedział samolot izraelskich linii do Tel Awiwu. Kilkanaście osób poruszyło się nerwowo; czterech rabinów na moment przerwało spór, mama usiłowała utrzymać w jednym miejscu cztery walizki, trzech brzdąców i nie dać się zmylić rozbiegającemu się w stu kierunkach tłumowi odbić. Trzaskały zamykane laptopy. Pisk i podskoki w miejscu – trzy dziewczyny. Składano gazety, książki. Abram odruchowo sprawdził swój bagaż; mała torba, neseser… rozejrzał się nerwowo – gdzie skrzypce?! Uśmiechnął się do siebie… do swoich odbić, przecież już dawno… a żal…

Ale przynajmniej młodzi grają… ten młody Arab; gdzie grywa? Kto go uczy? Na jakim jest etapie? Chyba wczesnym, bo inaczej słyszałby o nim cokolwiek. Mimo że nie uczestniczył już czynnie w życiu muzycznym, to jednak śledził wydarzenia, koncerty, czasem zapraszano go do składu jury. Aż sapnął ze złości kiedy sobie przypomniał – Jeunesses Musicales organizująca wielki konkurs skrzypcowy w Rijadzie chciała by przewodniczył komisji… A ten dureń w szlafroku z kółkiem na głowie powiedział, że jego (Abrama) parszywa, żydowska stopa nie stanie na świętej ziemi Proroka. A taki niby światły mecenas sztuk wszelakich! Taki bywalec! Demokrata i liberał! Co on robił w czasie wojny? Strzelali do niego? Nie! Wpierdalał makagigi na jedwabnych poduchach i oglądał amerykańskie filmy! Robione przez tych samych „parszywych” żydów!

Uśmiechnął się smutno. Walczy o pokój na całym świecie, walczy o ludzi, o naturę a u niego w domu jak było tak jest. Wszyscy ścisnęli się nawzajem za gardło i nikt nie chce puścić, w strachu że drugi go wtedy zadusi na pewno. Co to za kraj!? Co to za ziemia – święta i przeklęta! Krwi tu wszędzie więcej jak wody! Odkąd nie grał – miał dużo czasu. Za dużo. Przychodziły wspomnienia, przemyślenia… Inne sprawy załatwiał mimochodem, jedną ręką. Co robić w pustą, samotną, hotelową noc? W wiele pustych godzin samolotu? W książkach jest mniej treści niż w jego życiu, gazety zachłystują się dyżurną gwiazdką, Albo pierdnięciem ministra na salonach. Albo straszą – albo wieszczą. Piana, piana, piana… więc pozwalał błądzić myślom. Wspomnienia jak chmury odrywały się fragmentami i wolno dryfowały tasując się i tworząc alternatywną przeszłość. Uśmiechał się – jakby to pięknie było, gdyby… Oglądał świat z coraz większej perspektywy – z daleka, z wysoka… aż do zatarcia się różnic w kolorach i rysach twarzy, w językach, religiach… wszyscyśmy jednacy. Albo masz serce albo nie. Alboś głupi albo mądry. Albo masz duszę…

A przecież sam pamięta jak bardzo nienawidził Arabów… jeszcze w kibucu, kiedy trzeba było mieć karabin stale pod ręką, kiedy warty i patrole. I czysta, żywa wojna.

A ilu zacnych ludzi wyszło z naszego kibucu! Chociażby Janek – później główny meteorolog! Wyszukał kiedyś przesmyk między wydmami na pustyni, ustawił czterech chłopaków, każdego ze świecą dymną innego koloru, a wiatr w tym przesmyku tak się zawijał, że cztery smugi czterech kolorów plotły się w warkocz przez parę kilometrów. Nawet stary Efraim stał z rozdziawioną gębą mamrocząc, że jak długo żyje to czegoś takiego jeszcze nie widział. Wyszła z tego poważna chryja, bo to były świece czy race alarmowe, a każdy kolor coś znaczył. Radia jeszcze wtedy nie mieli. Zleciało się pół okolicy… karna musztra… a ile śmiechu!

Albo Ester – choć drobna i nieduża – skupiająca na sobie całą uwagę gdzie by nie była – dziedziniec, stołówka czy boisko… Uwielbiająca odgrywać scenki z filmów, lektur, recytująca całe fragmenty poematów… później zrobiła karierę w Hollywood… Trzy razy otarła się o Oskara…

Pamiętał ich wszystkich – ich pokręcone historie, oczywiście na tyle, na ile chcieli mu je opowiadać. Ich imiona, przywary, dziwactwa… pamiętał… Czasem zastanawiał się – po co? Ale cóż – to było niezależne od niego – nie chcieli mu wyjść z głowy. ( z serca?…) Pamiętał ich wszystkich. Wystarczyło cokolwiek ze świata biegnącego obok – coś, co choć trochę przypomina, co jest podobne do… Pamiętał.

Stary Efraim młodemu Abramowi dał na drogę mądrość, którą ten rozpakować mógł dopiero teraz. Kiedy pamiętał ich wszystkich. Pamiętał, bo już nikogo z nich nie było na świecie. Kiedy pamiętał dokładnie Xaviera, pamiętał swojego pierwszego nauczyciela i mentora Efraima, wszystkich z kibucu, ze szkoły, z akademii… pamiętał… „pamiętaj Abram – nie żyj długo! To strasznie boli! Zawsze będziesz przymierzał to co jest, do tego co być mogło…” Pamiętał. Pamiętał Efraima jak patrzył na nich z uśmiechem pełnym sympatii i czułości, jak po chwili zamykał oczy i zamierał z bolesnym grymasem żeglując po morzu wspomnień i marzeń „jakby to pięknie było, gdyby…”

A przecież to nie tak, że pogrążał się w oparach przeszłości i własnej pamięci. Nie kisł i bezwładniał śliniąc się i mamrocząc do siebie. Nie odgradzał się idealizując swoją młodość i ostentacyjnie ignorując teraźniejszość. Nieustannie gdzieś biegł – kiedy już nie mógł grać, kiedy palce powyginały się jak rzeźbione pokrętła na gryfie jego skrzypiec – zaczął wojować z niesprawiedliwością. Stał się bywalcem programów TV i był ciągle obecny na łamach prasy. Nieustępliwy i bezkompromisowy. Przez to i przez ostry, niewyparzony język – bohater wielu anegdot i skandali. Przecież właśnie wraca z kolejnej akcji…

Głos z megafonu… płaski skrzek tuby trzymanej przez esesmana na koniu zapędzający ich na plac, szeregujący… Głos z megafonu zapowiadający, prosi by się zebrać i uszeregować, zachować spokój i uwagę, nie zostawiać bagażu…
Na zapowiadający głos młody skrzypek drgnął i nie otwierając oczu oddychał chwilę przez nos, delikatna dłoń z wysmukłymi palcami aż zbielała od nerwowego zacisku na uchwycie futerału. Ściany ze światła powielały obraz. Postacie goniły się z cieniami jak w gabinecie krzywych luster.

Abram Goldberg uśmiechnął się po raz kolejny; piękne ma dłonie; rasowe i nerwowe. Znaczy wrażliwy. Skrzypek skrzypka po dłoniach pozna… palce wypracowane w długich godzinach ćwiczeń, latach wyrzeczeń gdzie tylko muzyka, nic – tylko muzyka i nic oprócz muzyki… – palce długie i smukłe a mocne i sprężyste jak stal… Mój Boże, jakby to pięknie było, gdyby… Zamknął oczy Abram i widzi jak młody Arab tuli skrzypce do szyi, a drugą miota po strunach. Palce, wysmukłe długie palce biegają po gryfie w szalonym tańcu; ciało aż się wygina; włosy spadają na twarz. Smyczek miga jak błyskawica – to Wieniawski – dusza w skrzypce zaklęta. Kaskady dźwięku, harmonie i punkty w pędzie, w locie, a on, Abram, jego mistrz stoi obok i płacze ze szczęścia… Boże, Boże… Czemu Ty nie dał tej małej radości Abramowi… A teraz jego piękny uczeń łapie go za ramię i wyciąga na scenę (brawa, owacje) i zaczynają grać … I zda się, że sala cała się wzniesie w górę, bo dwa małe pudełka tak płaczą, a tak śmieją, że im pod sufitem miejsca brak. Jahwe odwraca się do Abrama i mówi:

– Aj, Aj Abram, jak ty pięknie grasz ! Tak grać umisz tylko ty, no, może Jehudi i Artur jeszcze…

A Abram uśmiecha się do Boga, Bóg do niego i słucha jak Abram gra i ucznia też słucha, głową kiwa, że zdolny i dobrze Abram uczy, a Abram gra Bogu jak może najpiękniej, smyki tną struny, palce biegają, muzyka, muzyka, muzyka, nagle pisk i krzyki przerywają ten koncert w Abramowej duszy. Nagle znów jest w terminalu, a stojący młody Arab szamoce się z automatem. Otwarty futerał leży obok kilku rozsypanych kart z nutami. Staje, rozstawia nogi, wąskie długie palce zaciska aż do białości na kolbie i lufie. Otwiera szeroko oczy i przez dwie sekundy oddycha przez nos, jakby przerażony tym co ma się stać, a później huk, brzęk szkła, pisk strachu i śmierci, a młody Arab gra na swoim automacie siejąc śmierć aż krew kwitnie po ścianach i podłodze. Kule redukują rzeczywistość przechodząc przez kolejne szklane tafle. Już jest tylko jedna. I nie ma od niej odwołania.

Stary Abram dostaje dwa tępe uderzenia w lewe ramię, widzi strzelających strażników i kule rozszarpujące ciało młodego chłopca.

Stary Abram został śmiertelnie ranny. W skrzypce. W marzenia. Jeszcze nie umilkło szkło, jeszcze huk brzęczy po hali, a Abram kuśtyka do leżącego Araba. Odruchowo rzucił okiem na rozsypane nuty – Wieniawski…

Z kieszeni chłopca wyleciał obtarty o smyczek kawałek kalafonii. Stary Abram padł obok na kolana i zawisł prawą dłonią nad twarzą chłopca, jakby chciał odczarować śmierć.

– Dlaczego ty dał się tak zaplątać! Dlaczego ty dał się zabić, na co ty skrzypce zamienił?! Boże, Boże… dlaczego ty skrzypków zabijasz…

Dariusz Eckert – Dwa opowiadania (vol. 4)
QR code: Dariusz Eckert – Dwa opowiadania (vol. 4)