Piszę, próbuję pisać, ale wiersze przepadają bez słowa. Karta pomieściłaby, bo kartka cierpliwa jest, ale ja jestem niecierpliwy, dlatego nie mieszczą się słowa w moim atramencie wrażliwości. A może po prostu zdarłem wrażliwość na kamiennym kołowrocie dni. Zamiast cynicznie i z petem na zasuszonej wardze ostrzyć nóż przed bitwą, jedynie niezdarnie charczę i gaworzę od rzeczy i sensu. Tylko tępię się. Chciałbym kiedyś powiedzieć bez wahania: „Uzbrojony w poezję rozbrajam rzeczywistość”.
Odkładam pióro, odchodzę od klawiatury i monitora. Rozglądam się, oczy suną po półokręgu namalowanym niewidocznym i niewiadomym flamastrem. Staram się przypomnieć sobie wzór na pole powierzchni połowy koła, ale za oknem obraz: z jednego z dziewięciu garaży wyłazi mężczyzna, w którym dostrzegam demona. Z garażu wyjeżdża biała furgonetka. Demon wsiada do furgonetki. Pole widzenia staje się pobojowiskiem tego, czego nie widzę. Tam, gdzie nie dociera wzrok, dociera smutek. On jest gorszy niż kurz i pył, bo w próżni nabiera mnie na pozór życia. Nie-wyraźnieją przedmioty. Zamknę je w słowach póki czas. To jest żadne wyjście, ale lepsze niż żadne.
W pisaniu wyrażam siebie? Prawda, chociaż wolałbym powiedzieć, że w pisaniu wyrażam z siebie. Jedna przyimkowa litera nie jest tylko ornamentem, jakimś semantycznym fiubździu, słownikowym wykrętasem, ale stwierdzeniem faktu wewnętrznego. Bo co znaczy: wyrażam siebie? Przełazi przeze mnie świat i ja go nazywam, przyznaję się do niego. A co znaczy: wyrażam z siebie? Cóż: włazi we mnie świat nie tylko za zgodą, ale i wbrew mojej woli. Część z tego, co napiszę, płynie z mojego przekonania, nawet i podświadomego, lecz część generuje się na przekór, to takie chwile, jakby ktoś inny – obcy mówił moim piórem, jakbym był opętany, stracił nad sobą kontrolę, stracił nad sobą „ja”. Miłośnicy kina polskiego pamiętają zapewne, jak w arcydziele Jerzego Kawalerowicza Matka Joanna od Aniołów oraz w opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza, będącym kanwą filmu – w ciało posłusznej służki Bożej weszło dziewięć demonów: Behemot, Balaam, Isaakaron, Grezyl, Aman, Asmodeusz, Begerit, Lewiatan i Zapaliczka. Frapująco brzmi już samo ostatnie imię Złego, któremu Kamil Sipowicz poświęcił wiersz Zapaliczka (cytuję za: http://www.kamilsipowicz.pl/wiersze.htm – dostęp 12 października 2017 roku):

Zapaliczka wypełzł z ciała Joanny
wariatki histerycznej mistyczki
klasztornego derwisza
wwiercił się w serce
człowieka rzuca nim
epileptycznym tańcem.

[…]

Zapaliczka – biedny demon
najsłabsza potencja
w piekielnych hierarchiach
przygaszona iskierka
tli się w kryształowym robaku
słowiańska demonologia
znad Sanu i Błogostanu

Nie chcę przez te diable asocjacje dowieść, że czuję się jak człek owładnięty niedobrą mocą, lecz pragnę zauważyć, iż są momenty-odmęty-męty, gdy człowiek jest nieswój, nie „ja”, lecz „on”, chodzi w cudzej kufajce i gumowcach, pachnie smrodem Innego, a w dodatku wargi wypuszczają dźwięki buntujące się przeciw konkretnemu układowi artykulacyjnemu, który chciałby rzec „ogień”, a tu słychać „dupa”.
Na życie nie ma rady.

Po co piszę? Zadaję po raz kolejny to męczące pytanie. Już wiem: żeby zasypać pustkę w duszy oraz żeby jakoś wyjaśnić i usprawiedliwić swoje życie. Bez Agatki było trudniej, czyli niemożliwiej. Dziewczyna czyta wszystkie moje teksty, koryguje niezgrabności-niezdarności, szpieguje powtórzenia i mydliny. Stawia plus, minus lub znak zapytania. Cały czas stawia na mnie, a je się nie stawiam, lecz pokornie przyjmuję. A przecież różne są role żon w procesach twórczych mężów. Jan Himilsbach w 1988 roku, słysząc pytanie Marzeny Wiśniewskiej-Tomaszkiewicz „Kiedy pan pisze?” (Nie mam złudzeń (Ostatnia rozmowa z Janem Himilsbachem), cytuję za: Jan Himilsbach, Moja oszałamiająca kariera, Wydawnictwo: vis-à-vis/Etiuda, Kraków 2004, s. 147), odrzekł:

Kiedy mam w głowie początek opowiadania, koniec i tytuł – siadam do maszyny. Piszę po śniadaniu, kiedy żona pójdzie do roboty. Rozumie pani… Bo później, jak wróci do domu, to już do dupy z całym pisaniem… Irek Iredyński pisał po kielichu. Strzelał pięćdziesiątkę i tłukł na maszynie słuchowisko czy sztukę. Ja dopiero jak skończę, idę do knajpy. Cieszę się i zabijam mola.

Powyższe wynurzenie możemy obecnie skonfrontować ze świadectwem żony pisarza Barbary, zwanej Basicą. Kształtowanie się relacji między obojgiem to bezsprzecznie motyw przewodni jej dziennika, opublikowanego najpierw w 2014 roku pt. Dziennik 1984-1995. Zapiski na kolanach w pracy pod redakcją Piotra Siły Mój Himilsbach, czyli wspomnienia o Janku H., a następnie w wersji rozszerzonej w 2016 roku jako pierwsza część tomu gromadzącego teksty Barbary Himilsbach – Dziennik. Notatki. Listy (redakcja Agnieszka Papieska – cytuję za edycją z 2016 roku). Tu się należą słowa uznania dla Miejskiego Domu Kultury w Mińsku Mazowieckim i jej Dyrektora – przywołanego już Piotra Siły. Placówka bowiem nie tylko jest wydawcą obu wzmiankowanych książek, ale prowadzi wytężoną i godną szacunku akcję popularyzującą postać, twórczość, a także myśl i aurę Himilsbachowską, miedzy innymi za sprawą Festiwalu im. Jana Himilsbacha, którego 9. edycja odbyła się w pierwszej dekadzie września 2017 roku.
Wróćmy do Basicy; w dzienniku w zasadzie potwierdza ona pierwszy motyw z odpowiedzi Himilsbacha udzielonej dziennikarce. Konfesji pisarza: „Kiedy mam w głowie początek opowiadania, koniec i tytuł – siadam do maszyny” wtórują bowiem zdania:

Mój mąż pisał opowiadania na maszynie, pisał i niszczył strony, gdyż był niezadowolony z tego, co pisał; był bardzo wymagający i krytyczny wobec tego, co pisał. Siadał do maszyny wówczas, gdy wszystko miał przemyślane i opracowane w głowie. Siadał, i pisał, z gotowym już pomysłem (s. 49)

Drugi wątek dotyczy wpływu żony na mężowską twórczości. Z opinii autora Monidła wynika, że Basica to synonim zamieszania, i najlepiej litery kleją się do siebie, gdy jest poza domem: „Piszę po śniadaniu, kiedy żona pójdzie do roboty. Rozumie pani… Bo później, jak wróci do domu, to już do dupy z całym pisaniem…”. Barbara Himilsbach prezentuje jednak nieco odmienną wizję:

Byłam pierwszą czytelniczką opowiadań pisanych przez mojego Męża Jasia Himilsbacha. Czytałam i poprawiałam to wszystko, co trzeba było poprawić czy uzupełnić; stawiałam przecinki, kropki (i nie tylko) i nierzadko krytykowałam to, co mi się nie podobało. Pamiętam, kiedy 27 lat temu Jasio zaczynał pisać pierwszą stronę opowiadania i zmuszał mnie, bym czytała to, co napisał, a ja zniecierpliwiona rano przed wyjściem do pracy czytałam w pośpiechu, wytykając mu, że każda ze stron jest coraz gorsza, Jasio ze spokojem wypowiedział słowa, które do dziś pamiętam: „Coś ty taka ważna” (s. 45)

To, że żony bywają pierwszymi surowymi recenzentami utworów pisarzy, nie jest niecodziennością, zresztą takie zaangażowanie, jeśli związek nie ma charakteru toksycznego czy rywalizacji indywidualności artystycznych, raczej dość dobrze działa na twórczość. Basica dokonuje też swoistej autonobilitacji, a płynie z niej wniosek, iż Jan Himilsbach właściwie nie chciałby, aby żona w ogóle wychodziła do pracy, lecz na miejscu służyła mu radą, sugestiami.

Przypomniała mi się również inna żonina anegdota, którą wiele lat temu usłyszałem od dra Edmunda Łągiewki, świetnego literaturoznawcy i popularyzatora, prawdziwego miłośnika piśmiennictwa polskiego, ikony nauczania w Częstochowie. Doktor Łągiewka na moim roku polonistyki prowadził zajęcia z literatury średniowiecza, poza kapitalną wiedzą posiadał dar wciągania słuchaczy-studentów w iście podskórne obszary książek, Jego charyzma objawiała się umiejętnością wplatania w tok wykładu żartów kontekstowych. Rzeczona anegdota padła jednak nie w murach Alma Mater, lecz w rozmowie kuluarowej w Ośrodku Promocji Kultury „Gaude Mater” w Częstochowie. Edmund Łągiewka przywołał wypowiedź jednego z pisarzy, który w trakcie publicznych wyrazów wdzięczności (tym, co się przyczynili w jakikolwiek sposób do urzeczywistnienia wizji pisarskiej), kończących część oficjalną promocji książki (jupitery i bajery, nagłośnienie i szlaban na szeleszczenie papierkami od cukierków), osobno podziękował żonie za to, że bez jej pomocy praca ukazałaby się… przynajmniej pięć lat wcześniej.

Wyodrębnijmy i trzeci obszar – twórczo-alkoholowy we fragmencie wywiadu z Janem Himilsbachem: „Irek Iredyński pisał po kielichu. Strzelał pięćdziesiątkę i tłukł na maszynie słuchowisko czy sztukę. Ja dopiero jak skończę, idę do knajpy. Cieszę się i zabijam mola”. Abstynencja towarzysząca mozołowi pisarskiemu była jednak zrekompensowana nadmiarem trunku, czemu służyły eskapady ciągnące się od popołudnia do poranka dnia następnego. W dzienniku Barbary Himilsbach jest i słodko-gorzki passus o wydźwięku najszczerszej filozofii: „a jak mu mówię, po co pije, odpowiada, że nie może się zmieścić w tym życiu i z tymi ludźmi, którzy go otaczają” (s. 21).
Jan Himilsbach, o którym Tadeusz Konwicki miał powiedzieć „Proust spod budki z piwem”, jest też autorem arcyinteresujących notatek odnalezionych niedawno przez eksploratorów spuścizny Himilsbachowskiej. Wśród tych zapisków znalazł się fragment pod pochodzącym od redakcji tytułem Nie mogę pić (cytuję za: Jan Himilsbach, Monolog i inne zapiski, Wydawnictwo Vis-à-vis Etiuda, Kraków 2015, s. 214), gdzie pisarz w swój charakterystyczny łagodno-buńczuczny sposób narzekał na szykany w stosunku do pijących:

Nie mogę pić. Nie pozwala mi na to mój stan zdrowia, ustawa sejmowa „O wychowaniu w trzeźwości”, Przewodniczący Rady Państwa generał Jaruzelski, Przewodniczący PRON-u literat Jan Dobraczyński, ksiądz kardynał Prymas Polski Józef Glemp, no i moja żona.
Jednym słowem wszystkie ciemne siły sprzysięgły się przeciwko mnie.
Jestem rencistą pierwszej grupy i otrzymuję taką rentę, że ani żyć z niej nie można, ani umrzeć. A ja chciałbym jeszcze trochę pożyć, mimo że stoję już nad własnym grobem. Wszyscy wymienieni w trosce o moje dobro nie pozwalają mi się zabawić po ludzku.
Mówiąc krótko, przed śmiercią chciałbym jeszcze zatańczyć trepaka czy inną polkę treblinkę, bo żyję w kraju, gdzie „bez wodki niczewo nie rozbieriosz”, a tu dupa, zanosi się na to, że przyjdzie mi zejść z tego świata trzeźwemu jak świnia.

Zauważmy to „uszlachcenie” żony („no i moja żona”, co nie poczytuję za dopust Boży, ale wielki dar), umieszczonej wśród ówczesnych tuzów „ciemnych sił” ulokowanych zarówno w Państwie-Partii („Przewodniczący Rady Państwa generał Jaruzelski”), czynniku obywatelskiego posłuszeństwa i wsparcia ugrupowania sprawującego oficjalny rząd („Przewodniczący PRON-u literat Jan Dobraczyński”) i w Kościele („ksiądz kardynał Prymas Polski Józef Glemp”), a także w przepisach prawa („ustawa sejmowa »O wychowaniu w trzeźwości«”), ale ono jest zawsze (bez względu na kolor legitymacji i przelanej krwi w mediach) emanacją władzy, czyli Państwa właśnie. Żona jest więc jedyną osobą fizyczną – osobą prywatną wymienioną w tekście. Możliwe, że kolejne poprawki, redakcje tekstu skutkowałyby mniej lub bardziej spektakularnymi zmianami, przekształceniami, ale wątpię, by figura żony znikła, mogła jedynie wybrzmieć mocniej, wy-olbrzymieć.
Podkreślmy również słodkie słowo „dupa”. Zrozummy i boleść żywota: „zanosi się na to, że przyjdzie mi zejść z tego świata trzeźwemu jak świnia”. Taka kara? Za co? Doceńmy złamanie słowotwórcze frazeologizmu „trzeźwy jak świnia”.
Od dziś wolno nam być „trzeźwymi jak świnie”. Ale po co? Po co katować organizm i duszę? Agatka lubi czystą finlandię – klasyczną. Ciecz ognista jest znakomita na migrenę; rozszerzając naczynia, czyni szerokie horyzonty. Trzy, cztery, od biedy pięć lub siedem kieliszeczków dziennie, a to tylko dla zdrowia, kurażu, samopoczucia, dobrego snu, łagodnego poranka, pięknego dzionka, cudownej wieczności. Poza tym od finalandii „nie jebie łokieć”, jak mówi Agatka, a oznacza to, że alkohol ma odpowiedni poziom procentów i przepalenie wewnętrzne wódka-szkło. Swojsko i przyjacielsko rozchodzi się po wszystkich zakamarkach spragnionego cudu organizmu. Żyły, dusza, umysł. Pożądanie spuentowane.
Na pisanie nie ma rady.

Arkadiusz Frania – Na życie i pisanie nie ma rady
QR code: Arkadiusz Frania – Na życie i pisanie nie ma rady