Stworzenie świata

Kiedy tam doszliśmy,
było już prawie ciemno.
Ktoś na parterze brzdąkał na pianinie,
jedyna żarówka
trzymała się bramy
jak kleszcz.

Na przestrzał patrzyłem przez ciało mojej kobiety,
przez szklane ciało na przestrzał,
widziałem wnętrzności, żołądek, rdzeń kręgowy
i embriona (widziałem syna!),
pod drzwiami na podwórze czas umierał jak człowiek.

Staliśmy naprzeciw siebie, dwa przezroczyste ciała…

(To są twoje ścięgna, kochana!
Twoje żyły, opony mózgowe…) –
dwoje pierwszych i ostatnich ludzi.

Staliśmy naprzeciw siebie przez sekundę – i dzień.
Minuty. Tygodnie. Miliardy lat.
Na krawędzi świata rozjarzał się świt.

Zmieszana przygładzałaś sobie włosy:
surowe, ciężkie powietrze leciało z dziewiczych lasów,
mamuty trąbiły na wschodzące słońce.

Dalej nie było niczego.


Dom

Jest późno…
Jedna żarówka na całe podwórze.

Na hakach skrzypią królicze skórki –
ze strachu nie zmrużę oka do rana.

Przywiodłem na świat dziecko:
patrzy na mnie,
krzyczy…
stoję za oknem,
a wokół – tylko echo.

A że napisano nas
cudzą ręką
i teraz echo turla się po mieszkaniu –
nic, tylko usiąść i płakać.

Pies, którego odwiązuję na noc,
a który pożarł Kaja i Pływaczka*,
liże mi ręce
jak bratu.

* Plavaček, „wodny chłopczyk”, znaleziony w koszyku pływającym po rzece, postać z czeskich bajek.


Stworzenie świata I

Raz i wczoraj
(gdy w lampach rwie się surowe mięso blasku)
całuję twoje ścięgna, twoje oczy, żyły
pełnymi, rozbitymi do krwi, ustami.

Na końcu ogrodu w klinice jeszcze się świeci,
w barze – nad szachowymi stolikami – już ciemno.

Człowiek,
który sprząta do pudeł rozrzucone figury,
a którego znam z widzenia,
otwiera przede mną drzwi i kłania się.


Julia Kapuletti

Jej długie, wątłe ręce ze światła,
co skaczą jak psy do moich żeber,
gdy żyłka lampy nabrzmiewa
na głowie nocy.

Palce Julii,
brudne i plugawe,
przezroczyste palce z wnętrzności luster
na kawałki rwą moje kości i żyły;
po mydlanej wodzie wiosny płyną ptaki.

Usiłujemy śpiewać,
lecz nikt tego nie słyszy.
Jesteśmy tylko tym obrazem –
przechodzimy przez swoje ciała na wylot
za ojcem, matką do szalonego blasku.

Na podwórku kliniki od wczoraj
pokrywają dach świeżym cynobrem,
otynkowane ściany pawilonu
świecą w szarówce.

Mewy
przelatują daleko nad rzeką
i krzyczą.


Do stajenki

Sześć, siedem suchych pelargonii
w oknie rodziców
widzi człowiek,
który jakby w ostatniej chwili przyjechał tramwajem
ze śródmieścia.

Przezroczyste wymię nocy
rozcięte gwiazdą jak nożem
broczy czystym światłem.


Narodziny

Dla Zuzanny Brabcovej

Gdy gwiazda roziskrzyła niebo
i atom prochu wpadł
w okno matki,
z praoceanu wyszedł człowiek
wprost w bezlitosne światło.

Byliśmy bardzo szczęśliwi
w babcinym pokoju
niedaleko sztucznego jeziorka,
po którym pływało kaczątko.

Płakaliśmy ze szczęścia.

W radiu grali szlagiery,
w Parku Kultury i Wypoczynku im. Juliusza Fučika
rozkwitał złotokap,
myśleliśmy,
że jesteśmy tu od dawna.

Tylko słońce,
wbijając się w podwórze magazynu dekoracji,
na którym staliśmy,
było krwawe i ślepe,
jak na początku świata.

(Ale tam,
gdzieśmy oszaleli,
byliśmy ciałem gwiazdy!)

W podwójnym oknie matki
po staremu huczały pszczoły…

Byliśmy żywi.


Blask

Gdy już odszedł ostatni z nas
i zamknął na klucz bramę magazynu,
jeszcze przez chwilę świeciliśmy
na podwórku zalanym światłem jak krwią.

Spadająca gwiazda zwoływała
zwierzęta, drzewa, żywioły;
świnie i brzozy przekroczyły próg
Teatru Narodowego.

Znowu krzyczeliśmy w płodowych wodach nocy,
dalej pchaliśmy się na świat.

Kierowcy, jeden z drugim, co sikali
do kanału na zniszczonej rampie,
patrzyli w horyzont,
w rozświetlone niebo.


Blask I

1.

Na brzegu Morza Północnego
konie pasą się z owcami
w szklanym centrum miasta,
Czerwony Kapturek –
z twarzą pobitą do krwi –
idzie po mokrym, zadeptanym trawniku.

Zgubiliśmy gdzieś mit pierwszych miłości,
mit literatury –
zostaliśmy sami.

Jak coś śmiesznego, obłąkanego
migotał w dali gmach magazynu dekoracji,
porywisty wiatr giął astry na zagonie.

(Banały, liryzacja wszystkiego, co pod ręką,
tylko po to, byśmy uwierzyli,
że jesteśmy naprawdę żywi.)

2.

Chwilami wydawało się,
że chodzi o stworzenie świata…

W telewizji szalała wojna –
kościoły z ludzkimi głowami wież
błądziły jak zwierzęta
po lasach z żelaza…

Literatura brała się z czegokolwiek –
z każdego gówna –
wszystko było nadspodziewanie konieczne.

Tylko martwi mieli jakąś treść.
(Martwi i zwierzęta.)

Pod czerwonym murem biegł czarny wilczur,
w krzewie forsycji szeleścił deszcz.


Iluzja

Moje życie – ileż w nim naiwności –
wyrzucone na nocny brzeg miasta,
egzystencja bez oczu, szansy zrozumienia całej prawdy.

Tekst, którego nie da się określić jako poetycki,
stwarza ruch,
ścierwice unoszą się w majowym powietrzu.

Krematorium,
w którym płoną ciała naszych drogich rodziców,
świeci nad Pragą
jak latarnia.


Wiara

Rozświetlone okna kliniki
rano w magazynie dekoracji:
„wenerologia”, „okulistyka”,
w lęgnącej się wiośnie mruga przez park
z dala „interna”.

Ekipa teatralnych techników,
którzy znaleźli się na maleńkim podwórzu,
bez ruchu patrzy – który to rok –
na połyskującą szklarnię w ogrodzie botanicznym.

Skąd przyszliśmy? Którego dzisiaj mamy?
Kiedy się stąd wyniesiemy? –
nie wiadomo.

Ogromny koń z kryształowymi jądrami
obraca się
między wiśniami i rododendronami,
a z człowieka
wychodzi przerażający blask.

W mieście już świta.

przełożył Karol Maliszewski

Petr Halmay – Dziesięć wierszy
QR code: Petr Halmay – Dziesięć wierszy