Nad ziemią unosiła się puchata mgła, która dryfowała w powietrzu z lekkością podobną do tej, z jaką kropelki mleka uczepione są kocich wąsów. Brudna biel obejmowała cały świat dokoła, jakby go uspokajając, ale jednocześnie wprowadzając w osobach zanurzonych w tym gęstym bezkresie, uczucie niepokoju nieprzyjemnie szepczącego z tyłu głowy.
Po przebudzenie zobaczyła, że właściwie nie może zobaczyć za wiele – jedynym co widziała, było:
a) to, co miała kawałek przed sobą – skrawek drogi, który dawał jej nadzieję na szybkie zlokalizowanie miejsca swojego pobytu,
b) to, co miała pod sobą – ziemia; zaorana, czarna ziemia, pozlepiana w małe grudki.
Była na polu.
„Co ja, do jasnej cholery, robię na jakimś polu?!” – zapytała samą siebie, ale gdy przewertowała swoją pamięć, to ostatnim, co znalazła, było jedzenie kanapki z serem i szynką (i złe to było wspomnienie, gdyż bez pomidora (zapomniała go kupić) kanapka była sucha i nieciekawa). Pozostało jej tylko wstać, otrzepać się z ziemi i zakląć parę razy pod nosem.
Nagle gdzieś w nicości rozległo się skrzypienie mokrego piasku i lekkie pochrząkiwanie astmatyka. Poczuła, jak jej serce zaczyna bić mocniej, a mózg pracuje coraz gorzej, przez co plątała się w myślach przepychających i wypychających siebie nawzajem.
-Halo? – żadnej odpowiedzi, tylko coraz szybsze odgłosy kroków na piasku i donośniejsze chrząkanie. – Halo?! Kto tam jest? – wołała spanikowana i oczekiwała, że zaraz z mgły wyskoczy na nią psychopata, który ją tu przyprowadził (bo jak niby inaczej mogła się tu znaleźć?), albo jakiś inny psychopata, który akurat przez to pole przechodził i nie przepuści takiej okazji, żeby rozwinąć na niej całą swoją psychopatyczną fantazję w tak klimatycznym miejscu, jak zamglone pole.
Kiedy wiedziała, że postać kryjąca się we mgle jest już blisko – wszystko nagle ucichło. Stał parę metrów od niej. Czy ją widział? Pewnie coś planował. Stał tam i planował, jak ją zaatakować; albo po cichu ją okrążał, szukając odpowiedniego kąta do zadania ciosu; a może bawił się z nią, oczekując, aż zacznie uciekać? Gdyby robił to ostatnie, to mogłoby się mu udać, bo jak niczego innego na świecie – w tamtej chwili chciała uciekać; chciała, ale strach zapuścił już korzenie tak głęboko w tę żyzną glebę, że nie pozwolił jej na choć jeden krok. Jedyne działanie, którego była w stanie się podjąć było obejrzenie gruntu dookoła niej, aby zobaczyć, czy nie leży gdzieś jakiś kamień idealny do uderzenia zbliżającego się psychola prosto w potylicę. Kamienia nie było.
„Weź się w garść! Musisz uciekać! Przecież ten ktoś… on na pewno… obożecojateraz…”
Krew uderzyła jej do głowy, kiedy parę metrów przed nią we mgle zaczęła malować się wyłaniająca się sylwetka osoby szczupłej i wysokiej. To on; to jej koniec – śmierć brutalna i niegodna po nią przyszła, a ona nie zrobi już nic innego, niż wydanie ostatniego krzyku, który rozedrze swoją siłą niebo, ale nie zostanie usłyszany przez nikogo mogącego jej pomóc, tylko spłoszy ptaki siedzące na sąsiednich drzewach, a brak jakichkolwiek następstw tego wrzasku doda w ostatecznym rozrachunku jeszcze więcej opresyjności wydobywającemu się z jej gardła krzykowi, który miał, niebawem, rozciąć niebiosa tak, jak nóż tego Cienia jej gardło.
Już chciała ruszyć, już czuła, że jej nogi mogłyby być jej posłuszne, już miała odwrócić się i…
-Magda Magdalena?! – wykrzyknęła uradowana niespodzianką mgła – O Boże, dziecko! Ja nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę ty!
Z bieli wynurzyła się pociągła twarz starca. Na jego dosyć chudym ciele zawieszony był płaszcz sięgający kolan, a na głowie spoczywał kaszkiet, spod którego wyłaniało się parę niesfornych siwych włosów.
Cały strach, który pulsował jej coraz mocniej w głowie sprawiając wrażenie małych, regularnych wybuchów, zaczął z niej uciekać, gdyż znała tego człowieka i miała na imię Magda (chociaż niektórzy mówili do niej także Magda Magdalena). Wzięło się to stąd, że jej pierwsza miłość (czyt. błąd), która była encyklopedyczną definicją imienia Sebastian, została w pewnym momencie poinformowana, że będzie, co prawda, zawsze jej pierwszą miłością, ale w żadnym razie nie ostatnią, gdyż druga miłostka właśnie zakwitła. Gdy Magda go o tym poinformowała uznał, że wieczór z ziomkami i ich trunkami będzie idealny jako stypa po pogrzebanym związku, a smutna impreza będzie idealnym momentem, podczas którego można wylać wszystkie swoje (do tej pory skrywane, aby nie wyjść na “miętkiego” i w ogóle ciotę jakąś) żale, podczas których wodospadu nostalgii i opłakiwania własnej krzywdy uznał: “Przecież ja się nigdy na inną laskę, nie tego, a jak ona już z tamtym, to i na pewno wszystkich, jak ta… jak jej tam… jak Magda Magdalena, czy inna z tej książki…”. I tak zostało.
Starzec ten nazywał się Górewicz i był w czołówce największych dziwaków we wsi (konkurencja duża). Odkąd pamiętała wyglądał tak samo i był tak samo samotny. Jedynymi jego zajęciami były parugodzinne spacery w celu (prawdopodobnie) zabicia czasu, mówienie długich monologów do ludzi, którzy udawali, że go nie słyszą i wizyty u jej rodziców, którzy jako jedyni sprawiali wrażenie jakby go słyszeli.
-Oj dziecko, dziecko, co ty tak w tym polu siedzisz? Przecież dom niedaleko… Zresztą chodź, zaprowadzę cię! – powiedział i ruszył w głąb bieli.
Magda, aby nie stracić go z oczu (co było bardzo łatwe w takich warunkach) ruszyła za nim.
-Ale… ale ja nie wiem skąd ja się tu wzięłam…
-Jak to?… – zdziwił się starzec gwałtownie stając i obrzucając ją spojrzeniem swoich nienaturalnie powiększonych oczu – Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz? – zapytał się niedowierzającym głosem.
Magda pokręciła głową lekko przerażona tym, że Górewicz wiedział.
-Mój Boże, co się w tych czasach porobiło! – westchnął i ruszył dalej znikając we mgle – Teraz młodzi umierają i nawet tego nie wiedzą! – narzekała mgła.

Po tych słowach Magdę sparaliżowało, a Górewicz zorientowawszy się, że jego towarzyszka jest gdzieś daleko w tyle, wrócił się po nią i praktycznie zaniósł ją do domu.
W trakcie wędrówki opowiadał jej o swojej młodości, głupiej żonie, która go zostawiła, bracie, który nigdy go nie odwiedził i tym skurwysynie Tomaszewiczu, którego psy zawsze mu płot obsikiwały. Magda szła obok niego prowadzona przez jego rękę spoczywającą na jej plecach, w celu lekkiego nakierowania jej na właściwą drogę.
Nie słuchała zbytnio Górewicza – nie chciała go słuchać. Nie rozumiała sytuacji, w jakiej się znalazła – nie chciała zrozumieć. Czuła się strasznie mała, jak jakiś robaczek, na którego spada nagle cała dziwna rzeczywistość i zgniatając go miesza go razem z gruntem nie pozostawiając po jego egzystencji żadnych śladów.
Górewicz gadał coraz głośniej, tłumaczył jej coś, śmiał się z czegoś, a czym więcej mówił i czym bardziej był w to zaangażowany, tym Magda wiedziała, że nie powie nic, dopóki nie będzie musiał jej zostawić (bo przecież każdy wiedział, że jak wykaże się choć małe zainteresowanie rozmową, to gaduła ten gadać nie przestanie, a gdy Magda nie odezwie się ani słowem, to skończą mu się informacje, które miał przekazać i sam zamilknie).
W końcu dotarli do zlewającego się z mgłą białego domu, weszli po paru schodkach, a Górewicz otworzył frontowe drzwi i krzyknął:
-Przyniesłem ci córe! – i wycofał się, powoli znikając.
Magda stała w drzwiach trzęsąc się ze strachu, gdy nagle z pokoju obok wybiegła jej zmarła od dwudziestu lat matka. Ubrana była w niebieską suknię w białe wzory.
-Omatkoboskajezuskukochany! – krzyknęła – Ty już tu!… Co to się narobiło! – krzyczała załamując ręce.
Niebawem rzuciła się na córkę, obejmując ją, całując i krzycząc jej prosto w uszy słowa, łączone w niezrozumiałe zdania powstałe w chwili nagłej ekstazy. Gdy matka się już uspokoiła, a Magda oswoiła się z myślą, że prawdopodobnie jest już martwa, zasiadły do rozmowy przy stole kuchennym, tak jak to zawsze robiły, kiedy jeszcze żyły.
Podczas rozmowy matka opowiedziała jej o tym, jak to już z jej ojcem wytrzymać nie może i że ludzie nudzą się, więc cały czas ktoś tu przyłazi, i że w sumie ona też już nie ma co robić, i że ta mgła tak cały czas i nic nie widać („Ona tak cały czas?” – pytała zdziwiona Magda – „Tak, tak, bez przerwy i nawet jakby coraz gęstsza była, ale nikt nie wie dlaczego”). Wypytała o to, co dzieje się wśród żywych; kto rządzi, kto umarł, gdzie jest wojna, co jest teraz modne, jak tam jej życie wyglądało dopóki nie umarła i na co umarła („Nie wiem.” – odpowiedziała – „Nie wiesz?… – zapytała matka zdziwiona i jakby lekko przerażona – To będą musiała ci coś później powiedzieć…, ale to później…”), aż w końcu wyjaśniła jej, że znajdują się w jakimś rodzaju czyśćca, do którego trafiają osoby, które za życia były dla siebie wrogie lub wyrządziły sobie dużo krzywdy, a aby zniknąć na wieki muszą się ze sobą pogodzić.
-Praktycznie wszyscy, co tu przychodzą, to od razu się cieszą, że życie na wieki i w ogóle. Na początku nawet nie odzywają się do siebie, żeby się przypadkiem nie pogodzić, a jak już się odezwą, to się zaczynają obrażać, ale po paru latach w tej mgle i tej całej nudzie, to im się odechciewa, a okazuje się, że to już się tak pogodzić nie łatwo…
-A wy z ojcem, jeszcze nie…
-Coś ty!… ale zresztą, co to za różnica i tak jeszcze trzeba się z tobą ten… i wiesz – ja to bym chciała jak najszybciej wszystko załatwić, bo już tu nie mogę, ale twój ojciec taki uparty, a ty… Ach zresztą, co będę gadać!… Musimy się postarać i tyle… – wyjaśniła wpatrując się w podłogę.
-Może pójdziesz teraz do ojca? – zaproponowała matka po chwili milczenia.
-No nie wiem… – jęknęła Magda – Ja to wiesz… ja to z nim tak zbytnio rozmawiać nie potrafię…
-O Boże, a kto potrafi!
-Maria potrafiła…
-Potrafiła i zniknęła i teraz muszą rozmawiać z nim ci, którzy nie potrafią! – wyjaśniła i zaczęła spokojniejszym, trochę zrezygnowanym tonem – Idź do niego, idź… karmi króliki chyba, ale dokładnie to nie wiem, trzy dni go nie widziałam, ale przeważnie tam siedzi u tych królików, jak idiota jakiś…

Gdy wyszła tylnymi drzwiami i znalazła się wśród suchej ziemi, pośród której gdzieniegdzie wyrastały kępki długiej trawy, spojrzała się jeszcze raz w okno kuchenne, gdzie stała jej matka. Oczekiwała, że w tej chwili jej rodzicielka otworzy okno, aby krzyknąć, żeby wracała do środka albo każe jej zaczekać i wybiegnie na zewnątrz, aby towarzyszyć jej w (jakże przerażającej!) wizycie u ojca. Jednak zamiast tego – zobaczyła tylko głowę kiwającą w geście zachęty, po którego wykonaniu odwróciła się i zniknęła gdzieś w sercu domu.
Nie było odwrotu. Musiała iść. Niestety ta prosta czynność (i całkiem w tej chwili konieczna) nie przychodziła jej z łatwością – jej nogi przylepione do ziemi tą całą niechęcią powstałą na skutek wspomnienia ojca, kazały jej stanąć i zacząć użalać się nad swoim losem („Ale dlaczego teraz? Czy nie mogłabym pójść, no nie wiem, za tydzień, może dwa, jak się trochę zaznajomię ze… ze śmiercią? Przecież i tak umarłam, i tak tu jesteśmy, więc…”), ale na szczęście po chwili uznała, że wylewanie żali unieruchamia ją coraz bardziej, a lepiej mieć już tego ojca z głowy.
Ciężko wzdychając ruszyła do drewnianej furtki ledwo trzymającej się zawiasów – otworzyła ją lekkim naciśnięciem zardzewiałej klamki, parę razy bezskutecznie spróbowała ją zamknąć, po czym wyzwała ją od psiej dupy, zostawiła otwartą na oścież wiedząc, że ojciec będzie zły, że kaczki pouciekają („A co mnie to obchodzi, skoro wszyscy tu są i tak… wiadomo…”) i ruszyła w miejsce, gdzie powinny znajdować się króliki.
Przeszła parę kroków (starając się to robić jak najciszej), aż z bieli mgły zaczęła wyłaniać się sylwetka, której zawsze starała się unikać. Stał przy stole ustawionym obok klatki z siedmioma królikami i kroił coś starannie swoim wielkim, wiecznie ostrym nożem, z którego zawsze był dumny.
-Co się tak czaisz, jak głupia? – zapytał nie odwracając się – Idziesz tak cicho, żeby mnie przestraszyć, czy co? – kontynuował – A może jakąś niespodziankę chciałaś mi zrobić? Może chciałaś się zakraść, zagwizdać jednym z tych małych, urodzinowych gwizdków i krzyknąć „Patrz tato! Nie żyję! Wszystkiego najlepszego!” – przedrzeźniał ją.
-Ja wcale… nie wiem… – czuła się przerażone, tak samo, jak wtedy, gdy była dzieckiem.
-Oj, już się nie stresuj… przecież wiesz, że ja sobie tylko tak… tak żartuję… Już nie bądź taka delikatna. – powiedział, po czym odwrócił się w jej stronę i oparł się na stole.
Brodę miał tak samo długą i tak samo siwą, jak zapamiętała, oczy tak dziwnie groźne, jak zawsze, a głos tak ciepły, jak wcześniej – nie różnił się niczym od obrazu w jej głowie.
-Czego chciałaś? – zapytał i tylko potwierdził Magdę w tym, że nic się nie zmienił.
-Tak tylko… wiesz… zobaczyć się z tobą… i zobaczyć co robisz…
-Kroję marchewkę dla królików. – rzucił i zaprezentował deskę z równiutkimi pomarańczowymi kostkami – A tak na poważnie, to po co przyszłaś? – zapytał.
-Nie wiem… przecież wiesz, nie żyję i… i tak sobie dom przypominam… i chciałam się przywitać, i…- zaczęła się jąkać.
Czuła jakby coś stanęło jej w gardle. Nie mogła myśleć. Wiedziała, że gada głupoty, ale przy nim nie wiedziała, co mówić. Była na tyle zestresowano i na tyle tym stresem ogłupiona, że mogła tylko wyjękiwać jakieś słowa bez ładu i składu. Zawsze tak na nią działał – jakby cofała się w rozwoju przy każdej rozmowie z nim.
-Matka cię przysłała? – zaczął – Żebyśmy się pogodzili, tak? No to pewnie się rozczaruje, jak każdy tutaj.
Zapadła chwilowa cisza.
-A ty co taka spięta? – zapytał – Jest ci coś, oprócz tego, że nie żyjesz?
(„Koniec tego! Nie mogę tak sobą dać pomiatać, przecież kiedyś trzeba mu się postawić!”)
-A co cię to obchodzi? – odparowała, początkowo dumna z siebie.
(„Ech, mogłam ostrzej…”)
-Powinnaś się z babką zobaczyć. – zignorował ją – Z obiema babkami właściwie – dodał po chwili – Wujka też pewnie niedługo zobaczysz, bo co trochę tu przyłazi.
Po raz kolejny zapadła cisza.
-Co się znowu nie odzywasz? Obrażona jesteś czy co?
-Nie odzywam się, bo już mam dosyć. Nie da się z tobą rozmawiać. Jesteś okropny. – oznajmiła przyciszonym głosem, patrząc się prosto w jego oczy.
Kiedy to mówiła spodziewała się jakiegoś wybuchu i nagłej kłótni, awantury, ale zamiast tego on ani drgnął, tylko patrzył się znudzonym wzrokiem prosto w jej oczy. Cisza opanowała świat po raz kolejny.
-Okropny?! – wybuchnął nagle – No a jaki mam być? Przecież nie żyję! I co, mam skakać z radości? Mam myśleć pozytywnie? Nie ma za wielu plusów w tym, że spędzę resztę życia z moją matką, twoją matką, jej matką i moim bratem! Przecież to jest jakiś dom wariatów! Co ja mam tu robić? Jak ja mam inaczej się zachowywać niż być kompletnie wkurwionym?!
Przerwał na chwilę, wziął parę głębszych wdechów, otarł pot z czoła – trochę się uspokoił. Na to przynajmniej wyglądało.
-A tak w ogóle myślisz, że dlaczego kroję królikom marchew w kostkę? – zaczął znowu głosem znacznie spokojniejszym, ale z każdym kolejnym zdaniem coraz donośniejszym – Bo tu nie ma co robić! Siedzimy tylko w tym domu i napawamy się naszą wspaniałą rodzinką, która jest nie do zniesienia po śmierci, tak jak i była za życia, a dla rozrywki możemy dać jeść zwierzętom, albo poorać pole! Zauważyłaś, że tu nawet nie ma książek? Wyrzuciłem wszystkie, jak już umierałem i Biblię tylko zostawiłem i to był jeden z moich największych błędów w życiu, bo jakkolwiek Biblia nie byłaby opasła to nie żyję od piętnastu lat i już od jakichś pięciu – za przeproszeniem – Biblią rzygam! A właśnie – i wiesz co jest najlepsze? Że mimo tego, że wbrew swojej woli zostałem uziemiony w tym pozagrobowym świecie, w którym tak bardzo nie chcę być i tak bardzo chciałbym już zniknąć, to na dodatek nawet nie wiem, jak wygląda i czym w ogóle jest, jeśli w ogóle jest, to coś, co na ziemi nazywaliśmy Bogiem.
W tym momencie po raz kolejny przerwał i znowu zabrał się za krojenie marchewki. Magda patrzyła się na tył jego głowy nie wiedząc, co powiedzieć, aż po raz kolejny usłyszała jego głos, który tym razem był przepełniony rezygnacją:
-I oj, tak – to jest bardzo niesatysfakcjonujące życie po śmierci, bardziej niesatysfakcjonujące niż mogłem sobie kiedykolwiek wyobrazić! Po prostu jestem i siedzę, i nic nie robię, i będę się nudził, i frustrował, i wpadał w paranoję przez całą wieczność, bo nie oszukujmy się – nasza rodzina nigdy się nie pogodzi. – zawyrokował – Jedyną ciekawą perspektywą wiecznego pobytu tutaj jest to, że przez ten czas zdążę zapaść na wszystkie możliwe choroby psychiczne, a to pewnie będzie ciekawe doświadczenie! – zakończył.
-Dlaczego uważasz, że się nie pogodzimy?
-Nie zauważyłaś, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać? Nie zauważyłaś, że jesteśmy ludźmi, którzy nigdy się nie zrozumieją?
-A może byś chociaż spróbował?
-Jaki jest tego sens? Kiedy żyliśmy mogliśmy udawać, że nie żywimy do siebie urazy, ale teraz…
-Jakoś tobie to kiepsko wychodziło, bo zawsze miałeś o coś do nas pretensje!
-A do mnie to już nikt nie miał żadnych pretensji?! – krzyknął oburzony wbijając nóż w deskę.
-Jak mnie nawet ani razu nie pocieszyłeś po śmierci matki, to się nie dziw…
-A, co ja ci miałem powiedzieć? Jak ja miałem cię pocieszyć, skoro nie żyła twoja matka? Przecież to było oczywiste, że będziesz płakała, że będziesz smutna…
-Ale ty nawet nie próbowałeś!… – krzyczała na granicy płaczu – Nawet nie wiesz, jak mi wtedy było ciężko! Ja jeszcze dzieckiem byłam, a ty mnie nawet nie przytuliłeś! A na dodatek w ogóle nie było po tobie widać, czy śmierć mamy miała dla ciebie jakiekolwiek znaczenie!
-Nie po to przez całe życie unikałem romansów i sentymentalizmu, aby w takich momentach się rozklejać…
-Oj, przestań! – krzyknęła – Rozmawiaj ze mną na poważnie, nie zaczynaj znowu…
-A co ja mam ci innego powiedzieć? Że nie byłem gotowy? – powiedział cicho – Może nie byłem, może teraz żałuję, może myślałem, że moim zadaniem jako ojca będzie pokazanie ci „Gwiezdnych Wojen” i wytłumaczenie jakim klubom powinno się kibicować, ale może okazałem się trochę za głupi i… – przerwał na chwilę.
Usłyszała jakby jego głos trochę się trząsł; był na tyle niestabilny, że każde kolejne słowo zwiększyłoby szanse, iż wkrótce rozleci się całkowicie. Nigdy jeszcze nie słyszała, aby był aż tak bliski łez.
-Ja żałuję wielu rzeczy, wiesz? – zaczął, kiedy już opanował swoje struny głosowe – Żałuję, że kaszkiety wyszły z mody, że Milan przegrał Ligę Mistrzów w dziewięćdziesiątym piątym, i że zmarnowałem swoje życie.
Wpatrywał się w blat stołu, na którym poniewierały się kawałki marchewek.
-Mnie też było ciężko, jak matka umarła. Jak mi miało nie być?
Gdy to powiedział, postawił parę chwiejnych kroków, usiadł na taborecie ustawionym przed klatką z królikami i ukrył twarz w dłoniach.
-Ja wtedy myślałam, że to jakiś sen… – poczuła nagłą chęć na zwierzenie się ojcu, jakby wypiła sekretnie jej podaną miksturę prawdy – Kiedy dowiedziałam się, że mama miała wypadek i leży w szpitalu, to nie mogłam od razu uwierzyć. Głowa mnie bolała, jakby zaraz miała pęknąć, a w środku czułam tak przeokropną pustkę, że nie mogłam przez nią spać. Później jednak zaczęłam myśleć, że to może jedna z tych chwil, których tak mocno się boimy, ale po czasie okazuje się, że wszystkie nasze strachy były nieuzasadnione i pozostaje nam się tylko śmiać z tych naszych niepotrzebnie obgryzionych paznokci. Tak miałam kiedyś przed kartkówką w szóstej klasie. Chciałam mieć wtedy piątkę z matematyki i przed klasówką uczyłam się tak dużo, a wiedziałam tak mało, że byłam pewna o mojej porażce. Okazało się, że wszystkie zadania były komicznie łatwe i zrobiłabym je bez połowy tej całej nauki. – powiedziała „wyłamując” sobie stawy w palcach – Ale życie nie zawsze jest niegroźne i czasami to czego się boimy jest prawdziwe…
Zaczynały już ją boleć nogi od tego paruminutowego stania w miejscu, kiedy ojciec przerwał kolejną falę ciszy:
-Nogi cię będą bolały, weź sobie usiądź jak człowiek. Tu masz taboret. – powiedział wyciągając siedlisko spod stołu i ustawiając je po swojej prawej stronie.
Magda skorzystała z propozycji, ale przesunęła taboret trochę dalej, aby zachować chociaż to półtora metra dystansu między sobą a ojcem. Gdy usiadła rozprostowała nogi i dołączyła do wpatrywania się w (jakże ciekawą – wiecznie taką samą) otaczającą cały świat mgłę.
-Jak umarłaś? – zapytał się.
-Nie wiem, nie pamiętam.
-Nie pamiętasz… – powtórzył – A wiesz już, co to może znaczyć? Matka ci mówiła?
-Nie, ale chyba wszyscy z jakiegoś powodu wiedzą.
-Pewnie samobójstwo popełniłaś. – powiedział ze spokojem.
-C-co? Ale jak to? Ja?!
Zaczęło jej się kręcić w głowie, tak samo tak jak wtedy, kiedy dowiedziała się, że nie żyje.
-Każdy kto popełnił samobójstwo, to nie pamięta. Dopiero ci, co przychodzą po nim mu mówią. – wyjaśnił – Ale nie martw się – nic nie straciłaś. Podczas śmierci nie przelatuje ci przed oczami całe życie ani nie przychodzą do głowy jakieś wzniosłe myśli, tylko sra się ze strachu.
-Ale ja nie mogłam… jak ja… po co? – nie mogła uwierzyć.
-A skąd mam wiedzieć? Chyba ty powinnaś wiedzieć, po jakiego się zabijałaś…
-Przecież nie mogłam… ja byłam szczęśliwa… chyba.
-Chyba?… – powtórzył.
Kiedy w jej głowie panowała kompletna zamieć, wśród której starała się znaleźć jakąkolwiek informację mogącą pomóc jej zrozumieć cokolwiek – we mgle zaczęła rysować się szara sylwetka osoby całkiem niskiej i niezbyt szczupłej.
-I co? Porozmawialiście sobie trochę? Wyjaśniliście sobie coś? – zapytała matka wyłaniając się z bieli.
-Mamo, czy to prawda?… – zapytała z wyrzutem – Że ja samobójstwo popełniłam?
-Kto ci… – zaczęła mówić zaskoczona, aby zaraz przerwać i zwrócić się do swojego męża – Oj ty idioto jeden! Po co żeś jej mówił?! Nie mogłeś trochę poczekać?! Przecież nic by się nie stało, a tak to nie dość, że niedawno dowiedziała się, że umarła, to jeszcze teraz kolejny szok… – krzyczała – I po co ja ją do ciebie wysyłałam? Przecież mogłam się domyślić, że zaraz jej powiesz, bo byś przecież nie wytrzymał…
-Im szybciej wie, tym lepiej…
-Tak, tym lepiej, tym lepiej… ciekawe dla kogo… – mówiła wymachując rękami – Całe życie nic się nie odzywasz, po śmierci też wiecznie milczysz, a jak coś w końcu powiesz, to aż szkoda, że chciało ci się gębę otwierać…
-A wy wszyscy, to zawsze chcieliście ze mną rozmawiać…
-Jak wrzeszczałeś na wszystkich oprócz Marii, to mogłeś się spodziewać, że dziecko cię będzie unikało…
-Z Marią, to co innego…
-Jak co innego? To tylko twoja przyjaciółka była, a my twoja rodzina…
-Ale jakoś potrafiła mnie zrozumieć!
-A idź ty do diabła!
-Nie wiesz, jak bym chciał…
Matka w tym momencie, odwróciła się i klnąc pod nosem zniknęła w gęstościach mgły. Ojciec zabrał nóż, zrzucił resztki marchewki na ziemię i poszedł w przeciwnym do swojej żony kierunku, zostawiając córkę samą w objęciach bieli.
Magda siedząc na niewygodnym taborecie, nie mogąc zebrać strzępków setek myśli w choć jedną sensowną, pogłaskała szarego królika przez kraty i uznała, że ma to wszystko głęboko w dupie.

Matka zniknęła.
Gdy Magda wróciła do domu po godzinie głaskania królików okazało się, że nikogo tam nie ma. Nie było również na drugi dzień, więc postanowiła odszukać ojca (a to nie było trudnym zadaniem, gdyż odnalazła go przy wiadomych zwierzętach, którym starał się powiększyć klatkę („żeby chociaż po śmierci sobie trochę pociekały”)). Ojciec jednak nie był zdziwiony nieobecnością swojej żony, gdyż okazało się, iż jej ucieczki zdarzały się tutaj dość często. Wspominał nawet, jakoby trzy lata po tym jak tu trafił, miała zniknąć gdzieś na cały rok (i jak też się poskarżył, powrót ten bardzo go zasmucił, bo myślał, że będzie miał już spokój). Nie wiedział, niestety, gdzie mogłaby przez ten czas się poniewierać i co robić, skoro do swojej matki na pewno nie poszła, ponieważ babcia Magdy jest tu niechcianym gościem nawet podczas nieobecności swojej córki.
-A może tak specjalnie przychodzi, żebyś się nie zorientował? – wysunęła podejrzenie.
-E tam, przecież twoja matka wie, że nie wlókłbym jej do domu na siłę…
Magda postanowiła, mimo wszystko, sprawdzić, czy matki tam nie ma i zaczęła przedzierać się przez mgłę wprost do domu, w którym to tyle czasu spędziła, gdy nie mogła już wytrzymać z rodzicami (chociaż z babką też łatwo nie było).
Kiedy babcia Marysia otworzyła drzwi zdziwiła się ogromnie, popłakała się z lekka i zaczęła gadać jak najęta. Wspominała swoje życie, życie swojej matki, życie swoich dzieci („A matki tu czasem nie ma?” „A co? Znowu zniknęła?” „Tak” „Nie martw się, zaraz wróci, a jak nie… nie no… wróci… na pewno”) i życie swoich wnuków („Ja nie wiem skąd ty się wzięłaś; taka mądra, zdolna, ładna, taką karierę robiłaś!… Szkoda, że tak szybko zmarłaś…”), a na koniec opowiedziała historię Maciejewicza, w której autentyczność Magdzie trudno było uwierzyć („Wiesz tutaj, to się z dziwnych przyczyn trafia – na przykład Maciejewicz… Wiesz kto to?” „Tak, kojarzę” „On przecież nie miał nikogo, tylko kota i z tym kotem się niezbyt lubili; Maciejewicz myślał, że kot jest głupi, a kot myślał o Maciejewiczu jeszcze gorzej, tylko że po kociemu. Jak tu trafili, to Maciejewicz się załamał i kotu nawet jeść nie dawał, a kot, jak kot, żreć chciał, więc udał, że Maciejewicza lubi i się połasił trochę; na kolana wskoczył, to Maciejewicz – stary, głupi, naiwny – uznał, że kot wcale taki zły nie jest i zniknęli. Tak kot Boga oszukał.”). Wtedy babcia zamilkła i z lekkim uśmiechem wpatrywała się w okno, za którym unosiła się czysta biel.
-Jak ty to robisz? – zapytała w końcu Magda.
-Co niby? – zdziwiła się.
-Że wydajesz się taka pogodzona z tym miejscem, jakby nic się nie stało…
-A co mam robić? Umarłam to umarłam – trudno. Tak jest i trzeba się przyzwyczaić. Tylko twoi rodzice nigdy nie chcieli się pogodzić z obecnym stanem rzeczy i próbowali się buntować. Oby się tobie to nie udzieliło… – powiedziała i na chwilę zamilkła.
-Ja tu zresztą… – zaczęła znowu – Ja tu czekam tylko, aż ten twój zidiociały wujek – wybacz mi Boże – zachla się na śmierć i będę mogła z nim porozmawiać…
Na tym skończyły swoją rozmowę.
Magda po powrocie do domu uznała, że szukać matki już nie będzie, gdyż sensu nie ma – jak niby miała ją znaleźć w takiej mgle? Mogłaby równie dobrze cały czas znajdować się pięć metrów od niej, a i tak by jej nie zauważyła.

Uciekinierka nie zjawiła się w domu jeszcze przez dwa tygodnie.
Magda w tym czasie głównie unikała ojca, ale też czytała trochę Biblię i dużo czasu spędzała na spacerach, podczas których starała się unikać Górewicza (chociaż było to zadanie prawie niemożliwe, bo jak bardzo nie uciekałaby za każdym razem, kiedy usłyszała szuranie jego butów, to i tak w końcu ją odnalazł i zaczynał opowiadać o swoich życiowych wzgórkach i pagórkach (robił czasami wyjątki aby obgadać kogoś ze wsi albo opowiedzieć jej historię Maciejewicza (którą opowiedział jej już ze cztery razy (widocznie tyle mówił, że nie pamiętał już nawet, co już powiedział)))).
Pewnego dnia postanowiła wybrać się na dłuższą przechadzkę i udać się na małe wzgórze znajdujące się parę kilometrów od jej wsi. Lubiła tam przychodzić, kiedy była dzieckiem; oglądała wtedy pola, na których pasły się krowy i obserwowała wznoszące się nieopodal drzewa oblegane przez przeróżne ptaki. Miejsce to zawsze ją uspokajało i pozwalało zapomnieć o wszystkich jej problemach, które wyglądały wtedy na tak małe, jak te wróble, przysiadające na gałęziach – nie zauważających ich obecności – aby po chwili odlecieć i zlać się z resztą szybujących ptaków.
Teraz nie widziała nic. Cały krajobraz spowijała ta przeklęta mgła, której tak już miała dosyć, a która jakby uśmiechając się wrednie, cały czas trwała chcąc wszystkich doprowadzić do szaleństwa.
Siedziała już dwie albo trzy godziny pogrążona w kompletnej ciszy, gdy usłyszała za sobą gniecioną przez buty trawę. Kiedy się odwróciła, zobaczyła powoli rysujący się cień człowieka szczupłego i wysokiego.
-Magda? Magda Magdalena? – zapytał się nieznany jej wcześniej młody człowiek (najmłodszy jakiego tutaj do tej pory widziała), dla którego była widocznie znana.
-Taak, a ty? – zapytała zdziwiona.
-Marcin, ale pewnie mnie nie kojarzysz. – powiedział – Ja ciebie znam… nawet wydawało mi się kiedyś, że cię dobrze znam, ale…, ale ty mnie raczej nie… Nie wiem, czy rozumiesz? – próbował tłumaczyć.
-Chyba… chyba tak. – odpowiedziała niepewna.
-A więc jak tam ci się nie żyje?
-Całkiem nieźle, a tobie?
-Mogło być gorzej, na przykład jakieś kotły czy coś…
Chwilę wpatrywali się przed siebie w milczeniu.
-Jeśli można spytać – jak umarłaś?
-Nie wiem.
-Aaa, a więc to tak…
Cisza zapadła po raz kolejny (ich rozmowa zdecydowanie się nie kleiła).
-Nawet nie mamy o czym rozmawiać… – zaczął – Wszyscy tu rozmawiają o czasach, kiedy jeszcze żyli, a jak nie miało się wspólnych przeżyć, to trochę ciężko…
-Tak i na dodatek wszyscy są tu bardzo wylewni. Czuję się trochę, jakbym była bohaterką jakiegoś kiepskiego melodramatu… – powiedziała i po chwili dodała – Jakoś łatwiej tutaj być szczerym…
-O to chyba chodzi w tym miejscu…, żeby być szczerym. – stwierdził – Ale mi najbardziej tu przeszkadza to, że jestem tu parę lat i powoli zapominam swoje życie. Mam chyba tylko jedno wspomnienie, które pamiętam dokładnie i… i to wszystko z całego życie. Całą reszta to tylko jakieś obrazy, jakby oglądane przez tę mgłę…
-A jakie to wspomnienie? – zapytała – Jeżeli oczywiście, chcesz opowiedzieć…
-Jak tańczę. – powiedział i po chwili dodał – Pamiętam jak razem tańczyliśmy. Włączyła coś Bowiego, zdaje się, że “Heroes”. Wiem, że bardziej kiczowato się nie dało, ale ona tak uwielbiała Bowiego, a ja znosiłem tylko ten album, więc puszczała go najczęściej, w ramach jakiegoś milczącego kompromisu. I oj, jak my się okropnie ruszaliśmy! Dobrze, że nikt nas wtedy nie widział, bo mógłby być to obraz występujący w ramach koszmaru sennego – widok dwójki ludzi wyginających się, drgających i chybotających na boki w taki sposób jak my, mógłby być tak dziwny, że aż przerażający. – roześmiał się – Śmialiśmy się wtedy jak opętani i tańczyliśmy tak okropnie, że gdyby Bowie żył, to pożałowałby, że napisał tę piosenkę, przez którą zaczęliśmy to robić. Och, jakie to było żałosne! – chwilę przerwał – Ale chyba tak powinno być. Okropni tancerze powinni trzymać się razem. W końcu co ma zrobić ktoś, kto tańczy całkiem nieźle, a jego partner ma z jednej strony ruchy tak sztywne, jak gdyby cierpiał na niedołężność stawów, a z drugiej tak nieprzewidywalne, jak gdyby przechodził silny atak padaczki? Ale jak już obydwie osoby są tanecznie opóźnione – można komfortowo robić z siebie idiotę i wygłupiać się, ile tylko będzie się chciało.
Gdzieś z mgły dochodził śpiew ptaków. Było znowu tak cicho, tak okropnie cicho i bezpiecznie.
-Gdzie ona teraz jest? – zapytała.
-Jeszcze żyje.
-A ty dlaczego umarłeś? – zapytała, ale gdy przez chwilę nie odpowiedział dodała – Przepraszam, może nie powinnam…
-Nie pamiętam. – odpowiedział.

Po dwóch tygodniach matka wróciła. Wróciła kompletnie odmieniona; była pełna chęci i zapału, aby podnieść z kolan całą swoją rodzinę, uratować ją i sprawić, żeby zniknęła raz na zawsze. Aby osiągnąć ten cel postanowiła codziennie siadać do stołu ze swoim mężem i córką (nakłonienie tego pierwszego było dość trudne, ale w końcu udało się oderwać go od jego zwierząt), żeby prowadzić z nimi dyskusję mającą być czymś na wzór sesji terapeutycznych u psychologa („Na szczerą rozmowę nie jest nigdy za późno!” – stwierdziła – „Nawet po śmierci!”).
Jak można się domyślić – konwersacje nie przynosiły żadnych rezultatów, a prowadziły tylko do kolejnych kłótni i nieporozumień. Matka starała się kierować rozmowy na tematy mogące przynieść jakieś skutki, na przykład próbowała wytłumaczyć (ciągle niedowierzającej) córce, że prawdopodobnie popełniła samobójstwo („Teraz pomyśl, dlaczego mogłaś to zrobić” „Ale ja tego nie zrobiłam… byłam w miarę szczęśliwa… chyba.” „No tak, ale czy nie czułaś się jakoś gorzej przed śmiercią? Nie miałaś jakichś złych myśli” „Różne myśli w życiu miałam, ale przecież nie mogłam… jak ja?!… przecież… Ach, daj mi spokój!”), rozmawiała ze swoim mężem o jego poczuciu niezrozumienia (najczęściej podczas tych rozmów milczał) i uświadamiała im obojgu, że najwięcej sprzeczek wybuchło między nimi przez to, że nie mogli poradzić sobie po jej śmierci.
Wszystko to jednak prowadziło donikąd i jedyną funkcją, jaką mogły pełnić te sesje, było udowodnienie wypowiedzianej niegdyś przez ojca Magdy sentencji mówiącej, że „podstawową zasadą funkcjonowania rodziny jest to, że wszyscy krzywdzą siebie nawzajem a każdy myśli, że to on jest najmądrzejszy”.
Po paru miesiącach matkę zaczynała opuszczać nadzieja. Zaczynała wątpić w szansę na uratowanie rodziny, także sesje terapeutyczne z czasem zaczęły wyglądać tak, że wszyscy siedzieli w milczeniu, bo mieli rozmów ze sobą na tyle dość, że nie chciało im się nawet kłócić.
Na jednej z takich milczących sesji, Magda postanowiła przerwać milczenie i opowiedzieć o swoim spotkaniu z Marcinem.
-A twój ojciec to był zawsze takie drewno, że nigdy nawet ze mną nie chciał zatańczyć! Na ślubie trochę się pobujał, ale później… Straszny ćwok to był, nawet nigdy nic nie śpiewał…
-Ja kiedyś widziałam, jak śpiewał! – powiedziała Magda z uśmiechem – Jak kiedyś wróciłam wcześniej ze szkoły, to śpiewał przed lustrem w łazience „It’s Raining Men”!
-Naprawdę? – zaskoczyła się matka – Naprawdę tak było? – zapytała się go z uśmiechem.
-A co, myślałaś, że ja aż taki zły jestem? Żeby nigdy nie śpiewać? – zapytał zawstydzony i prychnął.
Przez to prychnięcie bezradnego śmiechu, prychnęły również bezradnie matka i córka, a dzięki tym dziwnym prychnięciom wytworzyła się między nimi jakaś dziwna więź, która mogła połączyć w tak dziwny sposób tylko tak dziwną rodzinę, jak ta zgromadzona przy stole.
Nie była to więź zrozumienia ani wybaczenia – była to raczej więź beznadziei i kompletnej bezradności do życia i śmierci. Ta nić, która ich teraz owinęła była jedynym ich punktem wspólnym – jedynym, ale jak bardzo znaczącym.
Zaczęli wtedy powoli znikać; zmieniali się w biel, puchaty, gęsty gaz, który wyleciawszy przez okno zlał się z całym śnieżnym światem.
Tak też rozpłynęli się w błogiej nieświadomości i nicości na wieki.

Norbert Pilarz – Króliki
QR code: Norbert Pilarz – Króliki