Dama z jamniczką
Odkąd Maria pamięta, ta kobieta zawsze przy niej była. Nachylała się nad wózkiem, wyglądała zza wysokiego kasztana, obserwując dziecięce zabawy Marii. Pojawiła się, gdy zachorował dziadek. Marii zdawało się wtedy, że po raz pierwszy słyszy jej głos.
– Odwiedź mnie kiedyś – szepnęła.
– Kim pani jest? – zapytała rezolutnie dziewczynka.
– Mnie znają wszyscy, twój dziadek niedługo do mnie przyjdzie – bezgłośnie powiedziała kobieta i odeszła w cień ze swoim nieodłączną jamniczką. Gdy dziewczynka zdążyła już się przyzwyczaić do jej obecności, pewnego dnia tajemnicza postać zniknęła.
Maria zaczęła poznawać smak pierwszych randek. O niezwykłej kobiecie prawie zapomniała. Dorastała, piękniała, przy jej boku pojawił się najpierw mężczyzna, potem dzieci. A dziadek jakby się kurczył. Przypominał pomarszczony orzeszek. Pewnego dnia przysłał obraz, który Maria powiesiła w salonie nad kanapą. Z portretu spoglądała na nią twarz kobiety nieziemskiej piękności, trzymającej na rękach jakieś zwierzątko. Była to dama z jamniczką, obraz zniszczony i miejscami niewyraźny. Gdy dziadek odszedł na zawsze, portret jeszcze bardziej pociemniał.
Maria lubiła przyglądać się mu w chwilach zadumy lub zmęczenia. Zdawało się jej, że gdzieś już widziała tę twarz. Po chwili przestawała się nad tym zastanawiać i wracała do zabawy z dziećmi, które kłębiły się wokół kanapy. Gdy dorosły, siadywały na aksamitnym brzegu wytartego nakrycia i prowadziły dyskusje, w których młodzi nazywają świat na nowo. Po nich zasiedlały kanapę narzeczone, zawsze z nieodpartą ciekawością przyglądające się portretowi, który zdawał się do nich uśmiechać, a za nimi następne dzieci, którymi musiała zajmować się Maria.
Coraz częściej zdarzało się jej zasypiać w dzień na kanapie lub osuwać się na nią w chwili osłabienia. Wtedy wielki portret jakby ją przytłaczał. Aż pewnego wieczoru w smudze intensywnego światła Maria rozpoznała na portrecie własną twarz.
Kiedy wijący się kondukt żałobny mijał stary kasztan, zdziwione dzieci i wnuki Marii zobaczyły maleńką jamniczkę, która z żałosnym piskiem przyłączyła się do ostatniego żałobnika.
Jung
– Co to ma być? – z oddali usłyszała głos brodatego redaktora. – Co to ma być? Przecież miał być tekst? Co to jest? – Waldek znalazł na jej pulpicie zapiski z ostatniego dnia. Anka w wolnych chwilach bez przerwy czytała teksty Junga i powoli widziała wszystko w duchu jego psychologicznych analiz. Pisywała też w wolnych chwilach artykuły psychoanalityczne o archetypach i symbolach, i opowiadania. Na co dzień żyła z pisania tekstów dziennikarskich.
W domu włączyła komputer i przejrzała swój tekst z poprzedniego dnia. Zaczęła zmieniać słowa, frazy, fragmenty zdań. Nic jej się nie podobało.
– Chyba muszę napić się dobrego wina, może mam zbyt ostre spojrzenie. Super-ego przesadza. Tylko przeszkadza w osiągnięciu doskonałości. Trzeba być bardziej twórczym, a ten sztywniak znów się mądrzy.
I Anka pochłonęła pokaźną ilość wykwintnego płynu, który ostatnio podarował jej Waldek. – Żeby tylko nie zasnąć – pomyślała. – Nie mogę sobie teraz na to pozwolić, nie mam czasu. Zamyśliła się nad tekstem. Jej głowa coraz bardziej opadała.
Zanurzona w rzeczywistości dziwnego snu widziała ocean. Purpurowe wody połyskiwały jak za szybą akwarium. Odczuwała tak, jakby widziała od wewnątrz jakiś organizm i płynęła z jego krwiobiegiem. Tylko skąd tu się wzięły dwie poszarzałe, skurczone staruszki bez twarzy, dziurawe monety, ryby welony, połamane tablice z nieczytelnymi znakami, woalki z przypiętymi kwiatami. Ocean z purpurowego stawał się coraz bardziej siny. Wpłynęła w główną arterię. Starała się ratować choć resztki, strzępy słów. I wtedy usłyszała głos, silny męski głos, który dudnił jak w tunelu. Nie rozumiała początkowych zdań. W pierwszej chwili pomyślała, ze to wirus, przed którym wszyscy ostrzegali.
– Nie wiem, kim jestem – głos uprzedził jej pytanie. Kiedyś badałem sny. Miałem mistrza, który stał się nieśmiertelny. Leczył ludzkie dusze. Widział je, jakby były przezroczyste. Potem badałem dusze kamieni, one żyły dla mnie. Swoje ostatnie lata spędziłem w wieży z kamieni. Nie bój się wirusa smutku, on nadchodzi tylko w czasie próby. Każdy ma taki czas.
– A moje opowiadania?
– One są tu – starzec wskazał swoje serce. – Nic nie może ich zniszczyć. Ktoś kiedyś nazwał mnie królem snów. Ale jaki tam ze mnie król? Ktoś inny przepowiedział mi grzebanie w śmietniku.
– Może komputerowym?
– Wszystko słowa, czcze słowa.
Głos starca jakby przycichł. Był słyszalny z oddali. Wpłynęli w nowy tunel. Przed nimi ukazało się coś w rodzaju zrujnowanej budowli. Teraz miała okazję bliżej przyjrzeć się starcowi, który i tak widoczny był jak przez mgłę. Jego długa siwa broda i coś na kształt berła w dłoni przydawały mu dostojeństwa. Poruszali się coraz szybciej jakby wciągnięci w jakiś wir. Wpłynęli do wnętrza domu, gdzie pływały połamane resztki salonu biedermayer. Piętro niżej ich oczom ukazał się widok romantycznej sali, a jeszcze głębiej rokokowy buduar. I tak schodzili coraz niżej i niżej, aż bez przerażenia dostrzegła szczątki ludzi pierwotnych.
– Myślisz, że wiem coś więcej niż ty? – ze smutnym uśmiechem zapytał starzec. – Chyba tylko wirus smutku mógłby ci cokolwiek powiedzieć.
Zobaczyła teraz siebie jako zakrwawionego młodzieńca, który wędruje po ogromnej przestrzeni przysypanej śniegiem. Jego kroki są lekkie, przemieszcza się nad tym wielkim polem jak we śnie, widać przesuwającą się pod nim ziemię. Coraz bardziej zagłębia się w śniegu, który jest mokry, z lekka przezroczysty, nieco już przybrudzony. Nagle traci grunt pod nogami. W pierwszej chwili ma wrażenie, że to tylko mała wyrwa. Grzęźnie w śniegu. Nagle zdaje sobie sprawę, ze jest w czymś w rodzaju tunelu, studni o nieprzewidywalnej głębokości. Jest wciągany wirem w tę studnię.
– Ach, to wygląda w ten sposób – szybka myśl przebiega przez jej świadomość. Z oddali starzec podpowiedział jej, że to tylko sen i że ma możliwość przesunięcia się w inny obszar rzeczywistości.
Poczuła ulgę. Poprawiła ten tekst po raz dwudziesty. Już teraz chyba będzie dobry. Odeszła od komputera spokojna.
Staruszek Jung cichutko zamknął drzwi. – Na razie niech wierzy, że to tylko sen. Powoli dojrzeje do prawdy. Jung lubił zdolnych uczniów.
Miasteczko umarłych
Dzień był upalny, dlatego z przyjemnością wybierała się na wieś, gdzie w jurajskiej dolinie zawsze było nieco chłodniej. Przystanek na pętli pełen był ludzi wyruszających pod Kraków na sobotni wypoczynek i wiejskich kobiet, które wracały z targu. Jednostajny gwar ludzkich rozmów wpływał usypiająco, a i upał robił swoje. Zdrzemnęła się w autobusie do Grębynic. Zawsze lubiła jeździć w to pełne owoców i pięknych drzew miejsce, nazywała je nawet rajską doliną, dlatego humor jej dopisywał. Przesuwała się powoli wśród tłumu wysiadających, nie przyglądając się ludziom, skupiona na tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do wiejskiego domostwa. Jakież było jej zdziwienie, gdy rozejrzała się na ulicy i zamiast Grębynic zobaczyła nieznane miasteczko. W pierwszym odruchu dogoniła wsiadającego z powrotem do autobusu kierowcę.
– Musiała pani pojechać do końca trasy!
– Ależ to jest przecież tylko autobus podmiejski, zawsze jeździ tak samo. Znam jego trasę na pamięć. Z zawiązanymi oczami bym pokazała.
– Pewnie pani pomyliła pojazdy!
– Na pętli w środku miasta dalekobieżny?
Kierowca zniecierpliwiony machnął ręką, trzasnął drzwiami i odjechał. Zrezygnowana zaczęła rozglądać się w około. Miasteczko nie przypominało żadnego ze znanych jej miejsc, wyczuła też coś obcego w jego atmosferze. Ludzie mówili po polsku, więc pomyślała, że jest przeczulona. Poszła wzdłuż ulicy, oglądając po drodze malownicze małe sklepiki. W cukierni kupiła słodkie bułeczki, które rozpływały się w ustach.
– Co to za miasteczko? – zapytała ekspedientkę, przełykając smakołyki. Dziewczyna popatrzyła na nią dziwnie i zajęła się kobietą, która wybierała ciastka dla swoich maluchów. Na migi pokazała, że nie ma czasu rozmawiać.
Na ulicy zaczepiani ludzie uśmiechali się przepraszająco. – Proszę nam wierzyć, nie wiemy. Teraz uderzyło ją, że poruszają się bardzo powoli i są niezwykle spokojni. W miasteczku panowała senność i cisza. Pojedyncze odgłosy były jakby przytłumione, słońce lekko i przyjemnie przygrzewało. Jeśli mieszkańcy naprawdę nie wiedzieli, gdzie są, nie budziło to ich niepokoju. Szła wzdłuż głównej ulicy i myślała, co robić. – Gdzie ludzie najbardziej plotkują i można podsłuchać ich prawdziwe rozmowy? U fryzjera! – o mało nie podskoczyła z radości. – Tam się na pewno czegoś dowiem! Oglądała dalej małe sklepiki, aż zadowolona dostrzegła szyld fryzjera.
– Może mi pan wymodelować włosy? Usiadła obok kobiet czekających spokojnie na swoją kolej i przysłuchiwała się. Rozmowy nie różniły się wiele od naszych, zdziwiona zauważyła tylko, że nie było nieprzyjemnych. Sam naturalny miód. Fryzjer przyglądał jej się wnikliwie. Coraz bardziej się gapił, aż poprosił ją na zaplecze pod pretekstem wybierania odżywki i lakieru do fryzury.
– Wiem, co pani myśli. Ale ci ludzie naprawdę nie wiedzą, gdzie są.
– A pan wie?
– Wiem. W Czechach!
W Czechach? Nigdy dotąd tam nie była. Skąd nagle Czechy? No nic, to już jest coś. Trzeba będzie się jakoś stąd wydostać.
– Ale niech pani im tego nie mówi! – szepnął zatrwożony.
– Że są w Czechach? – no tego już za wiele. Nagle zapragnęła wyjść z tego dusznego miejsca. Ulica oślepiła ją swoim blaskiem. Powoli przyzwyczajała wzrok i ruszyła dalej przed siebie.
– Jaki jest dziś dzień? – zapytała przechodzącą starszą parę.
– Niedziela, tutaj zawsze jest niedziela – odpowiedzieli zdziwieni, że ktoś może nie wiedzieć o tak zwykłej rzeczy.
Szła dalej i rozkoszowała się słonecznym ciepłem. Nagle na ulicy, nie wiadomo skąd, zobaczyła trzydziestokilkuletniego mężczyznę o arabskiej urodzie, którzy bardzo wyróżniał się spośród wszystkich tutejszych ludzi podobnych do Słowian. Skąd on tutaj?! – zdążyła pomyśleć. Nagle mężczyzna odsłonił przerzuconą przez łokieć kurtkę i ze schowanego tam karabinu maszynowego wypuścił serię bardzo głośnych strzałów w jej kierunku. Przeraziła się bardzo, ale nie czuła bólu. Pewnie nie trafił – ucieszyła się. Ale zauważyła, że dużym strumieniem leje się jej krew. Na szczęście wokół było pełno spacerujących ludzi. Na pewno zaraz pomogą.
– Proszę pani! – głośnym głosem zaczepiła przechodzącą kobietę. – Proszę mi pomóc! Kobieta jej nie słyszała.
– Pomóżcie! – krzyczała do siedzącego na krawężniku chłopaka. – Zaczęła go szarpać za ramię. Chłopak nic nie czuł. Nie widział jej i nie czuł.
– Rany boskie ludzie! Pomóżcie!!! Pomóżcie…
Nikt jej nie widział i nie słyszał. Na całej ulicy. W ogóle. Była niewidzialna.
– Wysiadamy! Rozzłoszczony kierowca autobusu szarpał jej ramię. – Ależ pani przysnęła!
Winda
– Czy piesek jest grzeczny?
– Jest. A pani?
– Co by nie mówić, jestem człowiekiem. Jednak.
Facet z wielkim, czarnym, groźnie wyglądającym psem nie odpowiedział, Do windy pakował się już sportowiec z wielkim rowerem. Spojrzał z powątpiewaniem na mnie i pozostałe towarzystwo.
– To może pojadę następną.
– Miałby pan dobry uczynek na dzisiaj, inaczej się tu zagnieciemy.
Za chwilę dosiadła się dziewczyna z żelazkiem i inni mieszkańcy hotelu. Zrobiło się tak ciasno, że zapragnęłam natychmiast wysiąść. Było to siódme piętro. Nigdzie nie było widać schodów. Błądziłam po hotelowych korytarzach pełnych jednakowo wyglądających drzwi do pokojów.
– Muszę natychmiast na parter, inaczej spóźnię się na spotkanie – pomyślałam. Zejścia nigdzie nie było. Postanowiłam jeszcze raz wsiąść do windy. Może tym razem będę mieć więcej szczęścia. Konferencja zaraz się zaczyna. Nie mogę się spóźnić.
Winda znowu była pełna . Nacisnęłam guzik na parter. Świeciło się już kilka przycisków. I ludzie zaczęli wjeżdżać na różne piętra. Wsiadali i wysiadali. Winda zatrzymywała się na różnych poziomach, ale nigdy na parterze. Tłum gęstniał. Zaczęłam się denerwować. Już byłam spóźniona. Nacisnęłam guzik raz jeszcze, choć przecież się świecił. Usłyszałam cichy, jakby złowieszczy śmiech. – Coś jest nie tak – zaniepokoiłam się. – Czy nigdy już nie wysiądę z tej windy? – pomyślałam.
– Nigdy – odpowiedział, tak jakby słyszał moje myśli. – Jaki bezczelny – pomyślałam. Chciałam zobaczyć, kto to mówi. Wcześniej nie obserwowałam ludzi, skupiona na problemie. Szczęka pozbawiona warg szczerzyła się do mnie. Z wielkich oczodołów ziała pustka. Winda wypełniona była postaciami w eleganckich korporacyjnych garniturach, z których wystawały dostojne trupie czaszki.
Żebrak
Było już ciemno na przystanku, gdy zaczepił ją ten przystojny mężczyzna w białym garniturze. Zadbany aż do przesady sprawiał wrażenie żigolaka. Odwróciła się od niego zdenerwowana tym, że nie zdąży na nocną zmianę do gazety. Autobus właśnie podjeżdżał, a on trzymał jej ramię, usiłując przechwycić spojrzenie. – Da mi pani na piwo? – wydobył z siebie zaskakujące zdanie. Żebrak? – pomyślała zdziwiona, gdyż w pierwszej chwili miała wrażenie, że to podryw.
Gdy wracała ostatnim autobusem, ten młody mężczyzna mignął jej na ulicy. Z daleka widziała, jak się zatacza. Musiał zebrać sumę na coś mocniejszego niż piwo.
Rzuciła torbę na biurko i spadła jak kamień na łóżko w swoim wynajmowanym miniaturowym pokoju. Znużona, ledwie dała radę włączyć maleńki, stary telewizorek i zapadła w przyjemny letarg. – Zaraz wstanę, przebiorę się, umyję i zjem – pomyślała. Tymczasem zaczął się „Pokój z widokiem” Jamesa Ivory’ego. Lekki wiaterek od okna owiewał jej szyję. Nie miała siły wstać. Romans na ekranie wciągnął ją. Przystojny Włoch i Angielka, piękna Italia, letnie plenery. A ona nie miała na wakacje, praca w korekcie nie przynosiła kokosów. Tak bardzo chciała pojechać na wczasy nad włoskie albo hiszpańskie wybrzeże. Musiałaby chyba żebrać, jak ten młody mężczyzna na przystanku. Skupiła się na pokazywanym romansie. Piękne postacie zakochanych spacerujących wśród południowej przyrody. Nie nadążała za nimi, tak była zmęczona. Wlokła się noga za nogą, a oni przyspieszali. – Musimy zdążyć na kolację – rzekł on. Angielka wtuliła się w jego ramię. Zbliżali się do zabytkowego miasta. Tłum przechodniów gęstniał. Nie chciała stracić z oczu zakochanej pary, parła naprzód w zmęczeniu, potrącana przez ludzi na ulicy. Pot ściekał jej ze skroni, zdjęła nakrycie głowy i ściskała je nerwowo w dłoni. Z coraz bardziej urywanym oddechem przyspieszała kroku. Jednak piękny Włoch i Angielka zniknęli gdzieś z jej pola widzenia. Bezradna przysiadła na zabytkowych schodach i rozglądała się wkoło. Przechodnie ubrani lekko i wytwornie przechadzali się bulwarem. Ktoś rzucił jej wytartą monetę do kapelusza.