Świąt nie będzie — napisała na fejsbuku, wklejając zdjęcie biletu autobusowego. I słowa dotrzymała. Wyjazd zaplanowany na dzień poprzedzający narodziny Pomazańca do miejsca, w którym przychodzi on na świat dopiero trzynaście dni później, miał być gwarancją uniknięcia gorączki świątecznej zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie granicy.
— Nie rozumiem… — Wróciła do drażliwego tematu Oksana. — Dlaczego nie chcesz spać u nas?
— Dużo gadacie. I dużo się kłócicie — tłumaczyła Lidka cierpliwie. — A ja jadę na wczasy i chcę odpocząć.
Brat Oksany załatwił jej w końcu pokój w pensjonacie kolegi, tanio i na odludziu, jednak coś wisiało w powietrzu. Niemożliwe przecież, żeby robiła to dla dobra wszystkich, musi coś do nich mieć. Często czuli się urażeni bez powodu, często czuli się gorsi. I jakkolwiek by ich Lidka zapewniała, że niepotrzebnie, przekonać nie potrafiła.
Odjazd z Zachodniego opóźniał się, ale nikt nie miał odwagi zapytać dlaczego. Po czterdziestu minutach przed szereg wystąpił jeden śmiałek. Od kierowcy usłyszał, że nie ma się co dziwić, święta, i żeby lepiej za głośno się nie dziwił. Śmiałek grzecznie wrócił na miejsce. Już nie byli w Polsce. Byli teraz w przedsionku prowadzącym do kraju, w którym siedzący za kierownicą jest władcą wszystkich siedzących za jego plecami.
Lidka czuła się trochę nieswojo w tym obcym świecie. Wreszcie ruszyli i głowy Ukraińców, styrane kilkumiesięczną orką dla Polaków, zaczęły jedna po drugiej opadać. Gdy stanęli w długiej kolejce na granicy, Oksana też już smacznie spała.
Mijały kolejne godziny, pęcherz Lidki zaczynał dawać o sobie znać. Zastanawiała się, czy to możliwe, że tylko jej, czy może po prostu inni wolą za głośno nie cierpieć.
Ucisk w podbrzuszu nasilał się, a ona nie znała ani słowa po ukraińsku i nie wiedziała do kogo z tym pójść. I czy w ogóle. Tak, musiała to przyznać, plecy kierowcy w połączeniu z cichym cierpieniem siedzących za nimi działały studząco również na nią.
Przednie drzwi autobusu otworzyły się. Nie szedł za tym żaden komunikat, więc przez kolejnych kilkadziesiąt minut nikt nie odważył się do nich podejść. Tym bardziej nimi wyjść.
Wreszcie wstał kolejny śmiałek. Szybkim krokiem przemaszerował środkiem i równie szybko zniknął na zewnątrz. Za nim pędem zaczęli wysypywać się inni. Bez oglądania za siebie, jakby coś zwędzili i chcieli przejść niepostrzeżenie obok patrolu policji.
— Oksana… — Lidka trąciła w ramię pochrapującą cicho towarzyszkę podróży. — Siku…
Kobieta wyprostowała się w fotelu. Mrużąc opuchnięte powieki, próbowała ogarnąć otaczającą rzeczywistość.
— Nie wytrzymasz? — zapytała z nadzieją w głosie.
— Żartujesz?! — uniosła się Lidka, nie mogąc zrozumieć tej utrzymującej się od wejścia na pokład władcy autobusu atmosfery strachu. — Żadnego kibla przez tyle godzin? To jest chore!
— Dobra, weź paszport. Bogdan… — Oksana pochyliła się nad śpiącym w rzędzie po drugiej stronie autobusu mężem. Nie był zainteresowany toaletą.
Wychodziły jak pozostali, szybko, bez oglądania za siebie, jakby zrobiły przed chwilą coś brzydkiego i chciały opuścić miejsce zdarzenia, zanim ktoś zauważy.
Nie rozmawiały ze sobą, idąc wzdłuż niekończącej się kolejki autobusów. Autobusów pełnych cicho cierpiących za plecami władców małej Ukrainy na kółkach.
— Paszport? — Wyrósł przed nimi broniący dostępu do kibla polski funkcjonariusz straży granicznej.
Oksana podała dokument, a mężczyzna spojrzał na nią z pogardą.
— Tylko tam nie siedź za długo. Paszport? — zwrócił się do Lidki. Zerknął na okładkę i twarz mu złagodniała. — Chyba nie ucieknie nam pani na zawsze?
— Pomyślę… — wymamrotała, porażona różnicą, jaka zachodzi w człowieku w zależności od tego, czy rozmawia ze swoim, czy z obcym.
Światła na bramkach oślepiały, ciężko było dojrzeć transakcji prowadzonych przez pograniczników z wracającymi do domów emigrantami. Noc wydawała się Lidce ciemniejsza od wszystkich, jakie dotychczas widziała. Nieprzyjazna, najeżona, zaprogramowana na czuwanie. Przetrwać mógł tylko cwaniak i Lidka cieszyła się, że ma przy sobie Oksanę, gotową w każdej chwili cwaniaka z siebie wypuścić.
Świtało, gdy zostawili w tyle polski szlaban. Znaleźli się przed ukraińskim, na ziemi niczyjej, pomiędzy dwoma krajami, które dzieliło więcej niż odległość. Stali w kolejce na rozległym placu, między dwoma bramkami biorącymi ich w nawias świata, a słońce grzało coraz mocniej w przyklejone do okien twarze.
Lidka straciła kontakt z fejsbukiem, ze sobą. Czuła się niewyraźna, nieokreślona, bez wpływu na cokolwiek, co od tej pory się wydarzy.
— Cztery i pół godziny… — Westchnęła, gdy ukraińskie kleszcze puściły ich wolno.
— Nie najgorzej — skwitował Bogdan, przeciągając się w fotelu. — Samochodem ze dwa razy tyle. Albo lepiej.
— Pięknie u was… — zauważyła Lidka, wpatrzona w panoramę okolicy.
Spokój szybko został zmącony decyzją władcy autobusu o zmianie trasy. Poruszenie nie wynikało jednak ze świętego oburzenia. Na Ukrainie człowiek się nie oburza, na Ukrainie człowiek walczy o przetrwanie.
Ludzie zaczęli chodzić w tę i z powrotem, debatując głośno i szukając alternatywnego sposobu dotarcia do domu, wytęsknionego celu podróży. Towarzysze Lidki też byli zdezorientowani, obmyślając strategię przesiadki w miejscu, w którym nie istnieje coś takiego jak rozkład, bo kursy zmieniają się w zależności od humoru siedzących za kółkiem. Do kierowcy nikt nie miał pretensji, on też z niczego się nie tłumaczył, co Lidkę irytowało strasznie, ale dziwiło już coraz mniej.
Wysiedli na dworcu, wciąż nie mając gotowego planu. Władca ich autobusu odnalazł władcę innego i obaj, spokojnie wciągając do płuc papierosowy dym, obserwowali grupki nie wiedzących co ze sobą począć pasażerów.
Lidka też zapaliła. Miała za sobą długi dzień w pracy i nieprzespaną noc, przed sobą same niewiadome. Uwierała ją bezradność.
Czterdzieści minut później jechali ściśnięci podżartym rdzą autem przybyłego na ratunek sąsiada.
— Koleżanka coś cicha — zauważył Bogdan, przerywając głośną wymianę zdań ze współtowarzyszami podróży, wiercącą Lidce coraz większą dziurę w czaszce. — Nie podoba się u nas…
— Podoba… — Kłamstwo nie brzmiało przekonywająco. — Cicha, bo zmęczona.
Lidka marzyła tylko o łóżku i milczeniu. Jeszcze bardziej niż wcześniej cieszyła się na pokój w pensjonacie zamiast ich rozgadanego mieszkania i że ich tym uraziła. Teraz też czuli się urażeni jej niezadowoleniem. Miała odwagę być niezadowolona, a wtedy widzieli wyraźniej, jak mało odwagi w nich samych.
Wyciągnęła z portfela pięćdziesięciozłotówkę.
— Za paliwo.
— Schowaj to! — oburzyła się Oksana.
— Daj spokój, w dwie strony będzie jakieś…
— Ale my nie europejczyki — przerwał energicznie Bogdan. — Co tylko pieniądze liczą.
Nastała niezręczna cisza. Zupełnie inna od tej, której brakowało. Dopóki nie dotarli na miejsce, żaden z pasażerów nie odważył się już spojrzeć drugiemu w oczy.
Tanio, grzecznie, ale z zaciętym wyrazem twarzy. Tak przywitał Lidkę niewielki zajazd na odludziu. Bogdan z Oksaną załatwili formalności, zamówili dla niej obiad i odjechali.
Wreszcie mogła odespać. Nie wiedziała tylko, które łóżko wybrać w zastawionym aż trzema pojedynkami pokoiku. Padło na stojące samotnie pod oknem, chociaż wiedziała, że wyciąganie kopyt w stronę drzwi to słaby pomysł.
Przyniesiony przez nieodwzajemniającą polskiego uśmiechu Ukrainkę kotlet podrażnił jelita Lidki. Widok zafajdanej łazienki podrażnił o wiele więcej. Zacisnęła zęby i w towarzystwie torsji wyszorowała rozbryzgane na muszli klozetowej, zaschnięte resztki czyjegoś gówna.
Odwrócenie ról. Po drugiej stronie granicy Oksana — księgowa z wykształcenia, zarządzająca swojego czasu własną knajpą — zeskrobywała od kilku lat gówno klasy średniej.
Przyjechała po Lidkę wieczorem, z nastoletnim synem, miesiącami wyczekującym rodziców pod okiem starszej siostry i babci. Nieśmiały, wrażliwy chłopak, tak bardzo niepasujący do szorstkiego świata tamtejszych mężczyzn. Zbierający regularne baty od agresywnych rówieśników.
— Łatwiej byłoby mu u nas — zauważyła Lidka. — Szału nie ma, ale trochę nasi faceci złagodnieli. Nie wstyd już nie być macho.
— Właśnie, teraz nawet nie zauważam, ale pierwszy raz na granicy to miałam ubaw! — próbowała zagadać temat Oksana. Jak zawsze, gdy był niewygodny. — Takie kobiece głosy mają wasi w porównaniu z naszymi!
— Dlaczego nie zabierzesz ich stąd? — Nie dawała się spławić Lidka.
— Zabiorę… Tylko niech Wiktor skończy szkołę. Nataszy i tak wszystko jedno, częściej mieszka w akademiku niż w domu. Zresztą, ona jest twardsza.
— Może tylko z wierzchu…
Lidka wiedziała, co mówi. Sama była twarda z wierzchu, w środku podatna na najlżejszy wstrząs galareta. Martwiła się o dzieci Oksany. Wiedziała, ile czerni zalewa nastolatka, kiedy rodzice go opuszczają. Miała nadzieję, że świadomość, iż tych dwoje robi to dla Wiktora i Nataszy, a nie przeciwko nim, pozwoli rodzeństwu przetrwać.
Zeszli we trójkę do pustej recepcji. Obsługa trwającego w najlepsze za ścianą wesela całkowicie wessała personel. Muzyka i uderzające o parkiet obcasy trzęsły przybytkiem.
Zza kuchennych drzwi wyjrzała głowa rozbawionej recepcjonistki. Dziewczyna machnęła niedbale ręką na znak, że ma ważniejsze sprawy niż klucze opuszczających pokoje gości. Lidka, coraz bardziej poirytowana, wcisnęła w kieszeń chroniący dostępu do jej majtek i laptopa kawałek metalu.
Szli w ciemnościach wydeptaną pośród chaszczy dróżką. Co i raz doganiał ich śmiech gości weselnych zostawionego w tyle pensjonatu. Towarzyszył im aż do przystanku bez rozkładu, na ulicy bez samochodów. Aż do wypatrzenia w mroku i zatrzymania rozklekotanego autobusu.
Znów plecy kierowcy, siedzący za nimi smutni ludzie. Nerwowe przesiadki pasażerów na poboczach do busów przecinających ich trasę. Podskoki na niekończących się wybojach.
— Trzeba rozgrzać… — stwierdził Bogdan, gdy zmarznięta trójca dotarła wreszcie na miejsce. Gospodarz sprawną ręką napełnił winem domowej roboty stojące na stole w przytulnym salonie z kominkiem kieliszki.
Lidka zwiedzała kolejne pomieszczenia trzypokojowego mieszkania. Schludne, wykończone przez Bogdana kąty mocno kontrastowały z przeludnionymi norami, w których od kilku lat przyszło małżonkom żyć. Oksana krzątająca się we własnej kuchni, rozlewająca do misek parujący barszcz, była miłym dla oka obrazkiem. O wiele przyjemniejszym od widoku kobiety ścierającej resztki po posiłkach swoich pracodawców.
Natasza usiadła z nimi do stołu. Zbuntowana, podenerwowana. Wstydziła się mówić po polsku, chociaż razem z Wiktorem biegali od kilku miesięcy na lekcje języka. Ukraińska wymiana zdań między dziećmi i rodzicami szybko osiągnęła wysokie tony, wprawiające Lidkę w lekkie zakłopotanie. Jakiego w Polsce obcokrajowcy doświadczają zapewne na co dzień.
Oksana nie mogła usiedzieć w miejscu. Gościnności towarzyszyło napięcie, przymus zajęcia rąk, bo zajmowanie głowy było zbyt bolesne. Zmywając po kolacji, rozstawiała do narożników walczące coraz zacieklej z ojcem rodzeństwo. Najbardziej ustawiany czuł się Bogdan.
— Usiądziesz wreszcie? — Lidka próbowała rozładować atmosferę. — Potem pozmywamy.
— Mama się nie szanuje — wtrącił Wiktor, nerwowo naciągając rękawy bluzy na kościste palce. — Babcia też tak mówi.
Przebiegły uśmiech wykrzywił twarz gospodarza.
— Widać, że sprzątaczka.
Cios był mocny, wszyscy go poczuli. Bogdan triumfował, popijał z kieliszka, rozkoszując się wygraną bitwą.
— A robicie coś, żeby nie było tak widać? — Słowa Lidki zawisły w powietrzu. Za ostre, wiedziała o tym, ale i tak najtępsze, jakie znalazła, gdy już opanowała przemożną ochotę rzucenia się mężczyźnie do gardła.
Niezręczną ciszę rozładowało wjeżdżające na stół ciasto i zmieniająca temat Oksana. Ale przy stole utworzyły się już dwa przeciwne obozy, ani śmiech, ani cukier nie był w stanie ich do siebie zbliżyć. Dzieci triumfowały, Bogdan po swojej stronie został zupełnie sam. Dojadł, dopił i pod pretekstem odwiedzenia brata opuścił pole bitwy.
— Znowu mu nie zapłacili… — próbowała tłumaczyć zachowanie męża Oksana. — Ja dostaję dniówkę, nie zabolałoby, gdybym raz nie dostała. On robi cały miesiąc, a znowu ktoś go oszukał. Bogdan nie czuje się już głową rodziny, czuje się niepotrzebny…
Lidka poczuła wstyd za rodaków wykorzystujących brak papierka poświadczającego setki przetyranych dla nich przez obcokrajowców godzin. Wstyd za siebie, że przyszło jej do głowy kogokolwiek w tym ukraińskim domu oceniać.
Kiedy dzieci ze spuszczonymi głowami rozeszły się do swoich pokoi, chciała pogadać z Oksaną o tym, co się zadziało. I o tym, gdzie to może prowadzić.
Przeszkodził dzwonek do drzwi. Młoda blondynka, którą spotkali wcześniej w autobusie, na nowo wypełniła dom prędkimi słowami. Myśli gospodyni mogły pobiec w kierunku nieudanych fryzur sąsiadek i wolnych terminów na paznokcie u zaprzyjaźnionej manikiurzystki, oddalając się na bezpieczną odległość od bolesnych tematów.
Lidka poczuła znużenie. Oksana co kilka zdań tłumaczyła dla niej na polski, ale po pewnym czasie sprawdzanie aktualności na fejsbuku wzięło górę, a to równie dobrze Lidka mogła robić, nie ruszając się z Polski. Wychyliła kieliszek i poprosiła o zamówienie taksówki.
— Tu nie jeżdżą… — Zmieszanie gospodyni było już stałym punktem programu. — Może ktoś z miasta?
Blondwłosa znajoma podchwyciła temat i zaczęła szybko tłumaczyć kto, gdzie i za ile. Gdy już wydzwoniły najodpowiedniejszego jej zdaniem człowieka, Oksanę ogarnął niepokój.
— Pojadę z tobą.
— Nie przesadzaj — oponowała Lidka. — To tylko taksówkarz. Co może mi zrobić?
Zaszklone oczy gospodyni zamrugały nerwowo.
— Tu Ukraina, tu nikomu się nie ufa…
— Zadzwoń do taty — rzuciła niby od niechcenia Natasza, wracając do salonu pod pretekstem uzupełnienia pustej szklanki sokiem. Pomarańczowy płyn chlusnął z kartonu. — Długo nie wraca.
— Dzwoniłam.
— Kiedy wróci? — dopytywał zwabiony rozmową o ojcu Wiktor.
— Nie wiem, nie odbiera…
Napięcie udzieliło się Lidce, rosło aż do przyjazdu taksówki. Gdy zajmowała przednie siedzenie zmęczonego przez czas auta, spojrzała w zatroskaną twarz machającej na pożegnanie Oksany. I strach złapał ją mocno za gardło.
Jednak nie miała się czego obawiać. To kierowca, zwinnie omijając dziury na nieoświetlonej drodze, podenerwowany, przepraszał co i raz za pozostawiającą wiele do życzenia jakość nawierzchni. Obiecał też, że nie odjedzie spod pensjonatu, aż Lidka bezpiecznie znajdzie się za drzwiami. Te natomiast przywitały ich zamknięte.
Po gościach weselnych nie było już śladu, widoczna przez szybę recepcja tonęła w mroku. Taksówkarz wysiadł z auta i wyraźnie zatroskany szedł w stronę przybytku. Lidka skarciła się w myślach za zwymyślanie go chwilę wcześniej pod nosem od namolnych dziadów. Z nadzieją powitała też podejrzanego dostawcę, który pojawił się nie wiadomo skąd w środku nocy i dołączył swoją pięść do dwóch już walących w drzwi.
Alkohol i emocje szumiały Lidce w głowie, gdy światła na parterze wreszcie rozbłysły, a ku wyjściu zbliżył się powoli wyraźnie niezadowolony mężczyzna. Niespiesznie przekręcił klucz w zamku, wpuszczając do środka trójkę rozmasowujących zmarznięte dłonie desperatów, po czym spokojnie pomaszerował za recepcyjny kontuar.
Przemówił tubalnym, budzącym trwogę głosem i chociaż Lidka nie rozumiała ani słowa, poczuła się bezbronna. Jej towarzysze próbowali tłumaczyć, odpierać atak, jednak zerkający spode łba rozmówca miał na wszystko krótką, nie znoszącą najmniejszego sprzeciwu ripostę.
Lidce nogi wrosły w ziemię. Była kompletnie zdezorientowana, nie mając bladego pojęcia, o co właściwie toczy się bitwa. Chociaż przeczucie, że chodzi jedynie o upokorzenie obcej, powoli zaczynało trzeźwić.
Wybrała numer Oksany. Zatroskany głos kobiety przyniósł Lidce ulgę i obudził studzoną pogardliwym spojrzeniem mężczyzny zza kontuaru wolę walki. Po zdaniu szybkiej relacji z placu boju, podała mu telefon. Niechętnie uniósł go do ucha.
Niewzruszony, znów odpowiadał zwięźle i pysznie na rzucane w silnym wzburzeniu argumenty Oksany.
— Twierdzi, że to nasza wina, powinnaś zostawić klucz w recepcji. — Westchnęła kobieta, gdy aparat trafił z powrotem w dłoń Lidki. — Oni nie mają sobie nic do zarzucenia.
— Nie wierzę… A ta dziewczyna, co kazała zabrać?
— Niewinna, tylko my. Idź teraz spać, jutro przyjdziemy po ciebie z Wiktorem. — Oksana zwinnie przeszła na inny temat. Jak zawsze, kiedy czuła się w obowiązku wstydzić za kogoś. — Zobaczysz Lwów.
— Dobrze… — wymamrotała oszołomiona Lidka. Kiwnąwszy uprzednio na pożegnanie w stronę broniących jej zaciekle kompanów, poczłapała schodami ku górze. W napięciu oczekując kolejnej farsy. Wliczonej, zdawałoby się, w życie po tamtej stronie granicy. A może po prostu w jej życie.
— Aż niemożliwe — zapewniała Oksana, gdy następnego ranka podskakiwali we trójkę na tyle pustego niemalże autobusu. — Ja wiem, że u nas często się psuje, ale żeby w ciągu dwóch dni napsuło się aż tyle!?
— Przyciągam takie historie. — Lidka nie chciała jedynie uspokoić współtowarzyszy, sama wierzyła w to, co mówi. Była już bardzo zmęczona Ukrainą, wycieczka do Lwowa nie cieszyła jej wcale. Najprzyjemniejsze we wczasach okazały się leniwe poranki w ciepłej hotelowej pierzynie, zanim pukała do drzwi Oksana, pragnąca z całego serca i z możliwie jak najlepszej strony pokazać swój kraj. — Bogdan wrócił?
— Rano, od wczoraj pił z bratem… — Głos Oksany załamał się. — Pierwszy raz nie wrócił na noc.
Resztę drogi przemilczeli, jak tych kilkoro pasażerów podskakujących na swoich siedzeniach pustego niemalże autobusu.
Wkrótce Lidka patrzyła na Lwów z wieży widokowej ratusza, piła medowuchę z banderowcami w Kryjówce, trzymała Masocha za jądra przy Serbskiej i udawała, że dobrze się bawi, aby nie sprawić zawodu uradowanej Oksanie. Gdy tymczasem rychły powrót do domu był jedyną sprawą zaprzątającą jej myśli.
Wieczór spędziła sama w pokoju. Chciała jak najszybciej spakować się, zasnąć i obudzić w dniu wyjazdu. Jak najszybciej stamtąd uciec.
Kiedy rankiem wypatrywali na dworcu kierowcy osobówki, u którego zarezerwowali miejsce, nerwy zaczynały puszczać wszystkim. Oksana — obawiając się kolejnej katastrofy — histeryzowała, że nie ma z mężczyzną kontaktu, Lidka warczała na nią, Wiktor próbował uspokajać obie.
Wreszcie auto odpowiadające ogłoszeniowemu opisowi podjechało i wysiadł z niego kierowca idealnie pasujący do załączonego zdjęcia. Zanim uniósł telefon do ucha, cała trójka stała już przy samochodzie. Jakby każde z nich nie mogło się doczekać pożegnania.
Andriej prowadził dobrze, ale wolno, a Lidka chciała szybko. Grzeczny, rozmowny Ukrainiec mieszkający w Polsce. Zimą narty, latem morze. Specjalista w swojej dziedzinie, na ty z przełożonymi. Na zupełnie inne ty niż to, którym poczęstowała go polska straż graniczna, ale takie samo, jakim zwracała się do wszystkich przybyszów zmierzających ku mlekiem i miodem płynącej krainie. Lidka nadal była dla nich godniejszą szacunku panią, czemu dawali wyraz, zerknąwszy w paszport.
Po dziewięciogodzinnym postoju, Andriej mógł ruszać w polską noc.
— Święta… — skwitował, przyzwyczajony do granicznych kolejek. — W święta najdłużej, dlatego zawsze kogoś zabieram.
Jednak Lidce nie chciało się nikogo zabawiać rozmową. Kiedy towarzysz podróży wrzucał kolejny temat, byle tylko nie pozwolić jej zasnąć, czuła, że zaraz sama nawrzuca jemu.
Wtedy na przydrożnym bilbordzie zauważyła polskie litery. Potem kolejne. Mijali reklamy, znaki, szyldy, a łzy napływały Lidce do oczu. I zrozumiała, jak bardzo Oksanie, Bogdanowi i innym musi po tej stronie brakować cyrylicy.