***
mów do mnie brzydko
poszedłam
doszłeś
bynajmniej tyle
żebym jak kot
przyszedł się
podotykać
i żebym nie śnił
tylko spał
****
czasami wydaje ci się że starość to suchość skóry w ulubionym fotelu nieświeży oddech na karku ból kręgosłupa moralnego zmiana diety co miesiąc siwa od wspomnień skroń ten wszechobecny zapach czyhającej śmierci kościółek co niedzielę starcze kurczenie perspektyw piwny brzuch żeby dłużej wylatywać kominem ustępowanie miejsc w autobusie w życiu starość to wyraz oczu które choć przecież jeszcze młode choć masz jeszcze cztery dekady przed sobą dziękuję panie rosiewicz już teraz mają kolor nieba za które płaczesz ty
dźwięk owcy
w te przećwiczone dni zamknięte w wyliczonych dawkach nakręcanych gestach niepotrzebnych paragonach odnalazłem się zgubiwszy w te nieprzećwiczone a tak dobrze znane przełykam głośno ślinę w oczekiwaniu na wysoki dźwięk niebieskie światło powiadomienia można jechać że od kieszeni mimo dystansu i ciężaru betonowych bloków zawibruje mi całe ciało choć na chwilę chodź na chwilę
nightcrawler
jest siedemnastego listopada godzina wpół do komina krematorium pod klepsydrą którą zapomniałem rano obrócić i której piasek chrzęści mi teraz między zębami zakładam płaszcz i wychodzę żeby przez okno zobaczyć jak nocami panicznie próbujecie szybciutko coś na kolanie podrobić ze starych biletów polskich kolei państwowego losu i stron wydartych z jeszcze starszych książek bo oblepione brudem wyglądają na częściej czytane ściągam płaszcz i wchodzę żeby przez oko zobaczyć jak szukasz we mnie w tym worku mięsa kości o którym mowa była w zeszłym roku grzebiesz i grzebiesz tym spojrzeniem a ja tylko przyszedłem bo marzły mi dłonie i teraz już lubię się śmiać z tej paniki że na rano nic niewysmarowane ani żadna reklama ani pryszcze ani moje chore plecy zakładam płaszcz i wychodzę
*****
za każde ziarnko piasku pod poranną powieką przyniesione z plaż, których nigdy nie widziałem ale na których muszę stać i oglądać przypływ odpływ (I've got you in the undertow) czasami wsiadam w pociąg kolei transsyberyjskiej i gdy już dam napiwek niememu kierowcy autobusu i wespnę się na wydmę zasapawszy się papierochem jakżeby inaczej przypominam sobie jak jako mały bąbel droczyłem się z morzem pozwalając by moczyło nogawki rękawy bo chciałem zimny piasek pod stopami i słoną wodę ale któregoś dnia nie było zabrakło zniknęła odpływ synku ot, sprawka księżyca któremu morze nie powie nigdy żegnaj od którego się nie uwolni i nie będzie tak potężne i imponujące jak myślałeś nie usłyszysz w szumie fal tej odrobiny, tego trochę, trochę poświęcenia morze nie szepnie ci że możesz doń wejść bo choć księżyc zawsze będzie na niebie to ono pragnie zapomnieć otulić cię pianą i obmyć z rzeczy gorszych od grzechów głównych i żadne księżyce i grzechy nie mają dlań znaczenia nie będziesz mógł siedzieć nagi na piasku by czuć każde ziarenko na iskrzącej się od chłodu skórze bo w jednej chwili księżyc wraz z morzem w morderczym duecie powiedzą ci dość i zostaniesz tylko miękkim ubłoconym ciałem wyrzuciwszy do morza niedopałek po snach o wiecznej kąpieli o szaleńczym wyścigu w stronę horyzontu /morze monotonne mówią ale kto wie na jaką wyspę wysepkę kamień dopłyniesz co będzie kilometr dalej na wybrzeżu gnaj wraz z falami/ by nie skoczyć na główkę w bezbrzeżną toń nie wiem komu żałować że boję się nie sztormu nie fal i bałwanów z piany o znajomo brzmiących imionach a szkła na bladych plecach piasku które potnie gdy tylko morze znów się wycofa