Nielitania
kto nazwał ból mądrością niech się idzie walić
kto nazwał ból mądrością niech się ukrzyżuje
najlepiej zaraz za progiem plebanii
niech odda ból swój jako jałmużnę
niech sam za siebie rachunki zapłaci
kto wmawia innym grzechy niech się idzie walić
kto wmawia innym grzechy niech się wyspowiada
przed skrzywdzonymi w plugawym kazaniu
za wyłudzone pieniądze dla radia
za wdowi grosik niechaj wstyd go spali
bo żadna suknia ni blachy maybachów
ani hodowla płochliwych danieli
żaden egzorcyzm czy pokupny odpust
skalanych świństwem sumień nie wybieli
tym co wraz z władzą tarzając się w błocie
zapominają o baranka trzodzie
i słowach gorzkich z przedostatniej chwili
„ludu mój ludu, cóżem ci uczynił”
Wśród nocnej ciszy
zabierasz mi powietrze
te słowa, usłyszane od ciebie pośród letniej nocy,
bolą bardziej niż oparzenia słoneczne,
prosty nadmiar lata.
to nie skóra, nie zejdzie z pleców,
posłoneczna drzazga pozostanie głębiej
niż chciałbym dosięgnąć, zapomnieć,
wydrapać.
nic tam nie odrośnie, pozostanie tylko
puste miejsce po mnie wypełnione milczeniem
– takie starcze przebarwienie niestarannych uczuć.
teraz wiem już, jak głośno w ciszy słychać oddech,
któremu zabrakło słów na swą obronę.
Pali się lato (sierpień)
4 JK & tribute to JB
płoniemy, spływamy, znów topiąc się w słońcu
jak śmietankowo-truskawkowe lody,
lecz kiedy mówię, że mógłbym zlizywać
cię z moich palców, to tylko się krzywisz
i ta porcja chłodu jest skuteczniejsza
od najlepszej klimy, to pięćdziesiątka,
która nie oznacza porcji alkoholu
ani też kalibru podręcznej broni.
sedno nie tkwi w lecie, nie w rysach twarzy,
ani w fałdach ciała niestale zmiennych,
tak jak jedenastka w powyższych wersach,
lub księżyc na niebie w czasie zaćmienia,
na szczęśliwicach w ubiegłym tygodniu.
rzecz jest w obrazie bez ram i początku,
jaki tworzymy i nieważne wcale,
kto będzie pędzlem, kto uległym płótnem,
jeśli nasza farba zostanie śmietanką
na zimnych truskawkach, a głośnik wypuści
wprost w zaćmiony księżyc aluzyjny refren
ze starej piosenki: następne będzie
chyba za sto lat.
wdowa kurtz słucha ostatniej audycji pułkownika
It’s impossible for words to describe what is necessary
to those who do not know what horror means
Lt.Col. William E. Kurtz
po raz tysięczny odsłuchuje taśmę
choć głos zmatowiał starty przez głowicę
a w tle coś charczy jakby chciało wypluć
z siebie odłamki rozsadzonej ciszy
i czuje wilgoć każdej z jego minut
darmo zgubionych w niepotrzebnej akcji
za które płacą ci co pozostali
w domach podmiejskich przy drodze do aspen
gdzie ich wchłonęła odwrócona młodość
najbezwzględniejsza wśród darmowych taryf
jest w tle szum deszczu po palmowych liściach
spływa hosanna a nie wjeżdża mesjasz
toczą się głowy bożki noszą kule
przez wypełnione mętną wodą pola
i słychać oddech tego kogo nie ma
bo nie powrócił nie odnalazł drogi
lecz jeszcze żyje wciąż napełnia płuca
siłą nawyku tak jak pozostawił
odciski palców rankiem na jej skórze
tuż przed odlotem na ostatnią turę
a ona słucha tysiąc i raz jeden
szeherezada przykuta do krzesła
i nic nie słyszy za to dobrze czuje
że zza zakłóceń bacznie się przygląda
jej gładkiej twarzy coś więcej niż cisza
ślepa źrenica słowa
najprawdziwsza ciemność
Running up that hill [niebyt]
oboje już nie mamy żadnego znaczenia
i poza naszą wiedzą toczy się historia,
pęka milion tęczowych baniek z poronionych pragnień
i szerzy się zaraza szybciej niż ten ogień,
który mieliśmy dzielić czule jak opłatek.
pozostał tylko puch na drogach,
w żyłach dawka statyn
na zbytnio tłuste lata
– przecież ich nie było,
nie było też słowa na „em”,
nie było niczego,
bo nawet „nic” ma przecież początek i koniec
zgrabnie wpięty w cudzysłów, a nawias tak boli,
jeszcze bardziej margines, na którym koczuję
rwąc na strzępy wspomnienia po starych znaczeniach,
resztki nieważnych umów
z biegu na sam szczyt.