Dziennik Bukaresztański

sami przyjezdni więc
koszmary z adresem zamiejscowym
idę przeadresować

stempel nieczytelny
nie ma takiego kraju nie ma takiego kodu.
urzędnik rozkłada ręce

nie przyjmują reklamacji:
kobieta w ciąży siada na krześle
i wachluje się gazetą

upał sięga cebulek włosów
wypluwam sierść
w środku jestem cały czerwony

II

skrzynka odpływa unoszona przez powódź
biegnie za nią głuchoniema kobieta

czerwona skrzynka płynie środkiem ulicy
ślepcy wystukują laskami ostrożnie drogę

ubrani w baranie kożuchy
futrzane czapy.
potrząsają dzwoneczkami

chcą przejść na drugą stronę snu
przez ulicę którą odpływa miasto

III

kartka po kartce rozpuszcza się
przewodnik dla przyjezdnych.

litery rozmyte spływają
zabarwiły wody
brudnoszare unoszą resztki

domów, jedzenia, ubrań
hoteli i limuzyn
lokai w liberiach
i postrzygaczy psów

na tratwie unosi się orkiestra
której nikt nie powiedział

ktoś macha i uśmiecha się do niej
stojąc na brzegu potopu
jakaś dziewczyna w nocnej koszuli.

Uśmiecha się chociaż
w tym śnie uśmiechy

są zakazane.

jednak wszyscy są dla siebie życzliwi
bezustannie się kłaniają i pozdrawiają

jak kukiełki w teatrze

a woda wciąż przybiera sięga gardeł
brudna jak muł, szlam, zerwana ziemia
przez powódź.
niektórzy brodzą i próbują
coś znaleźć

jakiś mężczyzna wyławia konserwy
i otwiera zardzewiałym
otwieraczem

jedną po drugiej jak małże
olbrzymia pierzyna
unosi dwie gęsi

zdumione obrotem wydarzeń.

IV

ja jestem przejazdem.

wysiadam w środku tego snu-
żeby rozprostować nogi zapalić.

w środku
nie mogę nawet zakasłać.
jest za ciasno.
po zaśnięciu widzę jak ktoś
przetrząsa moją marynarkę
mówię sobie w tym śnie oczywiście

Byłeś w Bukareszcie.
Jesteś w Bukareszcie.
Nie wyjedziesz z Bukaresztu.

to się nie może udać

w przedziale ktoś proponuję
ogórki i smalec
to ta sama łapa co grzebała
w mojej marynarce
gram w karty chociaż nie umiem

ktoś na głos ostro licytuję
nie mam dość lewów
więc mówię pass

gramy jednak aż do znudzenia
aż nadchodzi granica którą

przekraczam bez oznak zdumienia.
Nie wiadomo jakie to państwo

nie ma szlabanu ani flagi
przy torach stoją drzewa

powietrze gęstnieje jak sprężony tlen
w przedziale mdlący smród

ktoś pierdzi w czerwony plusz
dostaje rozstroju jak przed laty

kiedy jechałem w góry.
motyle tłuką się o okna

a potem okazuję się że już zima
i to śnieg
chrzęści jak pancerze chrabąszczy

w którym śnie da radę się obudzić?
próbuje we wszystkich naraz

ktoś potyka się o własny cień
i mówi cicho przepraszam

odpowiadam nie ma za co.
odpowiadam nie ma za co.

27/11/08


Przed sezonem

Coś, co

śmiech wymusza, gdy gaśnie światło:
Na niebie rozcieńczona poświata obłoków,
płynie od przystani ku zatokowym bojom,
jakby się powierzchnia składała z samych

fal, tych wielokrotnych uderzeń serca.
Wznoszących się, łamiących i przepadających w
chłodnej i mrocznej toni.
Jak jazgot ostrza śruby motorówki,
pod pływającej do pustego jeszcze nadbrzeża
gdy w ciszę wdziera się kaskada taniej

muzyki z pobliskiej tancbudy.
Pomyśl, o morzu jako o czymś
czystym, co otwiera się na przestrzał.
Jak ciało pod nożem chirurga.
Zastygłej w spienionym morzu ziemi
niemym jak bryzg nagiej fali o brzeg rany.
Tutaj potrzeba by było dratw-mistrza.
Który zszyłby z sobą porwane
sieci, brzeg, nadbrzeże i uśpione mury miejskie.

W szpitalu, ledwo

dwa tygodnie wypis i chluśnięcie krwią.
Czy, to był błąd lekarski, czy kwestia roztargnienia?
Jak to w życiu bywa wystarczy chwila
i obraz na zawsze się zmienia.

2.

Kiedy, słońce przebiega przez domki
W majowym skwarze odciskając ślady
w pruskiej cegle krzyżując mylne tropy.
Zostawiając na nich plamy a poniżej
linii wody, osad wodorostów, drobnych

skorupiaków, widma rozpadających się sieci.
Już, po wypłynięciu, to właśnie słyszę:
O! Spójrz – tam kormorany – i zniszczone przez nie wyspa.
Biała jak rozbitek tonący w ptasich odchodach.

Którą właśnie bezpowrotnie mijamy.

15.06.17 (Kamień Pomorski-Wolin)


Katastrofa

Tamtego dnia jak wiadomo
Tutaj, morze nie dotarło
Chociaż pisały o huraganie
wszystkie gazety i telewizja
huczała jak ul od newsów
Pomogły znakomite wały
przeciwpowodziowe i zapory.
Obserwowaliśmy z tej
bezpiecznej (jak do tej pory)
strony i dystansu nagłą ucieczkę
światła w nadchodzący zmierzch.
Katastrofa wzmagała w nas
poczucie słuszności obranego
kierunku oraz wybranej drogi.

Katastrofa miała się całkiem
dobrze. Nie, niosła jednak z sobą
żadnego wyraźnego zagrożenia.
Ważne było to, że się wydarzyła.
( i zmieniła nas). Ułożyła do snu
w kolorowych, wygodnych łóżkach.
Jutro dzieci ruszą do szkoły.
Wyjadą autobusy z zajezdni.
Rozjarzą się plazmowe ekrany.
Pożyłkowane liście, spadną
jak co roku z drzew i zaścielą ulice,
parkany oraz trawniki.

2.

Katastrofa trwała na obrzeżach
bezpiecznego świata, blaknąc, tracąc
kontury, wypadając poza okręg
naszego czujnego spostrzegania.

Mogło, to być dowolne wydarzenie.
Wystarczająco niepokojące, aby
go nie zignorować, ale dostatecznie
oddalone, aby go nie przerabiać
na nasze pojęcia, oddalić i odsunąć:
omówić i wypchnąć poza obręb
światła, ogniska, jaskini, okręgu.
Przyznajmy, nie ma istotniejszego
niż, to doświadczenia, niż przejść
przez katastrofę i pamięć nasza, o
katastrofie nigdy ależ, nie zaginie
gdyż.
Nigdy jej nie było.

30.08.2017


Kolumna

Ile ich jest tego nikt nie wie.
Ile ich jest tego nikt nie wie.
Niosą z sobą martwe to i tamto.
Niosą z sobą dym, mgłę i świt:
(ostatni, który zapamiętają).

Idą w kolumnie zrzucając
szale i peruki, rozdzierając twarze
paznokciami do krwi, do mięsa.

A lato rozkwita wokół.
Jeziora wytacza orszak fal
Żywica z lasu pachnie.

II

Zbierałem bursztyny (pisałem
już o tym niegdyś, gdy byłem
dzieckiem pod chmur amfiladą,

gdy Bałtyk szumiał i monotonnie
wznosił swoje niekończące się
wezwanie: kto popada w bezruch:

ginie.

Ale bursztyn (myślałem jest jak
diament niesie w sobie łzy,
żywiczne zakrzepłe i tamte
dłonie może, do twarzy przyłożone.
Chciałem trwałości i patrzyłem

na chmury, które płynęły, płynęły
i nawet ich odbicie było ulotne,
nieuchwytne. Tak więc czas:

Czas? Czym jest czas? Tym
co dzieli to, co teraz od tamtego:
co już było i będzie.

Gdybym umiał się modlić.
Gest ręki ocierającej kark
pod hełmem gorąco, duszno.

Kurz wzbijany przez wiatr.
Idą.

24 czerwca 2012

Marek Schainer – Cztery wiersze
QR code: Marek Schainer – Cztery wiersze