Każdy świt zaczyna się w tobie

Mimo ostrej geometrii pierwsze promienie na kantach ścian,
krawędziach drzwi, mają w sobie miękkość.
Czasem wydaje mi się, że widzę w nich profil starej kobiety.
Siedzi zamyślona, z twarzą skierowaną do okna, a z każdej linii
wyziera kruchość i tęsknota. Czasem zbyt śmiało
igrają na jej przymkniętych powiekach, ale nie broni się.

Znam dobrze ten moment. Przeczuwam go, wyczekuję w półśnie.
Rozsuwasz zasłony i niemalże słyszę szmer świata.
Otwierasz okno, a przenika mnie tętno, zielone i krwiste.
Wychylasz się i czuję dygot niecierpliwej ziemi.

Później gładzisz moje policzki tak, jakbyś palcami pełnymi światła,
układał dla mnie dzień. Miłość.


O odległościach

                                                                                  Tu.
Chyli się do ziemi jak złamany konar.
Zarys ledwie, stworzony przez mgłę, która stwarza kształty tylko na chwilę.
Zbyt krótko, by je nazwać, zbyt niewyraźnie, by potwierdzić istnienie.
Chciałby jej włosy brać w dłonie, ale garście ma pełne ziemi.

                                                                                   Tam.
Perlisty śmiech dziecka figlarnie turla się po ciele matki.
Żywa muzyka stawia na nogi zmęczonych robotników.
Przejeżdża motor, samochód z krzyczącą reklamą:
„oprawa ślubów, chrzcin, jubileuszy”.
Przytłumione krwiste tętno.

A ja
jestem płucem, które oddycha wzbitym z drogi pyłem,
skórą, która przesiąka cudzą żałością. Okiem,
nadaremnie mierzącym odległość.


Perspektywa

Był taki młody nie rozumiał że skrzydła są tylko przenośnią
trochę wosku i piór i pogarda dla praw grawitacji
Zbigniew Herbert, “Dedal i Ikar”

Mamy coraz lżejszą krew i puste kości. Możemy wbić się w chmury, zmącić
ich bajkowe kształty, a one głupie, niczego nieświadome będą sunąć dalej,
leniwie niczym ogromne powietrzne ryby, zupełnie jak tysiące lat wstecz.

Teraz łatwo mieć stalowe ramiona i mięśnie, które nie znają zmęczenia,
nie słabną w locie. Doskonałe ciała nie czują gorąca, mierzymy się więc z ptakiem
na szybkość, zwinność, wolność.

A świat wciąż jakby słabnie, maleje. Wciska się w nasz kontur.
Zabiera sercom powietrze.


tu jestem w niebie

Dotąd doszliśmy. Tu się rozwiązały
koniec z początkiem.
Ewa Lipska, ***(dotąd doszliśmy)

teraz będziemy ze sobą rozmawiać smutnymi wierszami
zacznę wykreślać cię z apostrof które i tak ominąłbyś wzrokiem

w nich ptaki będą latać coraz niżej przeczuwając burzę
stulecia z kamienia wiatr zetrze w proch porysuje twarze
i nie będzie już łaskotaniem babiego lata na policzkach
przez moment przetrwają jeszcze w pamięci a po zmierzchu

zapomnimy najprostsze znaczenia i słowo dotknie próżni
wtedy rozejrzysz się zdziwiony ja stanę przed tobą zwyczajnie jak kobieta
ziemia będzie tylko ziemią


Końce i początki

Mijamy mawiała moja mądra babcia i chwilę później zapadała się
głęboko w milczenie, jak gdyby tylko ono mogło zatrzymać czas.
Przypominała wtedy pomnik i tylko bystre oczy świadczyły o życiu.
Śledziły klucz ptaków, żegnający jej dom

wdzięczną serpentyną, zliczały ilość sepii na ziemi,
w końcu zatrzymywały się na szybie, podążając uważnie za ścieżkami
kropel, giętkimi i miękkimi niczym koronkowe ściegi na serwecie,
która wciąż pamięta młodość jej palców. Mijała

jak jesienny rysunek na szkle. Wyrwana z kontemplacji czasu,
drżącymi rękami poprawiała siwy kok i nastawiała wodę na herbatę.
Patrzyła we mnie, uśmiechała się. Tak pięknie potrafiła
zaczynać kolejną teraźniejszość.


Trzy razy o zabijaniu

I.

Roxanne,
You don’t have to put on the red light

Stare Miasto nigdy nie zasypia. Wciska się w mieszkania,
dogasające jak knoty, jedno po drugim.

Tutaj środek nocy jest środkiem dnia
dla kotów – wiecznych wędrowców i kobiet,
z których każda mogłaby być Roxanne.
Wydaje się, że ich byt tu i teraz, określa tylko jaskrawość
czerwonych sukienek, nawołujących z pustki w pustkę,
ale ich blade ciała, przesypujące się w rękach
niczym piasek, chowają więcej niż obietnicę.
Wciąż przychodzą po nie. Mężczyźni
o rysach startych przez mrok,
dla których oddech może być wart mniej,
niż nagłe buchnięcie gorąca w zimną noc.

Właśnie w taką, gdzieś w bramie,
bladość oddaje swój odcień smutku,
czerwień przechodzi w czerwień,
płomień w nic.

W oddali jakiś przechodzień przygląda się
jak człowiek przestaje być człowiekiem.

II.

Nie będziesz tu mieszkać.
To nie będzie twoje miejsce przy stole i krzesło.
Nie będzie cię w tym oknie, lustrze,
moich oczach i rękach.
Życie jest trudne, kochanie, dlatego
nie myśl o mnie źle.
Nigdy nie byłam silna.

Nie będziesz tu mieszkać.
To nie twoja krew i nie twoje serce.

III.

Noc wlewa się do domu przez otwarte okna.
Jej bliskie odgłosy nie koją tak,
jak kolejna lampka wina, a łagodny półmrok
nie przynosi ulgi oczom, które widziały zbyt wiele.
Przez chwilę zastanawiasz się, kiedy i dlaczego
przestałeś słuchać świerszczy?

Przeszukujesz kanały w telewizji.
Palce masz zaprogramowane jak nowoczesne urządzenie,
więc niczego nie trzeba pamiętać.
Gdzieś w świecie znów bombardowanie, gdzieś na Starym Mieście
zamordowano dziewczynę.
Co, do kurwy nędzy, jest z tymi ludźmi, myślisz.

Ziewasz, wyłączasz świat.

Izabela Trojanowska – Sześć wierszy
QR code: Izabela Trojanowska – Sześć wierszy