Dwa noże
Do pewnego osiedla na Grenlandii przyjechał podróżnik, który miał dwa noże. Jednego używał na co dzień do krojenia mięsa, do patroszenia zwierząt, do przycinania kartek, do czyszczenia paznokci – nosił go zawsze przy sobie, w pochwie przytwierdzonej do paska. Drugi trzymał schowany w plecaku. Na wszelki wypadek, jak mawiał do siebie. Pierwszy nóż mógł mu się przecież gdzieś zapodziać albo utopić podczas połowu ryb, albo też zostać ukradziony. Oba noże były wspaniałe, lśniące, ostre i nierdzewne; podróżnik kupił je w specjalnym sklepie w pewnym europejskim mieście znanym z produkcji najlepszych noży na świecie, a zapłacił za nie pięcioma banknotami.
Któregoś dnia, rozmawiając z Karalem – Inuitem, który służył mu za przewodnika po okolicy – pochwalił się nierozważnie, że ma dwa noże. Karale ucieszył się bardzo i oświadczył, że to dobrze się składa, gdyż on nie ma ani jednego. Podróżnik nie pojął, o co chodziło przewodnikowi, i poprosił, aby ten wytłumaczył mu, z czego się tak cieszy. Karale zamilkł stropiony, a następnie pokiwał głową i zakręciwszy się na pięcie, poszedł do swoich zajęć.
Dopiero wieczorem podróżnik zrozumiał, co miał na myśli dziki Karale i czego od niego oczekiwał. Nic jednak nie potrafił dla niego zrobić. Naciągnął skórę foki na głowę i próbował zasnąć.
Gdy minęła zima, długa, ciemna i mroźna, podróżnik wyjechał z walizkami pełnymi notatek, kamieni, kości zwierząt i innych prezentów. Długo jeszcze wspominano go w osiedlu. Każdą opowieść o nim zaczynano słowami: „Było to wtedy, gdy przebywał u nas Ten, Który Ma Dwa Noże…”
Wspomnieć jeszcze należy, że gdy podróżnik postarzał się i musiał zaniechać podróżowania, bardzo się zmienił. Nie mógł na przykład wybaczyć sobie, że tamtej zimy nie dał Karalemu swojego drugiego wspaniałego noża.
Potem umarł.
A noże gdzieś się zapodziały.
Wspomnienie wielorybnika
Było to w czasach, gdy chrzciliśmy wieloryby. Polecenie kapelana brzmiało jasno i wyraźnie: „Każdy wieloryb, który będzie się wzdrygał przyjąć chrzest, musi zostać natychmiast zabity!”. Kapelan wiedział co mówi, jako że potrafił płynnie czytać i pisać. Tych sztuczek nauczył się jakoby jeszcze w dzieciństwie. Często przechadzał się po pokładzie, ściskając pod pachą grubą czarną księgę, a wieczorami stale zapisywał coś w niej, siedząc przy tranowych świecach. Pewnie poprawiał, gdyż uznał, że księga jest źle napisana.
Praca nasza była prosta: Gdy tylko marynarz siedzący w bocianim gnieździe wypatrzył fontannę, zwijaliśmy dłonie w trąbkę i krzyczeliśmy z całych sił w kierunku wieloryba, czy chce dobrowolnie przyjąć święty sakrament, a gdy nie odpowiadał, wbijaliśmy w niego harpuny. Tylko niektórym poganom udało się uciec. Zwykle żałowaliśmy tego, a winą za niepowodzenie obarczaliśmy koka, który wcale się tym nie przejmował. Był to przyjazny człek, gotować jednak nie potrafił.
Ja zajmowałem się zazwyczaj ćwiartowaniem. Była to, doprawdy, brudna i mokra robota. Marzyłem, aby pozwolono mi choć raz rzucić harpunem. Nie odważyłem się jednak nikomu o tym powiedzieć. Gdybym urodził się w Haugesund, pewnie zdobyłbym się na odwagę; pochodzę jednak ze Skjoldu, gdzie stoją tylko trzy zagrody.
W ciągu całej wyprawy nie ochrzciliśmy ani jednego wieloryba. Wszystkie wzbraniały się przyjąć chrzest święty. Być może powodów takowego zachowania należało szukać w naszym kapelanie, tak przynajmniej uważał główny harpunnik. W każdym razie misja nasza zakończyła się niepowodzeniem. Zarobiliśmy za to mnóstwo pieniędzy.
Przed dobiciem do portu wyrzuciliśmy kapelana za burtę. Głośno przy tym krzyczał, i w ten sposób wydało się, że w rzeczywistości był Duńczykiem. Wiele dałbym, aby dowiedzieć się, czy wylądował w brzuchu wieloryba, czy też po prostu utopił się. Do dziś słyszę w nocy, jak monotonnym głosem powtarza, iż jest delfinem, który tylko na chwilę wszedł do wody, a na zawsze w niej pozostał. Ale każdy może sobie tak mówić. Poza tym Duńczycy są dość sprytni.
Śpiący astronauci
Mit o śpiących astronautach, którzy budzą się raz na dwadzieścia tysięcy lat, aby parzyć się z ziemskimi stworzeniami, jest niezwykle rozpowszechniony. Podobno część z nich mieszka w niedostępnych górach, inni z kolei na dnie oceanów. Istnienie ich jest konieczne, aby życie na Ziemi mogło się rozwijać. Trzeba podkreślić, iż pomysł parzenia się z małpami, przyniósł wątpliwe rezultaty. Człowiek, jako owoc tych związków, nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Dalsze parzenie się z ludźmi zostało wymazane z programu. Podobno śpiący astronauci szykują się do eksperymentu ze słoniami. Jeśli chcą zdążyć, będą musieli się pospieszyć, jako że słonie są na wymarciu. Poza tym już teraz można śmiało powiedzieć, iż ze słoniami też im nie wyjdzie. Wystarczy przypomnieć sobie dinozaury, które powstały w wyniku spółkowania z jaszczurkami. Pomyłki popełniane przez śpiących astronautów przerażają nawet samych zleceniodawców. Trzeba zastanowić się, czy doboru partnerów seksualnych nie należałoby zlecić komuś innemu. Jak tak dalej pójdzie, skończy się na fokach. Albo na dżdżownicach.
Nie wiadomo również, jak długo jeszcze Ziemia będzie znosiła nieodpowiedzialne wyczyny śpiących astronautów. W końcu Ziemia ma też coś do powiedzenia.
Ucieczka zwierząt
O ile wcześniej zwierzęta opuszczały Ziemię pojedynczo, o tyle od początku dwudziestego wieku robią to masowo. Tak przynajmniej uważają mądrzy ludzie. Nie ma dnia, a nawet godziny, żeby kilka gatunków nie zniknęło bez śladu. Nie jest jasne, dokąd zwierzęta udają się, ale należy przyjąć, iż tam, gdzie jeszcze nigdy nie były. Przypuszcza się, iż we Wszechświecie jest jeszcze dużo tego rodzaju miejsc. Niektórzy ludzie, uważający się za postępowych, są przekonani, że inni ludzie, mniej postępowi, mają z tą całą historią coś do czynienia. Nic mylniejszego. Człowiek jest dwunożną istotą nieopierzoną, jak słusznie zauważył Arystoteles. Trudno byłoby przypisywać takiemu stworzeniu jakiekolwiek działania świadome.
Osobiście skłaniam się ku tezie, iż zwierzęta opuszczają Ziemię z nudów. Nie jestem jednak w stanie powiedzieć, co je może tutaj tak nudzić.