[…]

Czuję się uzdrowiony, tu, w tym mieście, po wylądowaniu bezpiecznym i cichym. Nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić, nie bardzo mam pojęcie, jak dalej postąpić, ale czuję się uzdrowiony, ulubiony, ukartowany, czuję, że i czuję, jak, odbywam, odprawiam czuwanie, odczulanie, tulenie i co tam jeszcze odprawiam i odbywam, chyba wszystko to, czego gdzie indziej nie, no bo gdzie by to wszystko, jeśli nie tutaj, teraz?
Czucie jak drzazga w dupie i niczym miód na sercu, bez niego nie byłbym i nie mógłbym, z nim też nie jestem i nie mogę, dziękuję, więcej nic na ten temat.
Z podziemnego przejścia przy tunelu tube’a w światło mimo nocy, tę jasność widać chyba z kosmosu, co oznacza: widać ją zewsząd, bo tu, gdzie stoję, też jest przecież kosmos. Czy nie? Z tego światła w ciemność ulic, w lepienie się ciemnością, w lepienie z ciemności kształtów i czasu, bo już 21.09, bo deszcz, bo gdzieś się trzeba schronić, od czegoś uchronić, coś zjeść i czymś tam popić.
Wchodzę do pierwszej napotkanej knajpy, odurza mnie zapach kawy i kawałek Empire State of Mind Jaya-Z wspomaganego przez Alicię Keys, który w pełni doceniłem dopiero po usłyszeniu go w trzeciej części Facetów w czerni i którego związków z Sinatrą (kawałka, nie Jay’a!) mogę się tylko domyślać. Sinatra zaśpiewał raz po polsku, rzewnie, nostalgicznie, och!, ale ja przecież nie o tym, ja o czymś innym, co nie ma związku, co ma związek z czymś innym, z samym sobą, właśnie:
wyjmuję z kieszeni drobne, chcę zamówić i zapłacić, nagle patrzę: w rogu knajpy, pod ścianą, ktoś siedzi, szczupły, przygarbiony nad laptopem marki Dell, rytmicznie uderza w klawisze i sączy chłodne latte. Skądś go znam, ale nie wiem, skąd. Podejdę i zagadnę, albo nie: podejdę i rozpoznam sytuację, a potem zobaczymy, może coś się przypomni (jemu lub mnie), może się nawzajem pozabijamy albo wyściskamy, a może nic się nie stanie, może tylko podniesie na mnie wzrok i z powrotem schowa się za ekranem, ginąc bezpowrotnie.
Podejdę i rozpoznam sytuację, myślę sobie, ale stoję i patrzę, nie mogę się zebrać na cokolwiek. Chwila (nie mam pojęcia, dlaczego) wydaje się uroczysta, jakoś trudno, jakoś dziwnie ją burzyć summa summarum głupim podchodzeniem w celu rozpoznania sytuacji, która sama w sobie jest wystarczająco kuriozalna, żeby wierzyć w jej prawdziwość.
Podejdę i rozpoznam sytuację, myślę sobie, muszę tylko wyczuć optymalny moment, wczuć się w tego pod ścianą, poczuć, jak zapada, jak zapadam się w siebie, w myśli, w laptopa, jak nie widzi, nie widzę nic poza światłem monitora.
Wreszcie jest, JEEEST! Pojawia się, nadarza, nadciąga, owija mnie czymś na kształt welonu czy kołdry.
Podchodzę do niego, krok po kroku, powoli, żeby niczego nie zepsuć. Chyba mnie nie dostrzega, a ja już stoję nad nim, już zaglądam mu przez ramię. Otwarty dokument tekstowy, a w nim wysypujące się w Times New Roman, rozbudowane jak galeria handlowa zdania. Czytam:

„[…]

Czuję się uzdrowiony, tu, w tym mieście, po wylądowaniu bezpiecznym i cichym. Nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić, nie bardzo mam pojęcie, jak dalej postąpić, ale czuję się uzdrowiony, ulubiony, ukartowany, czuję, że i czuję, jak, odbywam, odprawiam czuwanie, odczulanie, tulenie i co tam jeszcze odprawiam i odbywam, chyba wszystko to, czego gdzie indziej nie, no bo gdzie by to wszystko, jeśli nie tutaj, teraz?
Czucie jak drzazga w dupie i niczym miód na sercu, bez niego nie byłbym i nie mógłbym, z nim też nie jestem i nie mogę, dziękuję, więcej nic na ten temat.
Z podziemnego przejścia przy tunelu tube’a w światło mimo nocy, tę jasność widać chyba z kosmosu, co oznacza: widać ją zewsząd, bo tu, gdzie stoję, też jest przecież kosmos. Czy nie? Z tego światła w ciemność ulic, w lepienie się ciemnością, w lepienie z ciemności kształtów i czasu, bo już 21.09, bo deszcz, bo gdzieś się trzeba schronić, od czegoś uchronić, coś zjeść i czymś tam popić.
Wchodzę do pierwszej napotkanej knajpy, odurza mnie zapach kawy i kawałek Empire State of Mind Jaya-Z wspomaganego przez Alicię Keys, który w pełni doceniłem dopiero po usłyszeniu go w trzeciej części Facetów w czerni i którego związków z Sinatrą (kawałka, nie Jay’a!) mogę się tylko domyślać. Sinatra zaśpiewał raz po polsku, rzewnie, nostalgicznie, och!, ale ja przecież nie o tym, ja o czymś innym, co nie ma związku, co ma związek z czymś innym, z samym sobą, właśnie:
wyjmuję z kieszeni drobne, chcę zamówić i zapłacić, nagle patrzę: w rogu knajpy, pod ścianą, ktoś siedzi, szczupły, przygarbiony nad laptopem marki Dell, rytmicznie uderza w klawisze i sączy chłodne latte. Skądś go znam, ale nie wiem, skąd. Podejdę i zagadnę, albo nie: podejdę i rozpoznam sytuację, a potem zobaczymy, może coś się przypomni (jemu lub mnie), może się nawzajem pozabijamy albo wyściskamy, a może nic się nie stanie, może tylko podniesie na mnie wzrok i z powrotem schowa się za ekranem, ginąc bezpowrotnie.
Podejdę i rozpoznam sytuację, myślę sobie, ale stoję i patrzę, nie mogę się zebrać na cokolwiek. Chwila (nie mam pojęcia, dlaczego) wydaje się uroczysta, jakoś trudno, jakoś dziwnie ją burzyć summa summarum głupim podchodzeniem w celu rozpoznania sytuacji, która sama w sobie jest wystarczająco kuriozalna, żeby wierzyć w jej prawdziwość.
Podejdę i rozpoznam sytuację, myślę sobie, muszę tylko wyczuć optymalny moment, wczuć się w tego pod ścianą, poczuć, jak zapada, jak zapadam się w siebie, w myśli, w laptopa, jak nie widzi, nie widzę nic poza światłem monitora.
Wreszcie jest, JEEEST! Pojawia się, nadarza, nadciąga, owija mnie czymś na kształt welonu czy kołdry.
Podchodzę do niego, krok po kroku, powoli, żeby niczego nie zepsuć. Chyba mnie nie dostrzega, a ja już stoję nad nim, już zaglądam mu przez ramię. Otwarty dokument tekstowy, a w nim wysypujące się w Times New Roman, rozbudowane jak galeria handlowa zdania. Czytam:

»[…]

Czuję się uzdrowiony, tu, w tym mieście, po wylądowaniu bezpiecznym i cichym. Nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić, nie bardzo mam pojęcie, jak dalej postąpić, ale czuję się uzdrowiony, ulubiony, ukartowany, czuję, że i czuję, jak, odbywam, odprawiam czuwanie, odczulanie, tulenie i co tam jeszcze odprawiam i odbywam, chyba wszystko to, czego gdzie indziej nie, no bo gdzie by to wszystko, jeśli nie tutaj, teraz?
Czucie jak drzazga w dupie i niczym miód na sercu, bez niego nie byłbym i nie mógłbym, z nim też nie jestem i nie mogę, dziękuję, więcej nic na ten temat.
Z podziemnego przejścia przy tunelu tube’a w światło mimo nocy, tę jasność widać chyba z kosmosu, co oznacza: widać ją zewsząd, bo tu, gdzie stoję, też jest przecież kosmos. Czy nie? Z tego światła w ciemność ulic, w lepienie się ciemnością, w lepienie z ciemności kształtów i czasu, bo już 21.09, bo deszcz, bo gdzieś się trzeba schronić, od czegoś uchronić, coś zjeść i czymś tam popić.
Wchodzę do pierwszej napotkanej knajpy, odurza mnie zapach kawy i kawałek Empire State of Mind Jaya-Z wspomaganego przez Alicię Keys, który w pełni doceniłem dopiero po usłyszeniu go w trzeciej części Facetów w czerni i którego związków z Sinatrą (kawałka, nie Jay’a!) mogę się tylko domyślać. Sinatra zaśpiewał raz po polsku, rzewnie, nostalgicznie, och!, ale ja przecież nie o tym, ja o czymś innym, co nie ma związku, co ma związek z czymś innym, z samym sobą, właśnie:
wyjmuję z kieszeni drobne, chcę zamówić i zapłacić, nagle patrzę: w rogu knajpy, pod ścianą, ktoś siedzi, szczupły, przygarbiony nad laptopem marki Dell, rytmicznie uderza w klawisze i sączy chłodne latte. Skądś go znam, ale nie wiem, skąd. Podejdę i zagadnę, albo nie: podejdę i rozpoznam sytuację, a potem zobaczymy, może coś się przypomni (jemu lub mnie), może się nawzajem pozabijamy albo wyściskamy, a może nic się nie stanie, może tylko podniesie na mnie wzrok i z powrotem schowa się za ekranem, ginąc bezpowrotnie.
Podejdę i rozpoznam sytuację, myślę sobie, ale stoję i patrzę, nie mogę się zebrać na cokolwiek. Chwila (nie mam pojęcia, dlaczego) wydaje się uroczysta, jakoś trudno, jakoś dziwnie ją burzyć summa summarum głupim podchodzeniem w celu rozpoznania sytuacji, która sama w sobie jest wystarczająco kuriozalna, żeby wierzyć w jej prawdziwość.
Podejdę i rozpoznam sytuację, myślę sobie, muszę tylko wyczuć optymalny moment, wczuć się w tego pod ścianą, poczuć, jak zapada, jak zapadam się w siebie, w myśli, w laptopa, jak nie widzi, nie widzę nic poza światłem monitora.
Wreszcie jest, JEEEST! Pojawia się, nadarza, nadciąga, owija mnie czymś na kształt welonu czy kołdry.
Podchodzę do niego, krok po kroku, powoli, żeby niczego nie zepsuć. Chyba mnie nie dostrzega, a ja już stoję nad nim, już zaglądam mu przez ramię. Otwarty dokument tekstowy, a w nim wysypujące się w Times New Roman, rozbudowane jak galeria handlowa zdania. Czytam:

[…] «”.

Tomasz Dalasiński – Proza
QR code: Tomasz Dalasiński – Proza