Radio

Prawdę powiedziawszy nie było w tym ani grama mojej winy. Od początku do końca to jego wina. No może trochę też zawinił upał. Ten cholerny żar, który dzień w dzień leje się z nieba tak jakby tam, w górze, zarządzono wstęp do kary boskiej, czy co. Ocipieć można od tego gorąca. W każdym razie nie ja zawiniłem lecz gość sam sobie zafundował swój własny koniec. Dostał to, na co zasłużył. Zawinił on, nie ja. Ja jechałem spokojnie, powolutku korzystając z dobrodziejstwa nowiuteńkiej fury z klimą. Dawno już nie udało mi się skroić tak porządnego auta. A ten gość jechał jak wariat i próbował na skrzyżowaniu wymusić pierwszeństwo. Zatrąbiłem na niego, normalnie, żeby zobaczył, co robi, żeby się ocknął, oprzytomniał, żeby starł pot z oczu i popatrzył trzeźwo na to, jak i gdzie jedzie. Wyhamował. Wyrównałem się z nim i pokazałem mu środkowy palec, na znak dezaprobaty dla prezentowanej przez niego sztuki prowadzenia auta. Gość się wściekł. Otworzył drzwi, prawie, że wypchnął je z zawiasów i próbował wysiąść, by, zapewne, przedyskutować ze mną ów, jak pewnie uważał, powierzchowny, zbyt pośpieszny osąd, jego osoby. Rzuciłem okiem za siebie, czy na pewno na swoim miejscu, czyli na tylnym siedzeniu, leży kij do bejsbola, i, gdy tylko upewniłem się, że jest tam, gdzie trzeba, postanowiłem poczekać na gościa i grzecznie wysłuchać tego, co ma mi do powiedzenia.

Jasna sprawa, że nie spodziewałem się przeprosin. Gość gramolił się i gramolił, stękał przy tym tak, że słychać go było chyba ze dwie przecznice dalej. Był potwornie gruby. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo pomyślałem, patrząc na tego gramolącego się grubasa, że wygląda jak wieloryb wepchnięty do puszki po szprotkach, i grzecznie czekałem co dalej. Żar lał się z nieba bezlitośnie, a ja radowałem się chłodną bryzą wiejącą z różnych, przemyślnie porozmieszczanych w aucie, otworów i czekałem, aż ten wojowniczo nastawiony gość w końcu wygramoli się ze swego pickupa. Tłuścioch wiercił się, stękał i sapał jak jakiś pradawny parowóz, usiłując wyszarpnąć się ze swej pułapki, poczerwieniał cały na twarzy, pryskał śliną i potem, aż sobie pomyślałem czy, by nie wyjść tam jednak do niego. Ale, że zatrzymałem się w ocienionym przez wielki dąb miejscu, w radio leciał największy hicior tego lata, a tam, na jego pasie, roztopiony przez słońce asfalt aż bulgotał, postanowiłem dać mu jeszcze trochę czasu. Gość toczył z pyska wściekłą pianę, oczy to wybałuszał, to skrywał w głębi oczodołów jak wyrzucona na brzeg niejadalna, głębinowa ryba i za cholerę nie mógł wyjść ze swego siedzenia. Zaklinował się na amen. Niezły ubaw, jak babcię kocham, i to prawie z samego rana, i kompletnie za friko.
W pewnej chwili chłopak w bejsbolówce, naciśniętej na głowę daszkiem do tyłu, wskoczył do pickupa tego wieloryba i w oka mgnieniu świsnął mu radio. Gość zamarł. Przez jakieś dwie minuty z trudem chwytał powietrze, oczy wybałuszał patrząc to w stronę otwartych drzwi, przez które wlazł i wylazł ten mały w bejsbolówce, to na mnie. No normalnie gość się zawiesił. Zastygł. Skamieniał. Piana ciekła mu z ust jak z gaśnicy przeciwpożarowej. Przyznam, że straciłem cierpliwość. Poza tym zaczęło mi doskwierać pragnienie. Dla zmotywowania faceta jeszcze raz pokazałem mu środkowy palec i na tym miałem zamiar wszystko zakończyć, no bo ten gość prędzej by się usmażył w tej swojej puszce, niż z niej wylazł. Sprawa beznadziejna – pomyślałem, i już chciałem odpalić auto i ruszyć, ale ten gość nagle pochylił się w prawo i ze skrytki wyciągnął rewolwer. Trochę mnie to wystraszyło. Już chciałem rzucić się na płask i zniknąć mu z oczu lecz widzę, że gość pakuje sobie lufę tej wielkiej armaty w usta i zanim, pomyślałem czy uczyniłem cokolwiek, padł strzał i krwawe bryzgi poleciały na tyły jego auta. O kurwa! O kurwa! Trzeba stąd spływać zanim się gliny zjadą! – ktoś wrzasnął mi panicznie acz trzeźwo w sam środek mózgu. I tak też uczyniłem.
Za rogiem stał jeden z moich kuzynów z radiem grubasa schowanym pod koszulą. Tak mi się zdawało, że to on lub ktoś bardzo do niego podobny oskubał tego wieloryba. Wskoczył do auta i odjechaliśmy.
– Widziałeś, czy ty to widziałeś? – pytam smarkacza.
– Odlot, nie? – mówi mały, wyciąga zza pazuchy radio i poleruje je jedynym czystym, a przynajmniej tak mu się zdaje, kawałkiem koszuli.
U znajomego pasera odpoczęliśmy trochę, wypiliśmy po piwie dla ochłody i pokrótce streściliśmy mu przebieg wydarzeń jakie tuż przed przyjazdem do niego miały miejsce. Gość po wielkich mecyjach łaskawie zechciał wysupłać ze swej śmierdzącej, skąpej skarpety trochę grosza za radio grubasa, a potem nas wyśmiał, żeśmy durne jełopy, że zamiast przyciągnąć tu tego pickupa z martwym wielorybem, tarabanimy się do niego z marnym sprzętem stereo, wartym tyle co nic, a bryka to bryka, i co z tego, że z trupem. Trup świeży, tapicerka nie przesiąkła jeszcze smrodem, wysprzątało by się, wymyło, wieloryba przerobiło na mączkę rybną i spławiło do kanalizacji. Wyśmiał nas pieprzony skurwiel i wyzwał od frajerów. Kiedyś, ktoś wpakuje mu w bebechy trochę ołowiu za taką gadkę. Choć, co prawda to prawda, miał skurwiel, rację. Tym bardziej, jak sądzę, ktoś kiedyś go ukatrupi.
Jakoś tak się porobiło, że od kilku dni, jeżdżę po mieście, i nie potrafię przestać myśleć o tym grubasie. Nie mogę pozbyć się tego spienionego tłuściocha sprzed oczu. Wciąż widzę jak pakuje sobie lufę w paszczę. Kiedyś, gdzieś wyczytałem a może usłyszałem to od kogoś, sam nie wiem, że schwytane we wnyki zwierzęta, potrafią odgryźć sobie łapy, żeby tylko się wyswobodzić. To chyba ta wiadomość sprawiła, że zacząłem nagle myśleć o tym grubasie. To przez nią tak mi się jakoś skojarzyło wszystko i tkwi wciąż w głowie. Ten tłusty facet… Też tak kiedyś zrobię… Gdy tylko dorwą mnie gliny, gdy poczuję, że uwięzłem na amen, że utknąłem, że tkwię w pułapce i nie ma szans na wydostanie się z niej… Kupiłem nawet rewolwer. Magnum. Wielka armata. Kupiłem ją u tego pieprzonego, sknerowatego pasera. Za dużo ode mnie wziął. Wszyscy tak mówią. Ktoś go kiedyś sprzątnie, to pewne jak amen w pacierzu. A o tych zwierzętach, to nie wiem, gdzie mogłem wyczytać. Nikt też, kto by mógł wiedzieć takie rzeczy, nie przychodzi mi na myśl. Na pewno musiałem to gdzieś usłyszeć. Pewnie w radio. Jak się spędza tyle czasu, co ja w aucie i wciąż słucha radia, jest spora szansa, że coś ciekawego człowiek usłyszy, że czegoś nowego, czegoś ważnego o świecie się dowie. To bardzo prawdopodobne. Tak. Radio. Tak.


Minimum pozorów

Po raz ostatni wdziałem swoją żonę w piątek późnym wieczorem. Byliśmy z przyjaciółmi i znajomymi w pubie. Siedzieliśmy całą paczką przy ogromnym stole rozmawiając i śmiejąc się. Czasem ktoś oddalał się na chwilę, by potańczyć. Wracał. Znów znikał. Zamawiał drinki lub piwo. Przynosił je do stołu z trudem manewrując wśród cisnących się ludzi. Było hałaśliwie i wesoło jak to w weekendowy wieczór. Ludzie przychodzili i wychodzili tak, że w końcu przy naszym stole siedzieli już głównie nieznani nam przyjaciele naszych znajomych, czy też równie mało nam znani znajomi naszych przyjaciół. Ale zabawa trwała w najlepsze. Tańczyliśmy, rozmawialiśmy, piliśmy, zamienialiśmy się miejscami przy stole. W pewnym momencie usiadłem przy niezwykle ponętnej rudowłosej kobiecie. Od dłuższego już czasu ją obserwowałem. Starałem się jak mogłem dopomóc losowi w zbliżeniu się do niej. Nie wiem, nie pamiętam, czyją była żoną, kochanką czy córką. Mogłaby być też czyjąś matką, ale i to nie osłabiłoby ani na chwilę dzikiego pożądania jakim do niej zapałałem. Jej sporych rozmiarów biust, wąska talia i, opięty czarną materią wieczorowej sukienki, tyłek sprawiały, że wyobrażałem sobie coraz śmielsze akty seksualne, jakim chętnie bym się z nią oddał.
Nie będę zmyślał twierdząc, że owa kobieta zniechęcała mnie, co do dalszych moich starań. Jej wzrok, błyszczące oczy, błąkający się na ustach na wpół ironiczny uśmieszek przywoływały mnie i wabiły. Gdybym był sam na nic bym się nie oglądał, nie zawahałbym się wywołać skandalu walcząc na pięści z jej mężem, kochankiem czy kimkolwiek był ten, z którym tu przyszła. Ale byłem z żoną. Wiedziałem, że przynajmniej minimum pozorów zachować muszę. Poszukiwałem żony wzrokiem pośród rozbawionego tłumu ale nigdzie nie mogłem jej wypatrzyć. To byłoby całkiem w jej stylu, gdyby obserwowała mnie z ukrycia. Tak, to by było do niej podobne. Miesiącami mogłaby później zadręczać mnie i siebie tysiącem wyrzutów, próśb i gróźb. Taka była. Ale kochałem ją. Kochałem swoją żonę tyle, że już jej nie pragnąłem. Teraz pragnąłem tej rudej.
Wciąż usiłowałem wypatrzyć wśród tłumu żonę, gdy ta ruda przybliżyła się do mnie i usłyszałem jej szept: „Zabierz mnie stąd. Zabierz mnie gdziekolwiek”. Spojrzałem w jej oczy i już nie miałem ochoty szukać niczego, ani nikogo. Wyszliśmy na zewnątrz.
Wróciliśmy osobno. Żegnając się mrugnęliśmy do siebie porozumiewawczo. To lubię; żadnych złudzeń, obietnic, łez, tylko dobry, relaksujący seks. Towarzystwo siedzące przy stole znów się nieco zmieniło. Rozejrzałem się w poszukiwaniu żony. Nigdzie jej nie było. Zaniepokoiło mnie to. Sprawdziłem każdy zakamarek pubu, każdą zadymioną salkę na dole i na piętrze. Znalazłem ją w toalecie. Płakała. Słyszałem przez drzwi, że płacze. Po długich namowach wpuściła mnie do środka. Od razu jak wszedłem rzuciła mi się w ramiona. Trzymałem ją szlochającą i głaskałem po plecach. Kątem oka zauważyłem, że ma spuszczone do kolan majtki. Całe we krwi. Wychyliłem głowę zza jej pleców; w muszli też była krew pochłaniająca papierowe ręczniki.
– Co ci jest?
– Nic.
– Coś się stało? Skąd tyle krwi?
– Nic. Nic się nie stało!
– No to chodźmy do domu.
– Nie!
Wtuliła się we mnie z całych sił i znów zaczęła płakać. Płakała coraz głośniej. Domyśliłem się w czym rzecz. Poroniła. Ale, dlaczego mi nie powiedziała, że jest w ciąży? Dlaczego to ukrywała? Niemożliwe żeby nie wiedziała. Nie ona.
Znałem ją dobrze, wiedziałem, że trzeba ją stąd szybko zabrać inaczej gotowa tu tkwić i rozpaczać do rana. Trzeba ją zawieźć na pogotowie. Próbowałem jej wciągnąć majtki i namówić do wyjścia. Ale wciąż powtarzała to swoje: „Nie! Nie! Nie!” Prawie już krzyczała. Wtedy ją lekko obróciłem i nacisnąłem przycisk spłuczki. Woda zabulgotała i mocny strumień spłukał muszlę. Zawyła jak dzikie zwierzę. Rzuciła się na mnie i zaczęła okładać pięściami.
– Ty bydlaku! To nasze dziecko! Ty bydlaku! Ty skurwysynie!
Do drzwi dobijali się zaniepokojeni bramkarze. Otworzyłem i wyszedłem mimo nich. Nie wiem, co tam się późnej stało. Szedłem przed siebie i nie myślałem o niczym. Jakiś przechodzień zaczepił mnie mówiąc, że krwawię. Nie obeszło mnie to. Nogi doprowadziły mnie same do domu. Usiadłem w fotelu i włączyłem telewizor. Nie bardzo pamiętam co oglądałem. Chciałem poczekać aż wróci. Porozmawiać. Ale się upiłem. Nic więcej nie pamiętam z tej nocy. Rano wszystko sobie przypomniałem; tą rudą obciągającą mi przy przeciwpożarowych schodach, krew w klozetowej muszli, żonę ze spuszczonymi do kolan majtkami wrzeszczącą i okładającą mnie pięściami.
To wtedy, tam, w tej toalecie widziałem ją po raz ostatni. To znaczy po raz ostatni żywą. No a dziś tu, na oględzinach. Wyglądała bardzo spokojnie. Jakby spała po jakimś bardzo męczącym dniu. Tyle, że była bardzo blada. Ale dawniej, za czasów studenckich też tak wyglądała. Wyglądała prawie jak wtedy, gdy się poznaliśmy.
Kiedy już odpowiedziałem na wszystkie pytania policji, gdy już wreszcie dotarłem do domu, zmieszany z błotem ludzkimi spojrzeniami, zaszyłem się w osłoniętym żaluzjami pokoju. Nagle sącząc wódkę przypomniałem sobie tę asystentkę, która prowadziła mnie do prosektorium, jej wspaniale napinające się pod spódniczką pośladki, na które patrzyłem z zachwytem idąc za nią po schodach. Powinienem chyba mieć jej wizytówkę… Sprawdziłem kieszenie płaszcza. Była tam. Kusiło mnie, by do niej zadzwonić, ale pomyślałem, że może lepiej zrobić to jutro albo pojutrze. Minimum pozorów zachować trzeba.


Wypadek

Zanim tam dojechaliśmy musieliśmy przebrnąć przez cholernie długi korek. Trochę to nam zajęło. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce zobaczyliśmy skasowane auto i faceta siedzącego na krawężniku. Gość siedział na krawężniku i trzymał w objęciach kobietę. Auto stało jakieś dziesięć, może piętnaście metrów dalej. Cały przód był roztrzaskany, dach wgnieciony. Po śladach na jezdni widać było, że z dużą siłą walnęli w barierkę, potem dachowali i zatrzymali się na drzewie po drugiej stronie jezdni. Wyglądało to paskudnie. Jak mogło dojść do takiej kraksy na takim prostym odcinku szosy? To naprawdę dziwne. No i to, że ci ludzie wyszli z tego pogniecionego szmelcu. Cud. Prawdziwy cud.
Facet siedział na krawężniku kołysząc się to w przód, to w tył, jak jakiś adept wschodnich sztuk medytacyjnych i trzymał w ramionach kobietę. Nie reagował na nasze pytania – prawdopodobnie nic nie słyszał, nic do niego nie docierało. Gdy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy krew. Mnóstwo krwi. Gość miał poharataną skórę na czole i prawdopodobnie też inne obrażenia głowy, bo krew gęstą, powolną stróżką spływała mu za uchem na kark. Ubrany był w jakąś koszulę jasnego koloru; trudno stwierdzić czy była biała, czy jasnobłękitna lub bladoróżowa, w wieczornym świetle te jasne, blade kolory zawsze wyglądają tak samo. Poza tym miał na sobie dżinsy i, co zdziwiło nas najbardziej; był bez butów. Zresztą z butami czy bez wyglądał makabrycznie, jak postać z jakiegoś tandetnego horroru – cały umazany we krwi. Nie umieliśmy stwierdzić czy to była tylko jego krew, czy też krew kobiety, którą wciąż trzymał w ramionach. Trzymał ją i nie przestawał kołysać się. Przez cały czas poruszał też ustami jakby usypiał dziecko albo bezgłośnie płakał. Może po prostu się modlił. Ale nie pomyślałem o tym od razu, dopiero później, w domu, przyszło mi na myśl, że mógł się modlić.
Mieliśmy wątpliwości, czy kobieta jest tylko nieprzytomna, czy martwa. Sądziliśmy, że to jej krew utworzyła tą dość sporą plamę wypływającą spod siedzącego faceta. Wiedzieliśmy, że trzeba działać jak najszybciej, może da się jeszcze jej pomóc. Ale facet nie reagował na żadne komendy. Szok. To na pewno wynik pourazowego szoku. Normalka. W takich sytuacjach to norma. Próbowaliśmy wydobyć kobietę z jego uścisku, ale nawet trzech silnych i obytych w tego typu akcjach strażaków, nie dało rady.
W końcu jednak udało się wydostać z jego objęć poszkodowaną kobietę. Była już martwa. Nie żyła, gdy mężczyzna, który okazał się być jej mężem, wyciągnął ją z auta i wziął w ramiona. Ale o tym dowiedzieliśmy się później, tak jak i o tym, że ten facet po kilku godzinach też zmarł.
Nie potrafiłbym zliczyć do ilu wypadków wyjeżdżałem od tamtego dnia. Nie wiem ilu ludzi zapakowałem w foliowe worki i ułożyłem na przydrożnych trawnikach. Ile razy oddawałem kombinezon do pralni chemicznej, by wywabiono plamy krwi. Nie mam pojęcia. Cholernie dużo. Za dużo żeby pamiętać. Ale jego pamiętam. Wciąż mam przed oczyma tego siedzącego na krawężniku faceta, całego we krwi, kiwającego się to w przód, to w tył, bezgłośnie rozpaczającego albo modlącego się. Nie był już młody. Wyglądał na starszego ode mnie. Wciąż go widzę.
Myślę, że to nie był stres, pourazowy szok… Sądzę, że ten facet ze wszystkich sił próbował zatrzymać tą kobietę, coś do niej mówił, tłumaczył, prosił, błagał, kto wie, może nawet posunął się do gróźb, szantażu, kto wie, myślę, że ten facet chciał ją po prostu zatrzymać przy sobie, nie mógł uwierzyć w to, że odchodzi, że odchodzi na zawsze, nie mógł przyjąć do wiadomości, że to się właśnie dzieje, że to dzieje się w takim miejscu; na poboczu podmiejskiej, wiodącej do supermarketu, drogi. Wciąż widzę tego siedzącego na krawężniku gościa. I myślę o nim. Myślę o tym, co nam powiedział koroner, gdy się z nim zgadaliśmy, gdy mu wyjaśniliśmy, co i jak. Nie mógł za cholerę uwierzyć, że ten gość wciąż jeszcze żył, gdy tam przyjechaliśmy. Myślał, że robimy sobie z niego jaja. Kazał nam spierdalać, bo miał tego gościa na stole, badał jego ciało, i widział jego obrażenia – nikt nie może żyć z takimi ranami, to po prostu niemożliwe z medycznego punktu widzenia. Tak więc wciąż jeszcze myślę o tym facecie, i za cholerę nie mogę skumać, jak to możliwe, że żył choć powinien był być martwy? A żył! Przecież nie tylko ja widziałem jak siedział na krawężniku ze swoją żoną w ramionach, kołysał się to w tył, to w przód i bezgłośnie poruszał ustami. Wszyscy to widzieli. Więc jak to do cholery jest możliwe? I co z jego butami? Dlaczego nigdzie ich nie znaleziono?

Piotr Maur – Short Stories (vol. 2)
QR code: Piotr Maur – Short Stories (vol. 2)