Pogardzam ludem pracującym miast i wsi Rzeczypospolitej Polskiej. Lekceważę wysiłki pracujących mieszkańców powiatowych i wojewódzkich miast Trzeciej Rzeczypospolitej Polskiej oraz ich wkład w budowanie produktu narodowego brutto, o którym nie mam pojęcia i który nic dla mnie nie znaczy, o którym wspomniałem ostatnio, niemal dwadzieścia lat temu podczas egzaminu pisemnego z ekonomii w sesji letniej po pierwszym roku studiów prawniczych. I na tym koniec.

W deszczu idąc do pracy, pogardzam sobą samym, który się rano podniósł z nieświeżej pościeli i który mocz oddając po nocy długo patrzył w lustro usiłując w opuchniętej twarzy odnaleźć rysy chłopca z fotografii znajdującej się w legitymacji studenckiej, którą wczoraj przez zupełny przypadek odnalazłem szukając nerwowo badań okresowych, które winien jestem donieś pracodawcy, do akt, żeby mnie raczył dopuścić do pracy, jakbym się o to dopuszczenie prosił jak pies się prosi suczej dupy w rozpaczy powodowanej przewlekłym płciowym postem. Mocz oddając po nocy usiłuję dojrzeć w opuchniętej twarzy jasny promień, który rozświetlał twarz młodzieńca z legitymacji studenckiej lat temu dwadzieścia.
I widzę oczy zanurzone w ciele jak w przerosłym cieście, oczy zanurzone głęboko, oczy szparki jak okienka bunkrów, których już nikt nie broni bo i nie ma przed kim, bo już od dawna dupa zbita i smutna niewola, już się wolność odmierza w spłaconych kredytach. Widzę nos wydatny pomiędzy oczyma, który jako jedyny nie spuchł na tej gębie, nos prosty, oszczędzany w chłopięcych bójkach i męskich zatargach. Nos mojego ojca, donoszony bez większych obrażeń niemal do czterdziestki. Widzę usta niemęskie, usta pełne, usta mojej matki, kobiece miękkie usta których się często wstydzę i które zaciskam żeby im nadać grymas godny ust mężczyzny, ust wąskich i bladych oznaczających stanowczość i zdecydowanie – cech jakże odległych odbitemu w lustrze mieszkańcowi miasta czyli mnie w odbitej osobie posiadającemu usta rumiane i obfite w kształcie powszechnie dostępnych parówek dla małych dzieci. Z trwogą spoglądam na widoczne w odbiciu moje jedno ucho. Ucho drobne, mięsiste. Ucho jak u Smurfa, na którym ledwie utrzymać się mogą okulary, które noszę od lat kilku niezmiennie dla dodania sobie powagi i charakteru, lecz noszę na próżno. Oddając mocz po nocy myślę o swojej gąbczastej mordzie i o ściągnięciu lustra w niewielkiej łazience. Będę się odtąd przeglądał w witrynach sklepowych i oknach tramwajów. Będę zerkał na siebie (w razie konieczności) odbitego w fasadach przeszklonych biurowców.
Jestem zmęczony i senny, chociaż dzień się budzi. Jestem puszkami piwa i jedzeniem nocnym wypełniony – po drobne i mięsiste uszka. Jestem napompowany wodą zatrzymaną w tkance przez niezdrowy tryb życia i nie traktowanie własnego ciała, organizmu z należytym poszanowaniem, dbałością o jego starzejące się komórki. Jestem żarówką która jeszcze tli się, lecz od czasu do czasu przygasa na chwilę zwiastując nieodległy koniec świecenia żarówki.
Jestem w drodze do pracy pełen pogardy dla siebie oraz niewykrzyczanej pogardy dla pracujących mieszkańców miast i wsi Rzeczypospolitej Polskiej ojczyzny Lecha Wałęsy, Adama Michnika i Jacka Kuronia jak również, a może przede wszystkim papieża Polaka Jana Pawła II. Jestem pełen pogardy dla ludu pracującego miast, miasteczek i wsi polskich, nad którymi unosi się pulsujący hologram Matki Boskiej Królowej Polski i Polaków. Jestem pełen pogardy dla siebie, którego wolność mierzona w spłaconych kredytach do tej pracy goni. A przecież tak nie dawno jeszcze było we mnie światło, które po latach na zdjęciu w studenckiej legitymacji rozpoznałem od razu. Światło jasne i ciepłe jak dobre dzieciństwo. Jak promień słońca w oczach rozpędzonych koni, pomiędzy którymi i które próbuje dogonić ryży Daniel Olbrychski we „Wszystko na sprzedaż”. A konie pędzą, zataczają kręgi, słońce odbija się od śniegu i gra muzyka, muzyka i konie, i ryży Daniel Olbrychski, który te konie goni, z którymi się ściga. I ja. Dziesięcioletni chłopiec podczas zakładowego kuligu zorganizowanego przez dyrekcję szpitala, w którym zatrudniona była moja matka.
Autobus nabity pracownikami szpitala, matka i ojciec roześmiani, różowi od mrozu i wiśniówki, którą autobus pełen pracowników szpitala raczy się w obficie. Za oknem słońce i śnieg. Wysiadamy. Jest ognisko wysokie jak ojciec, albo jeszcze wyższe, są kiełbaski na struganych kijkach i wreszcie są konie. Rącze konie w słońcu. I ojciec, który mnie na grzbiet konia sadza, umieszcza mnie w siodle złocistego konia i jestem Andrzejem Kmicicem, który ma pilne sprawy w Kiejdanach do załatwienia i właśnie jedzie konno te sprawy załatwiać przez bezkresne pustkowia pod błyszczącym śniegiem. Jestem majorem Hubalem w mundurze sprzed września, który broni ojczyzny przed germańskim najeźdźcą.
Jestem polskim ułanem który z końskiego grzbietu wydaje rozkazy innym polskim ułanom na końskich grzbietach, który ginie i któremu germańscy najeźdźcy robią zdjęcie, w pozycji półsiedzącej z przekrzywioną czapką i w rozchełstanym szaliku, które następnie zostanie opublikowane w podręcznikach historii dla uczniów szkół podstawowych już po wyzwoleniu. Jestem szarżą pod Somosierrą. Zostaję na skałach. Jestem Księciem Józefem Poniatowskim, który osłania odwrót francuskiej armii – rzucam się koniem do wezbranej rzeki i tonę jak Polak, idę na dno, a wraz ze mną Polska. I koń na dno idzie Bogu ducha winien. Nad nami kipi Elstera jak wzburzony rosół. Jestem marszałkiem Żukowem na defiladzie zwycięstwa w Moskwie, u kopyt mojego rumaka padają faszystowskie sztandary. A z murów Kremla obserwuje mnie bacznie generalissimus Józef Stalin i z pewnością zazdrości mi rumaka, którego mam pod sobą, na którym tak dumie prezentuję tors pełen odznaczeń za męstwo oraz wyruchanie faszystowskiego najeźdźcy w faszystowską dupę. Jestem przyjaźnią polsko – radziecką w siodle polskiego rączego konia podczas kuligu zorganizowanego przez zakład pracy mojej matki.
Z kopyta kulig rwie, a para bucha z pysków srebrnych koni. Przytulony do matki łapię w usta powietrze, mroźne i czyste bo z lasu. Matka różowa od mrozu i ojciec od mrozu różowy, chociaż ojciec różowy bardziej od wiśniówki, w stronę przyjęcie barwy wiśni nieuchronnie zmierza wraz z upływem czasu i pędem kuligu. Śnieg strzela spod kopyt rączych koni, w słońcu. Śnieg wpada nam do sań, ale to nie szkodzi. Jestem Michałem Wołodyjowskim nikczemnego wzrostu, który unosi w saniach i drobnych ramionach, piękną Krzysię lub Barbarę Brylską, której wyznaję miłość, ponieważ nie wiem, bo i skąd mam wiedzieć, że się puści Krzysia Barbara lub Barbara Krzysia ze Szkotem Ketlingiem, kiedy ja będę ratował przed wrogiem ojczyznę – naturalnie, że konno, jak prawdziwy Polak. W roli Ketlinga Łapicki – w wersji serialowej, Nowicki w pełnym metrażu. Nie wiem, który lepszy. Wszystko jest jeszcze możliwe przez następne lata. Świat jest przy okazji, że jestem na świecie. Świat jest z tego powodu wyłącznie i tylko.
Jestem zmęczony i senny kiedy połyka mnie na długo ekran służbowego laptopa. Moje biuro jest czyste i przestronne. Moi współpracownicy są czyści i schludni. Moi współpracownicy mają odpowiednio skrojone garsonki i dobrze leżące garnitury. Moi współpracownicy współpracując ze mną i ze sobą nawzajem w sprawach, które mają znaczenie dla mnie i moich współpracowników przez średnio osiem godzin na dobę plus od czasu do czasu w nadgodzinach. Jestem skłonny zapomnieć, że zwykłem pogardzać pracującymi mieszkańcami miast i wsi Rzeczypospolitej Polskiej w otoczeniu moich współpracowników. Jestem skłonny zapomnieć, że pogardzam lecz nie potrafię zapomnieć mimo tej skłonności. Mierzę wolność ilością spłaconych kredytów. Jestem spuchniętą wersją chłopca z legitymacji studenckiej znalezionej wczoraj przez przypadek podczas poszukiwań badań okresowych, które w dniu dzisiejszym przekazałem w dziale kadr jednemu z moich współpracowników. Nerwowo poprawiam okulary, które noszę od lat kilku w celu dodania sobie powagi i charakteru, więc noszę na próżno. Mogłem zostać kimkolwiek, kto nie siedzi w biurze. Mogłem zostać pasterzem albo cieślą – jak Jezus. Miałbym dobry zawód. Wykonywałbym prace ciesielskie polegające na sporządzaniu konstrukcji rozporowych oraz ścian podporowych w wykopach i na powierzchni albo elementów budowlanych z drewna na przykład stropów, schodów, konstrukcji dachowych w budynkach murowanych monolitycznych i prefabrykowanych. Mógłbym również uczestniczyć w wykonywaniu elementów drewnianych w budynkach o różnej konstrukcji. Uczestniczyć w wykonywaniu drewnianych obiektów na placu budowy i drewnianych konstrukcji inżynierskich, takich jak mosty, wieże, hangary czy remizy.
I widzę Jezusa jak stawia remizę, jak ociera pot z czoła, głaszcze czule drewno. Jak się tuli do więźby dachowej jak do uda ojca – błagając o życie, o jeszcze jedną remizę, jeszcze jeden hangar albo drewniany obiekt na placu budowy zanim mu ojciec karze umierać na krzyżu za mnie i za moich współpracowników jak również za Adolfa Eichmanna, Heinricha Himmlera, Państwa Goebbels, Pol Pota, Józefa Stalina, Kim Ir Sena z rodziną, Państwa Ceaucescu oraz Heroda, Nerona, Borgiów i wszystkich papieży i antypapieży, za konkwistadorów i jezuitów niosących płomień wiary w puszcze Amazonii, za Josefa Mengele i Ławrientija Berię, za Vlada Palownika i Amona Goeth’a, za chłopców z Einzatzgruppen i wszystkie armie konne, które palą ziemię. I widzę jak umiera cieśla Jezus po stokroć. Jak z ran krwawi na próżno we wszystkich kościołach i na krzyżach stojących wolno przy piaszczystych drogach. Jezus cieśla umiera i nic się nie zmienia.
Nazywam się Michał Żugaj i jestem zmęczony, zużyty jestem i już się nie bronię, bo i nie ma przed kim, bo już lata temu sam siebie zgwałciłem, ogłuszyłem żarciem, nasączyłem wódą i papierosami, sam się wydymałem pochłaniając kodeksy, ustawy i rozporządzenia jakbym pochylał rozpaloną głowę nad porno-powieścią, jakbym wzrok zwieszał nad obfitym biustem Katarzyny Figury w latach jej i tego biustu świetności. Miałem być Tomem Cruisem izby okręgowej, Cruisem z „Ludzi honoru”, niepokornym yuppie, który dla kaprysu postanawia być dobry i dobrym się staje i z rękoma w kieszeniach jak Tom w „Ludziach honoru” miażdżyć miałem bezwzględnie Jacków Nicholsonów, wbrew wszystkim i wszystkiemu pozostawać dobrym, uczciwym, pracowitym i przystojnym Tomem, gotowym na nocne wertowanie ustaw wraz z uroczą Demi, o oczach jak węgielki i drobnych usteczkach. Miałem sobie znaleźć swoją Demi Moore i dymać ją regularnie nawet wbrew wokandzie na której od terminów wciąż ciaśniej i ciaśniej. I miały być honor, kodeks i lojalność. Chcesz prawdy? – pyta wkurwiony jak trącany kijem tygrys Jack Nicholson w „Ludziach honoru”. Tak, chcę prawdy – odpowiadam i zaciskam usta, żeby im nadać charakter ust męskich, żeby świadczyły o sile charakteru i zdecydowaniu, żeby pozbawić w miarę możliwości moje obfite i kobiece usta wyglądu dostępnych na rynku parówek dla małych dzieci. Chcę prawdy – odpowiadam, a oczy mi płoną. Płoną oczy Michała Toma Cruisa Żugaja jak Rzym i Kartagina jednym trawione pożarem. Chociaż wiem doskonale, że to prawdy właśnie boję się najbardziej i że prawdy nie chcę. Że to prawdę właśnie każdego poranka obserwuję niechętnie, wręcz ze wstrętem w lustrze, w niewielkiej łazience, kapiąc moczem po nocy, porwanym strumieniem. Że się prawdy boję bardziej niźli potępienia, niż Sądu Ostatecznego, na którym Pan Jezus Cieśla z Nazaretu, Król Wszystkich Polaków poprawiając plastry na dziurawych stopach i dłoniach podziurawionych przez gwoździe oprawców, ponowi nieuchronnie pytanie wkurwionego Jacka Nicholsona z jednej z kluczowych scen „Ludzi honoru”.
Chcesz prawdy? – zapyta Pan Jezus i popatrzy na mnie wzrokiem zranionej dziewczyny, której pierwsza miłość, chłopiec którego była gotowa pokochać miłością niewinną i pragnęła całą sobą żeby to była także i miłość ostatnia, którą ten chłopiec posiadł brutalnie i bez całowania, a ona jeszcze nie zdążyła się odkochać. Takim wzrokiem na mnie Pan Jezus popatrzy po tych wszystkich latach, kiedy przed prawdą uciekałem wytrwale i konsekwentnie, prawdę miałem za ciężar nie do udźwignięcia. Chcesz prawdy? – zapyta Jezus Zmartwychwstały, a ze mnie sączył się będzie porwanym strumieniem mocz, który pode mną stał będzie w niewielkiej kałuży. I sikając bezwiednie w obliczu Jezusa widział będę stada rozpędzonych koni, koni rączych za którymi goni ryży Daniel Olbrychski, koni które unoszą Kmicica przez bezdrożne stepy, koni ułana Hubala i księcia Józefa – obrońców ojczyzny i martwych Polaków, widzę konie po których grzywach ślizgają się promienie zimowego słońca, które unoszą mnie w kuligu zorganizowanym przez szpital, w którym zatrudniona była moja matka. Para bucha z pysków srebrnych koni. Widzę różową od mrozu i wiśniówki matkę i widzę różowego od mrozu i wiśniówki ojca, chociaż przyznać trzeba, że ojciec jest różowy raczej od wiśniówki. Widzę tysiące poranków, kiedy mnie wolność mierzona w spłaconych kredytach wyrzuca z pościeli jak worek pełen śmieci w tym puszek po piwie i opróżnionych popielniczek, zużytych kondonów w których zaschnięte nasienie woła do mnie głosami milionów nienarodzonych dzieci, moich potomków, spadkobierców, moich ewentualnych pogrobowców, ponieważ jestem sądzony. Ponieważ jestem martwy. Umarł Michał umarł i leży na desce/Gdyby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze… Widzę siebie, trupa jak w drodze powrotnej z biura, przed nasilającym się deszczem próbuję uciekać, jak mi wiatr wyrywa parasol i jak w deszczu moknę. Na skrzyżowaniu głównych ulic miasta mija mnie samochód ciężarowy typu TIR. W powietrzu pojawia się smród końskiej szczyny i końskiego łajna. TIR ciągnie naczepę przeznaczoną do transportu zwierząt. Słyszę wyraźnie mimo wiatru, jak rżą konie, jak klaszczą kopyta. Na naczepie, którą mam przed sobą – duży czerwony napis – KABANOS Producent Tradycyjnych Wędlin. Woda spod naczepy leci na mnie strugą.

28.08.2014 r.
Częstochowa

Marcin Zegadło – Wylinka
QR code: Marcin Zegadło – Wylinka