Nie potrafił wymówić „er”. Ci z Dalekiego Wschodu są jak małe dzieci. Nie mogę mieć dzieci. Może właśnie z tego powodu ujął mnie tą bezradnością? Lobelt, Lobelt, Lobelt. Robert, powtarzałam. No, powiedz – Roo-beert. Lobelt, i znowu Lobelt. W mężczyznach pociągają mnie nie tylko usterki. Powiem wam: niejeden jodler z Tyrolu chciałby mieć tak jasną skórę jak on. Idealną, bielusieńką. Niczym kartki, które wkładam do drukarki. A włosy? Proste, gęste, połyskliwe. Głęboki granat. Na dole? No, cóż… Widziałam jeszcze mniejsze. Ci będzie ze mną Lenata doble. Renata. No, przecież mówię Lenata, że ci będzie ze mną doble. Dobla, jak mówił, że będzie doble, to mu uwierzyłam. Lenata, ty sobie pisz te swoje opowiadania, ja mam doblą placę. Ci ze mną będzie doble. Nie musisz placować. Rzeczywiście miał dobrą pracę. Dobrą, dobrze płatną i obok domu. On właściwie przyjechał tutaj do pracy. Jego dobra praca przynosiła takie zyski, że spokojnie mogłam pisać opowiadania. Pisałam je oczywiście w nadziei, że ktoś je będzie chciał wydać. Wydawca literackiego pisma „Kolik” z nadesłanych przeze mnie dziesięciu tekstów wybrał jeden. Podkreślał, że jest śmieszny, że pasuje do numeru, który zaczęli właśnie składać, że chętnie opowiadanie wyda, a zamiast honorarium otrzymam trzy egzemplarze kultowej gazety. Byłam bardzo podniecona.

Szykował się mój debiut. Debiuty mają to do siebie, że podniecają. Więc w podnieceniu dałam mu przeczytać maila. Dobla, powiedział. Glatuluję. Będzie z ciebie pisalka. Tamtego dnia obciągnęłam mu dwa razy. Z połykiem oczywiście, bo po przestawieniu się na chińską kuchnię przestałam mieć jakiekolwiek opory przed przyjmowaniem czegokolwiek doustnie. Zresztą jego nasienie miało zawsze lekki posmak ananasów. Gdy przypominam sobie tytoniowy beszamel poprzedniego, Marcusa, znaczy się… Dałam mu przeczytać wybrane opowiadanie. Trochę się zdziwił, że to o zamku do drzwi było i o pisarce, która przeklina, o jej zagranicznym przyjacielu, mającym problemy z wymówieniem niektórych słów. Ja się na litelaturze nie znam, powiedział mi następnego dnia i nie pocałował przed wyjściem do pracy. A gdy wieczorem wrócił do domu i wypił filiżankę zielonej herbaty, zapytał, dlaczego ta bohaterka wykrzykuje coś o złotym chuju Buddy? Nie potrafiłam odpowiedzieć, a może mi się tylko nie chciało? W każdym razie, żeby nie zadawał zbędnych pytań i odprężył się po ciężkim dniu w korporacji, zaspokoiłam go dłonią, co nawet lubię, gdyż nadgarstek mniej mi się męczy niż żuchwa.
Z tym zamkiem to rzeczywiście były kłopoty od samego początku. Widać, poprzedni właściciel nie dopilnował. I albo się z nim męczył, bo tak lubił, albo się męczył, bo mu się nie chciało zadzwonić po ślusarza. Albo ogólnie miał wszystko gdzieś. Artysta jakiś. A, rzeczywiście, przecież on pracował jako dekorator! Zamek się zacinał. Czasami trzeba było kilka razy pokręcić w nim kluczem, ruszając żwawo klamką w górę i w dół. Niekiedy dużej siły było potrzeba, żeby po tym jak puścił, pchnąć drzwi. Jakoś sobie radziliśmy. Zazwyczaj siedziałam w domu. Nie zamykałam się nigdy od środka. Gorzej, gdy musiałam gdzieś wyjść. No, wtedy, na złotego chuja Buddy, wtedy to się czasami musiałam nakręcić, naprzekręcać, naprzeklinać, ale zawsze jakoś wchodziłam do mieszkania. Na technice się nie znam, a po ślusarza nie zadzwonię. To jest męska sprawa i męska robota. W sumie, gdyby on coś zasugerował, to może… Ale on nie przejmował się zamkiem zbytnio, a przynajmniej wyglądał na takiego, którego zwykły zamek nigdy nie mógłby wyprowadzić z równowagi. Czy wychodziliśmy gdzieś razem? Raczej rzadko, ale o dziwo, właśnie wtedy, gdy wracaliśmy, zamek stawał się posłuszny. Nie wiem, ci Chińczycy jednak coś w tych swoich dłoniach mają. Prądy jakieś czy inne takie. Jemu się zawsze udawało.

Rodzice byli sceptyczni. A, bo żółty, chociaż bardziej biały niż oni razem wzięci. A, bo kultura inna. A, bo się nigdy dobrze po niemiecku nie nauczy, a ja to po chińsku wcale. A, bo religia inna. A, bo mały taki i skośny. A, bo „er” nie wymawia. Za to dobrze, że jestem bezpłodna, bo co by to było, gdyby się nam dziecko urodziło. Rodzicami zbytnio się nie przejmowałam. Źle się dzieje, kiedy przyroda się chwieje, jak mawiał mój nauczyciel biologii. Zasada jest prosta i nie wolno jej burzyć. Rodzice powinni przejmować się swoimi dziećmi, a dzieci nie powinny przejmować się swoimi rodzicami. Dzieci powinny przejmować się swoimi dziećmi. Tak ten świat działa od tysiącleci. Z wyżej wymienionych powodów nie odwiedzaliśmy się zbyt często. Nie cierpiałam z tego powodu, on też nie cierpiał. Nie cierpiał z powodu moich rodziców, ani z powodu swoich rodziców, którzy myśleli o mnie dokładnie to samo, co moi o nim.
Przyszedł wyczekiwany dzień. W skrzynce na listy leżała opasła koperta. Z wypiekami na twarzy sunęłam po schodach. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu, otworzyć ją, potem usiąść wygodnie i przeczytać wreszcie wydrukowane moje debiutanckie opowiadanie. Gdy wsadziłam klucz do zamka, to, na złotego chuja Buddy, zamek pierdolony nie chciał drgnąć. Spocona, zaczęłam nerwowo poruszać kluczem, ale ten też, tygrysi chuj krewetkowy, nie chciał się poruszyć. Więc wyjęłam klucz z zamka, naplułam na niego, wsadziłam ponownie do dziurki i trochę się poruszył. Nie mogłam odpuścić, na złotego chuja Buddy, kręciłam, kręciłam, potem szamotałam się z klamką, nie wiem jak długo, aż usłyszałam głuchy jęk i wiedziałam, że bitwę wygrałam. Pchnęłam drzwi. Byłam w środku. W nerwach i zniecierpliwieniu kopnęłam je, wsadziłam klucz. Przekręciłam dwa razy. Nie zdjęłam butów. Usiadłam na sofie. Rozerwałam kopertę. Trzy egzemplarze. Trzy pachnące egzemplarze pisma „Kolik” wydawanego przez pana Gustava Ernsta. Dwa inne nabożnie odłożyłam na ławę, a ten trzeci, czyli ten pierwszy, delikatnie otworzyłam na spisie treści poszukując nazwiska. Jest! Ciarki przeszły. Strona 56! To ja jestem! To moje! Ja je napisałam! Mój debiut! Debiut mój!!! Gałki oczne zaczęły poruszać się miarowo. Z lewej do prawej. Z lewej do prawej. Z lewej do prawej. I w dół. Linijka za linijką. Z lewej do prawej. Z lewej na prawej. Cóż za niesamowite uczucie. Orgazm oczny! Tak, bo to był rzeczywiście orgazm. Byłam w tekście, byłam tekstem. Widziałam tekst, dotykałam stron, czułam zapach świeżej, drukarskiej farby. Cóż za ekscytująca chwila. Ba, nie tylko chwila, minut dziesiątki, gdyż opowiadanie miało 12 stron. I czytałam je powoli, delektując się każdym słowem.
Zapukał do drzwi. Nie mogłam otworzyć. To samo. Ten cholerny zamek… Po kilkukrotnym przywołaniu złotego chuja Buddy, po krewetkach i tofu, po tym, jak prawie zaczęłam płakać, powiedział, żebym wyrzuciła klucz przez okno. Czekał na dole. Po kilku minutach usłyszałam jak wkłada go z drugiej strony i bez trudności obraca nim w zamku. Najpierw jeden raz, potem drugi. Wszedł z uśmiechem na twarzy. Nie miałam ochoty podzielić się z nim tą wspaniałą wiadomością. Odgrzałam w mikrofalówce gotowe chińskie danie. Zjadł, beknął, podziękował i powiedział, że ono się tylko chińskie nazywa. Z Chinami ma tyle wspólnego co jego „er”. Zdębiałam. Pierwszy raz w życiu, a przynajmniej pierwszy raz w mojej obecności, wymówił „ er” . Powtórz, rzuciłam rozkazującym tonem. Er, jeszcze raz powtórzył. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Raz jeszcze powiedział er. Er, er, er, er. Jak zacięta płyta. Onanizował się tym er, a ja razem z nim. On er, er, er. I ja, er, er, er. Do samego wieczora nie mówiliśmy do siebie niczego innego jak tylko er, odpowiednio stawiając akcenty. Er? Zapytałam kierując wzrok na otwarte pismo. Er? Odpowiedział. Zdziwienie połączone z dumą pojawiło się w jego oczach. Wziął numer pisma w dłonie, zaczął czytać opowiadanie. Gdy skończył, wyraził swój zachwyt w słowach – eeeer, eeeer. Nie byłam do końca pewna, czy rzeczywiście mu się podoba, więc jak mała suczka zawyłam eeer?! Eeeer, eeer, odpowiedział stanowczym tonem. Wtedy się uspokoiłam. Er, powiedziałam, smutno spoglądając w stronę drzwi. Od razu zrozumiał, że chodzi o zamek. Eeeee, rrrrr, i machnął ręką, jakby ten zacinający się zamek nie miał już żadnego znaczenia. Przytuliłam się do niego.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki – Er
QR code: Hubert Klimko-Dobrzaniecki – Er