Ironia

Musiałam wysadzić w powietrze cały świat, spalić lasy, zasypać morze, zrównać z ziemią drapacze chmur, zwinąć ulice, wymazać ścieżki, pozbierać kamienie, pochować groby, żebyś w końcu stanął ze mną twarzą w twarz, żeby nic nie stanęło nam na drodze. Wszystkie ptaki zamknęłam w klatkach, żeby nic nie odwracało twojej uwagi, skoro już patrzysz na mnie. Żeby mnie nie zasłoniła żadna mgła, ani noc, ani deszcz, ani nie zaślepiło słońce, wszystko to przekreśliłam, nie ma nic, rozumiesz? Nie rozglądaj się, jestem tylko ja, nic ciekawszego już tu nie znajdziesz, chyba, że zbudujemy. Teraz widzisz? Jestem. Jestem tym wszystkim, zanim odtworzysz to w swojej głowie. Zanim zamkniesz oczy i pod powiekami znów będziesz śnił i tęsknił za mną, której nie znasz.

Zrobiłam sobie prezent na dzień dziecka, poszłam do terapeuty przerobić swoje dzieciństwo. Podobno było trudne, a nie zdążyłam przecież dokonać aborcji, i wewnętrzne dziecko rozrosło się do rozmiarów klatki schodowej, na której wciąż słychać stukot kul u nogi. Stuk stuk stuk. Idę do ciebie, uciekaj. Nie odwracaj się, bo cię okłamię lub zniknę i już zawsze będziesz się tylko domyślać. Słodki uśmiech spływa mi po brodzie jak roztopiona w słońcu czekolada, ale kiedy podejdziesz bliżej zobaczysz, że to nie czekolada, tylko krew. Twoja krew.

Słowo ironia, wzięło się za pewne z angielskiego „iron” czyli żelazo, bo trzeba być twardym, żeby się z tego wszystkiego śmiać, trzeba mieć stalowe nerwy. Zęby połamałam na pestce brzoskwini, tak soczyście i miękko wyglądała, uparłam się na nią i nagle trach. Jestem przestrogą dla wszystkich, ja i moja sztuczna szczęka, nie daje zapomnieć o pestkach, o tym, że zawsze gdzieś w środku nagle, kiedy się jej nie spodziewasz, tkwi drewniana pestka, na której połamiesz sobie nawet trzonowce, jeśli nie będziesz uważać, jeśli dasz się zaskoczyć. Teraz się nie boję. Mam stalowe zęby, błyszczą w słońcu jak brzytwa. I tylko czasem ironizuję, dlatego kuj żelazo póki gorące. No dalej, rozgrzej mnie, wtedy możesz ze mną zrobić, co chcesz, uformować na nowo jak drożdżowe ciasto, lepię się do rąk. Zostaw mnie na słońcu, a urosnę, wkrótce będą ci potrzebne dwie, trzy foremki. Trzeba będzie zaprosić gości, żeby się mną podzielić, starczy dla wszystkich, póki gorące, częstuj się. Potem znów będę tak czerstwa, że połamiesz sobie na mnie zęby.
Noszę buty, które odwracają uwagę od twarzy. Ludzie dzięki temu śledzą każdy mój krok, ale nie mają pojęcia, dokąd idę.

Ironia w większych dawkach szczypie w język, trzeba przepijać ją obficie wodą.

Myślisz, że nuty mogą być piękne? Bo jeśli nie, to wyłącz radio i wyjdź. Bo jeśli nie przyznasz mi racji teraz, będę musiała upomnieć się o to później, w najmniej odpowiednim momencie. Pamiętam kiedyś kupowałam zeszyty pełne nut, rozkładałam je na fortepianie, którego nie miałam i dotykałam ich. Były ciepłe i drżące. Nie miałam pojęcia, co nucą, wymyślałam swoje melodie, zanim ktoś włączył radio i je zagłuszył. Zanim je wrzuciłam do kominka, zamiast radio wyrzucić przez okno i sąsiadów. Zawsze źle lokuję agresję, zawsze ją marnuję, a przecież mogłabym się przebić na drugą stronę.

Zdaje się, że mój współlokator ma na mnie alergię. Najpierw sądziłam, że to perfumy, potem kadzidła, ale to moja łuszcząca się skóra, zakurzone włosy i pot, który plami mi koszule. To wszystko go dusi i dławi, muszę ciągle siedzieć w wannie, namydlać się, spłukiwać, z przerwą na posiłki. Nie mogę spać, bo on wciąż kaszle, czołgam się więc znów do wanny i tam się zatapiam w pianie, która stygnie zbyt szybko, skóra w wodzie marszczy się zbyt szybko. Na litość boską, przecież są jakieś tabletki, zastrzyki, krople przeciwalergiczne, niech sobie coś zaaplikuje, niech mi da spokój, niech nie patrzy na mnie z wyrzutem ten pan z obrazu. Kiedy skończyły się zioła ruszyłam na poszukiwanie znajomych. Okazało się, że wszyscy wyjechali. Musiałam ich odwiedzić w sanatorium dla alergików.

Kiedyś sądziłam, że jeśli idziesz z kimś do łóżka, to potrafi przejrzeć cię na wskroś. Przecież wnika w ciebie, magiczna wypustka jak szpieg w twoim domu, wślizguje się, żeby wyjeść twoje wnętrze. Szybko jednak okazało się, że nic ci nie zabiera, co więcej wstrzykuje w ciebie gęstą maź, na którą wcale nie ma w tobie miejsca. Wyciskasz ją z siebie siłą woli i mięśni Koegla, i dopiero wtedy masz orgazm. Potem spływa ci to po udach jak ślina. Tak, zupełnie jakby cię ktoś opluł. Szybko zużywasz ostatnią paczkę chusteczek i pospiesznie wzywasz taksówkę. On nie zatrzymuje cię w drzwiach, nie chce się narzucać. Podaje ci płaszcz, nie żeby cię pospieszał, tylko stara się być gentelmanem. Oczywiście jest ciekawy czy było ci z nim dobrze, ale nie będzie już nic z ciebie wyciągał. Wracasz do siebie, zajmuje ci to całe lata. Piszesz różne scenariusze. Może gdybyś była mądrzejsza, bardziej błyskotliwa, albo mniej małomówna, albo szczuplejsza, nikt by cię nie opluł. Powoli zaczynasz się uczyć, przyuczać, przysposabiać do życia w społeczeństwie. Oduczasz się być sobą.

Choć wszyscy cię zachęcają do bycia sobą, ty wciąż udajesz kogoś innego, bo dobrze wiesz, że to całe ich zachęcanie cię do szczerości i otwartości, to jedna wielka ściema. Każdy coś lub kogoś udaje, tylko się z tym świetnie kamufluje, każdy się tylko zgrywa, że jest sobą. Dopiero jak kogoś odpowiednio podejść, a czasami zajmuje to całe lata, okazuje się, że tak naprawdę to nigdy cię kochał, że tak serio, to wcale nie jest tak, jak na to wyglądało. Gdyby chodziło o prawdę to wszystko by się zbyt szybko kończyło, świat pewnie też już dawno by się skończył, a tak to żyjemy sobie długo i szczęśliwie. Wszystkiego można się nauczyć, oczywiście można być poważnym, zamiast wciąż ironizować, ale wtedy ktoś mógłby pomyśleć, że mówisz serio.

Do wszystkiego, a zwłaszcza do siebie trzeba mieć dystans, traktować życie chłodno, żeby cię nie przyłapano na gorącym uczynku. Żeby nie posądzono cię o wrażliwość, trzeba być twardym, inaczej rozlejesz się jak budyń, a budyń to lubią tylko dzieci w przedszkolu, dorośli ludzie tak się nie zachowują.

Wystarczy wybudować dom na pustkowiu, żeby czuć się panem. Po co koniecznie mieszać się w tłum i przepychać łokciami. Jest tyle niezagospodarowanej przestrzeni, tyle nieużytków, a my wciąż upieramy się przy swoim.

Boję się, że kiedyś uwierzysz w to wszystko, co mówię i mnie znienawidzisz. Nie zauważysz w porę jak puszczam oko, krzyżuję palce, jak stawiam cudzysłów oraz liczne znaki zapytania. Boję się, że nie potraktujesz mnie już nigdy potem poważnie, że stanę się tylko dowcipem, który się opowiada na bankietach, żeby zagaić rozmowę, a którego nikt nie załapał, ale wszyscy się śmieją z grzeczności. Bo wszyscy są dobrze wychowani. Proszę, nie rób sobie ze mnie żartów, bo to naprawdę nie jest śmieszne. Zamieniam się w słowa, których nie wypowiedziałam, bo bałam się ośmieszyć. A teraz obrastają mnie jak bluszcz, krępują mi nogi i nie mogę ruszyć z miejsca. Tkwię tu i czekam, aż ktoś przegryzie korzenie i mnie uwolni.


Głód

Nie pamiętam już jak długo tu jestem. Wydaje mi się, że tutaj się urodziłam, wychowałam i dorosłam. Sama. Tu na tym strychu. Jest tu moja suknia ślubna, w koronkę wrósł kurz, nadgryzły ją mole, ale wisi dumna w szafie, która się nie domyka. Musiałam więc pewnie tutaj też wyjść za mąż. Przecież wcale stąd nie wychodziłam. Nie mam już pojęcia, co jest za tymi drzwiami, z pewnością wszystko się zmieniło. Z okna widać tylko następną ścianę, zresztą już dawno go nie odsłaniałam. Musiały minąć lata. Tak bardzo urosły mi paznokcie, wrosły w skórę i zawróciły, kłują mnie w oczy. Powiedział, że zajmie się wszystkim, a ja miałam się skupić tylko na pisaniu. Płacił rachunki za prąd, dostarczał jedzenie i picie, oraz pocztę, której i tak przecież nigdy nie czytam, ale zapomniał, o obcięciu mi paznokci. Nie mam już żadnej czystej rzeczy. Śmierdzi tak, że pieką mnie od tego oczy. Jak mam pisać w takich warunkach? Chyba na śmierć o mnie zapomniał. Powinien tu kogoś przysłać, żeby uprzątnął te gniazda robactwa, które zakwitły w kątach. Pewnej nocy mnie zjedzą i moje rękopisy. Nie wiem, co byłoby gorsze. To już ta pora, już powinni przynieść jedzenie. Przychodzą coraz rzadziej, pewnie coraz mniej im płaci. Być może doszedł do wniosku, że nie warto we mnie inwestować, że już zbyt wiele mi dał, poświęcił dla tego mojego pisania. A może głodzi mnie, żebym zaczęła inaczej myśleć, żeby mnie doprowadzić do innego, wyższego stopnia stanu świadomości, kiedy zaczyna się już pisać inaczej to znaczy naprawdę, kiedy zaczyna się wreszcie pisać. Może jakimś cudem dowiedział się, że już dawno nic nie napisałam, postanowił więc mnie przycisnąć, zmusić, zmotywować. Cierpienie podobno zawsze pomaga twórczości. Nie pisze się przecież wierszy będąc szczęśliwie zakochaną, ani nie maluje się obrazów będąc w stanie równowagi i dobrobytu, chyba, że portrety z pudelkiem. A przynajmniej takie chodzą pogłoski. Nie wiem ile człowiek może wytrzymać bez jedzenia, trzy dni, tydzień? Może nawet czterdzieści dni pod warunkiem, że się modli.
Nie wiem skąd się dowiedział o moim kryzysie, przecież udawałam, stukałam regularnie w klawiaturę. Tak czy owak nigdy nie czytał tego, co napisałam. Powiedział, że zabierze się do czytania, kiedy sama powiem, że warto, że to jest to, że to jest najlepsze, co mi się udało stworzyć. Ale skąd można wiedzieć, że coś jest najlepsze skoro się jeszcze żyje. Nawet tu na tym strychu wiele może się zdarzyć. Teraz, kiedy nie mam jedzenia, odwiedzają mnie różni ludzie, są bladzi, w sumie prawie przezroczyści, i mówią bardzo niezrozumiale, ale zawsze to jakieś towarzystwo. Czasem piję żółtą wodę z kranu, żeby ich odgonić, bo sami nie wiedzą, nie potrafią wyczuć, kiedy należy zostawić mnie wreszcie w spokoju. Muszę mieć przecież trochę spokoju, żeby pisać. Chwilami miałam wrażenie, że mi pomagali, często słyszałam stukanie w klawiaturę jak tylko zamknęłam oczy, a często podpowiadali mi, budzili mnie podsuwając co smakowitsze zdania, które trzeba natychmiast zapisać. Ale ja byłam zbyt głodna i po prostu je połykałam. Lądowały w moim żołądku i tyle z tego było.

Nagle znów zaczęłam czytać książki, wreszcie, znów odzyskałam tę zdolność, oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Czytałam i podziwiam tych ludzi, że potrafią używać słów. Płakałam ze wzruszenia. Zazdrościłam im. Brakowało mi odwagi, żeby nazywać. Zanim przemknęło mi coś przez głowę szybko machałam ręką, żeby to odgonić zanim poczuję niesmak w ustach. Byłam bezsilna, a usiłowałam tę świadomość zwalczyć. Przecież to właśnie słowa dodawały mi sił. Miałam chociaż słowa, zawsze na każdą okazję, potrafiłam je wydobywać, a teraz we mnie omdlały, żeby nie powiedzieć umarły, żeby w to nie uwierzyć. Chwilami zasiadałam znów do klawiatury i kapały, na klawiaturę ogromne krople słów, wyrazy, ale zaraz nie mogłam opanować podniecenia i radości i trzęsły mi się ręce, pisałam zbyt ostrożnie i rozważnie, a przecież pamiętam wcześniej, umysł nie nadążał, palce nie nadążały, zdania były niedokończone, bo przychodziły nowe i się dopominały. Pamięć jest złośliwa, wredna. Gdybym nie pamiętała jak to było zanim przestałam jeść, zanim posiwiały mi włosy, zanim zżółkły paznokcie i wypadły zęby, potrafiłabym docenić każde zdanie, choćby nieporadnie skonstruowane. Zupełnie jak pierwsze słowa niemowlaka, jak pierwsze zbyt późne kroki upośledzonego dziecka. Teraz widzę, jaka jestem żałosna, zamiast posuwać się na przód, chciałabym się wycofać. Wrócić do tych chwil, kiedy nie mogłam się opanować i robiłam pod siebie, żeby nie przerwać pisania, kiedy comiesięczna krew spływała po nogach stołka, a ja nie przerywałam. Kiedy potrafiłam nie spać przez szereg nocy i pisałam nawet kiedy już nic nie widziałam, kiedy litery zlewały się w grube podkreślenia, dobrze jednak wiedziałam gdzie postawić kropkę. Nie musiałam wtedy zadawać sobie bólu, żeby móc pisać. Nie musiałam nacinać skóry na udach ani łamać palca u nogi, ani uderzać głową o ścianę, z której wyrastają gwoździe. Mogłam pisać bez tego, nie miałam zresztą czasu na nic innego, nawet na myślenie o takich głupotach. Żałosne było wszystko, co nie jest pisaniem, każda czynność, która nie miała z tym nic wspólnego. Ludzie kłócący się na klatce schodowej byli ułomni, bo zamiast siedzieć i pisać marnowali czas.

Nie można pisać w myślach, już się o tym przekonałam. Przeklinam teraz wszystkie te chwile, kiedy nie chciało mi się wstać, i zanotować. Szkoda mi było snu, który właśnie nadchodził i mnie obejmował zsuwając ramiączko halki i piegi jednego po drugim. Myślałam, że zapamiętam, że takie proste do zapamiętania frazy, wbijające się w wyobraźnię słowa, nie mogą gdzieś przepaść, że wcześniej czy później wrócą do mnie te bumerangi, w końcu to ja je wymyśliłam. Jeśli coś raz się stworzyło, to powinno się umieć to powtórzyć, dlaczego nagle przestałam w to wierzyć. Dlatego nagle okazało się, że to nie jest kwestia wprawy, a wręcz trzeba odganiać te wszystkie zdania, które się nasuwają, skojarzenia zbyt proste i postacie, które już dawno się opisało. Nigdy nie potrzebowałam inspiracji. Zasłaniałam przecież przed nią okna, ryglowałam drzwi, zatykałam uszy, zaciskałam oczy. Byłam wycieńczona. Po kilku dniach z nieprzytomności wyrywał mnie karaluch, który usiłował uwić gniazdo w moim uchu.

Już powinni przywieźć jedzenie. Nie chcą chyba, żebym tu umarła, a jeszcze wcześniej wpadła w szał i zniszczyła wszystko, co napisałam. Nie możliwe, żeby mu na tym nie zależało. Po co więc miałby mnie tu zamykać i pokładać we mnie wszystkie nadzieje. Z pewnością na mnie liczy. A może chce mnie zagłodzić, żeby mi wykraść to wszystko, co stworzyłam, podpisać swoim nazwiskiem i pławić się w szczęściu. Nie pozwolę na to. Może już teraz powinnam to wszystko zniszczyć. Jeśli przejdzie mi to przez głowę jeszcze sześć razy to zacznę to realizować, mniej niż sześć się nie liczy.

Raz. W snach jest prawda. Trzeba umieć je czytać, ale najpierw trzeba je spisać. Tak, już wpadłam na to, przepisywałam wszystkie sny. Niewiele z tego można było zrozumieć, ale zajmowało dużo miejsca i czasu, zawierało wiele słów. Trzeba było dużo spać. Najlepiej co chwilę zapadać w śpiączkę, żeby potem budzić się i pisać. To niemożliwe, żeby nic się nie śniło, tylko pamięć szwankuje czasami. Trzeba sobie przypomnieć, za wszelką cenę, nie pozwolić, żeby coś przepadło. Jeśli się jednak nie uda, trzeba znów iść spać, a przyśni się znowu.

Dwa. Może by jednak uchylić okno, podmuch świeżego powietrza może mnie docuci. Zacznę znów trzeźwo myśleć, wymyślać nowe historie, o które błagamy, żeby się nie przydarzyły. Głód mi wcale w tym nie przeszkadza, ale też nie pomaga. Te niekontrolowane skurcze, brudny pot kapiący z czoła wciskający się pod powieki. Trzeba natychmiast podnieść się z podłogi, żeby nie zapomnieć się ruszać. Ciekawe jak smakują robaki. Może obrane z pancerzyków są mniej więcej tak dobre jak zrogowaciały naskórek.

Trzy. To z pewnością nie jego wina. Pewnie zlecił to jakimś nierzetelnym wykonawcą. Zabłądzili po drodze, zapomnieli, albo ukradli jedzenie, które mieli mi dowieźć. Z pewnością jeszcze mu za to zapłacą. Kiedy w końcu to odkryje przywiezie mi sam osobiście najpyszniejsze ciastka, najbardziej dojrzałe truskawki, najdroższe wino, najsłodsze bakalie, najświeższy chleb, i w końcu się najem za wszystkie czasy, za te wszystkie dni głodówki. W takim wypadku też nie może mieć pretensji, że nic nie napisałam, pozostawiona tutaj bez żadnej nadziei. Z pewnością będzie mnie za to przepraszał i chciał wynagrodzić.

Cztery. A może to jest jakiś test, na moją wytrzymałość, na hardość, powinnam pewnie pokazać, na co mnie stać. Nie złamać się, nie pozwolić, żeby jakieś przyziemne czynniki miały na mnie tak niszczący wpływ, trzeba ćwiczyć siłę swojej woli, trzeba być twardą. Przestać myśleć o jedzeniu, przestać zdrapywać tynk ze ścian (podobno ma dużo wapnia), a zająć się pisaniem. Pisanie pozwoli mi zapomnieć o głodzie. To będzie zwycięstwo, trzeba udowodnić swoją siłę, że się jest ponad to.

Pięć. Może już wszystko napisałam, wypisałam się, już nic nie ma. Nie jestem przecież studnią bez dna. Może trzeba opuścić ten strych, rozwalić te mury, przyglądać się światu jednak, podglądać, podsłuchiwać. Z pewnością jest tyle rzeczy, o których można, a nawet trzeba napisać, z pewnością są wartościowe, trzeba tylko umieć szukać, wyjść poza siebie, zejść ze strychu, wejść. A może to jest zemsta jakaś za to, ze nie potrafiłam docenić sygnałów ze świata zewnętrznego, że tak go lekceważyłam, że zuchwale sądziłam, że potrafię stworzyć lepszy, ciekawszy, bardziej poczytny. Że ignorowałam tę dziewczynę, która mi przynosiła jedzenie. Za każdym razem była inaczej ubrana, choć zawsze tak samo uczesana. Patrzyła na mnie życzliwie jak na zranione zwierzę, którego się dogląda z troską wyczekując, kiedy wreszcie zagoi mu się złamana łapka, kiedy stanie na własnych nogach. Takie jak one są szkolone, żeby nie pokazać po sobie, że nie widzą już żadnej nadziei. Ona przecież coś mówiła, zawsze coś opowiadała, z pewnością miała jakieś ciekawe historie w zanadrzu, dlaczego jej nie słuchałam? Teraz wiele bym dała, żeby przyszła tu znowu, nie ze względu na jedzenie, które przynosiła, ale ze względu na te wszystkie słowa, które mogłabym z niej wydobyć. Oczywiście, że to nadal byłaby moja twórczość, bo to przecież ja bym wydobyła, ja utrwaliła, ja zachowała dla kolejnych pokoleń.

Sześć. Nadszedł czas, kiedy trzeba podjąć decyzję. Nie oddam im nic. Wszystko zniszczę, puszczę z dymem. Ale dlaczego drżę na samą myśl o tym, dlaczego wolałabym sama wyskoczyć z okna, czy spłonąć żywcem niż zaprzepaścić wszystko to, co udało mi się stworzyć, w niemałych przecież bólach. To tak, jakbym miała utopić swoje dziecko.

Już sama nie wiem czy to pukanie do drzwi jest prawdziwe, od tak dawna przecież wszystko dzieje się tylko w mojej głowie, i mogłabym się okazać skrajnie naiwna gdybym miała nadzieje, że ktoś naprawdę sobie o mnie przypomniał. Pukanie zamienia się w walenie, dobijanie się do drzwi. Nie mogłam jednak wydobyć z siebie głosu, być może tę zdolność już dawno utraciłam, nie mogę sobie nawet przypomnieć, do kogo i co ostatnio mówiłam. Resztkami sił podeszłam do drzwi, wyczuwałam bowiem podstęp, chcą mnie zająć jedzeniem, podsunąć pod nos jajko na miękko do połowy obrane ze skorupki, albo chrupiący boczek, albo rogalika pełnego gładkiej czekolady, i w tym czasie kiedy ja będę konsumować, delektować się, pożerać to wszystko razem ze skorupką, ze skórką, z talerzem, oni się zakradną po wszystkie moje dzieła. Otworzyły się drzwi, a ja czyhałam już z krzesłem uniesionym ku górze, żeby nabrać rozpędu, żeby przywalić z całej siły, żeby się obronić, unieszkodliwić wroga, nie pozwolić sobie odebrać tego, co najdroższe, żeby zatłuc.
– Dość tej pisaniny, ileż można? Schodź wreszcie na śniadanie, bo umrzesz tu z głodu.


Lalka

Główną zaletą mojej lalki było to, że nie mówiła. Główną jej wadą to, że nie była mną.
Tyle razy ją prosiłam, ale za nic miała moje błagania. Była niewzruszona, nieżywa
i jakby wcale jej się żyć nie spieszyło, nie chciała się zamienić. Usiłowałam ją przekonać, obiecałam, że oddam jej najlepsze sukienki i najdroższe buty, ale najwyraźniej ona wcale tego nie potrzebowała. Wpatrywałam się w nią godzinami i usiłowałam odgadnąć, czego też taka lalka może pragnąć. Wymyśliłam, że kiedy tak siedzi dumna za szybą, to z pewnością chciałaby być podziwiana. Do mnie goście nie przychodzili, więc nie podziwiał jej nikt. Postanowiłam sama być podziwiana, żeby się wreszcie zechciała ze mną zamienić. Pracowałam na to ciężko, osiągałam spektakularne sukcesy, ludzie mi zazdrościli, ale nie ona. Miałam nadzieję, że teraz jej się spodobam i zapragnie być mną, tak żebym ja już nie musiała. Ale ona cierpliwie stała za szybą. Postanowiłam ją do mnie upodobnić, żeby jej było wszystko jedno. Rozpuściłam jej włosy, narysowałam okulary, spiłowałam nos, żeby był bardziej okrągły. Przez chwilę rozczuliłam się nad nią, że nie czuje bólu. Ile bym dała, żeby być nią. Jak byłam mała czytałam książki medyczne, żeby znaleźć ośrodek bólu, żebym go sobie mogła wyciąć. Ale potem doszłam do wniosku, że gdyby takowy istniał ludzie dawno by się go pozbyli. Może wtedy rodzilibyśmy się lalkami. Wtedy za wiele o lalkach nie wiedziałam, bo nie pozwalano mi się nimi bawić. Stały za szybą.
Tego dnia nie zasunęłam szybki. Skorzystała z okazji i przewróciła się, spadła z półki
i rozbiła twarz. Wredna bestia. Myślała, że teraz będę wolała być sobą, ale nic z tego. Podsunęła mi za to ciekawą myśl: że jeśli ją jeszcze bardziej oszpecę, będzie się chciała czym prędzej zamienić, na moją piękną twarz, na moje piękne ciało. Odcięłam jej ręce i nogi. Bez tego się przecież nie da nawet stać za szybą, a już na pewno ładnie wyglądać. Czekałam. Spokojnie poszłam spać, czułam, że to się stanie tej nocy.
Rano lalka znikła. A w porannej gazecie wyczytałam: W irackim mieście Faludża amerykańscy marines znaleźli dzisiaj rano porzucone na jednej z ulic zmasakrowane w okrutny sposób ciało kobiety o europejskich rysach. Z informacji AFP wynika, że kobieta ma odcięte ręce i nogi i zmasakrowaną twarz.

Monika Mostowik – Trzy opowiadania (vol. 1)
QR code: Monika Mostowik – Trzy opowiadania (vol. 1)