prawie pół dnia w Dolnym Kubinie
Jeśli ktokolwiek miałby nas ratować
liczyłbym na straż pożarną. Kukułcze gniazdo
wybiegało alarmująco przed szereg. Architekturą na wyrost,
jak te lody rozdawane
w paletkach dzieciom.
Na sam koniec ceremonii ślubu.
Słońce akurat zelżało. Nie wyciskało pędrakom łez,
nie oślepiało. Usypiało emerytów
łagodnie i na raty . Otępiałych
od walca. Powtórkami z serii
„kochajmy się” i jutro „na pewno urodzi się
więcej dzieci”
w małym, mikroskopijnym siole.
Łatwo zaleje ulice miasteczka nowy narybek.
Odmienią swój los na jednej wspólnej fali.
Zabiorą starych do nieba
i posprzątają.
W kinie „Chodź” czas szukał
uspokojenia. Pod wielkim dachem synagogi
spotkania klubu filmowego 23. Załamanie pogody
bliższe zmurszałym dachówkom
kokietowało spłowiałe drzewa.
Obojętność czy przejście nad czymś do porządku.
Bo około stu „naszych” Żydów wywieziono stąd
w nieznanym kierunku. U nas bywało podobnie,
choć chyba mniej familijnie.
Po obu
stronach zacznie za jakiś czas padać
ten sam deszcz. Dalej zacierając ślady.
Szyszki spęczniały od wilgoci.
Zamilkły większe owady,
i tylko śpiew ptaków wysoko świadczył o aspiracjach żyjących.
w dyskretnych oczach cała nadzieja
ułożyłem małą poduszkę
małą kołdrę
Jasiek na szczycie bez poszewki
(zwiewaj stąd nygusie)
dywan w salonie
pomieści wszystkie
stawy i nogi
może być lepiej niż kiedyś
a nawet wygodnie
na sztucznych kwiatach i mchu
choć gdybamy brodami nie wiedząc
jak pieścić
niedokładni i nieprecyzyjni zdajemy się
na losowanie
przestajemy świadomie wygrywać w tę grę
za starzy by dostąpić
daru z niebios (podobno wiedzą komu,
co i ile łask
się należy)
za głupi by ustąpić
niewprawnym dłoniom
mazurski Dzwoneczek
śpiwór koloru łąk i niskiego
poszycia leśnego
rośliny o liściach
w kształcie serc
czy żyją, czy są żywe?
wpychałaś z wysiłkiem kaptur
rysunek mchu pożółkłego od suszy
drapał chropawą podłogę
jasnozielone żyłki na skroniach
poznawałem je
przez pięć dni
taki szmat czasu a tak mało
polany ukryte przed ludzkimi oczami
paprocie wyciszały każdy szelest
„zawsze miałaś zielone oczy?”
w górę i w dół schodami
kilometry jak mile lekko na małych skrzydełkach
jedno chciało być lżejsze
od drugiego
tylko Jacek głośno wtaczał na górę
swoją obecność
nadymając policzki
nieustannie nabierał
dystansu
wyrazisty jak na planszy Monopoly
pół świata pod nami
chodził po nim pokręcony
nigdy nie mów chłopcu
że jest podobny do ojca
dziś znajdziemy razem milion gwiazd
lubię patrzeć
jak odważnie spadają
pracownik kotłowni
malujesz mi paznokcie u nóg
kiedy zasypiam
kartoflasty paluch
nabiera niezdrowych rumieńców
purpurowa Trybuna Ludu
przyniesiona w mleczakach chłopca
jeszcze wilgotna
oddycha miarowo
tusz na siwych krzaczastych
lśni od rosy
znów zaskoczymy innych
bandyci o gołębich sercach
w końcu rozumiem twój
autorski język migowy
forma jest szaloną stenotypistką
niedoszły piercing wszedł w rolę
bosaka ratowniczego
śmiejemy się
aż do zesztywnienia gardeł
grudki śliny
skapują do środka namiotu
dreszcze dopadają pleców
zapaleńcy chuchamy na ogarki
w zamkniętych dłoniach
ja już tak dawno
nie palę
chyba że z daleka od twojej
czerwonej pompki
w małych piersiach
zachwalasz je dużymi dłońmi
jak przekupka
Oct ,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,,
widzę w żaluzjach z cienkich ramek
słupki boiska dziury mlecznego przymrozku
po Kałużnym
przestrzenne prerie puste
po wygwizdanych Chrobrych
tylko indianie spierzchniętymi ustami
wymieniają się kapslami etykietami opaskami
kłami Zaporożców turbinami pralek
widzę jak wbijają pióra w liście
i żeglują z żurawiami
—–
usta na mikrofonie przez cały boży ranek
dzień sfajczony burzowymi chmurami o daktylowym posmaku
długie ramiona nie mają już zasięgu
Oktriabskaja śnieżko wyluzuj
odstaw drapieżność nastolatki do kąta
kolanami na groch
melodia złotych krążków i wstążek we włosach
lunatycy zarośli rybimi łuskami
od rozmów z jedną
pozłacaną syreną
szukamy wszyscy czegoś w kątach ogródka
stajemy na stępionych palcach
dotykamy lamp na niebie
ślizgamy na ślimakach