W kanciastym bloku nieopodal parkingu, gdzie wylakierowane automobile, otumaniające zmysły odorem sprasowanego do formuły choinki waniliowego lasu i niedogaszonych petów, stawiały pierwsze koliste kroki, mieszkało nas nastu. W kilkuizbowym, kilkupokoleniowym, kilkukrotnego użytku mieszkaniu socjalnym, gnieździłem się wraz z moją rodziną. W miasteczku mówili, że nasze osiedle jest rysą na reputacji społeczności, na osiedlu mówili, że nasz blok przynosi wstyd okolicy, a na cienistych korytarzach tego opuszczonego przez nadzieję miejsca, dało słyszeć się szepty o tym, że pod trzynastką mieszkają ci nieporządni, ci nieumyci, co to reputację całego osiedla szargają. Wszystkie te kurwy, pierdolenia, jebania, huje wiszące na ścianach, chełpiły się naszą niedolą, rosły dzięki niej w siłę, jak mantry zaklinały nagromadzone tam powietrze, by zamiast obdarowywać nas życiodajną energią, tę energię wysysać. Ja sam spałem na dywanie rozłożonym przed lodówką, a matka, gdy tylko na tyle witalna, by skleić z poszarpanych myśli słowa, przypominała historię, o tym jak to ojciec przeze mnie zostawił ją. „Ja jeszcze młoda byłam, a on porządny chłop był, pracę miał nawet czasami, pił, bo pił, jak to facet, bił, bo bił, jak to facet, ale przynajmniej do gara co włożyć było. A jak z tobą zaciążyłam, to spieprzył do dojczlandów, ja tam go nie winie, kto by takiego smarkacza niańczyć chciał” mówiła. Później podobnie było jeszcze z kilkoma gachami, co to żonglowali jej nad głową niewyobrażonymi dachami, pensjami, które miały nadejść, wyłonić się otchłani krętactw i wódą, jedynym materialnym fantem w tej eskapadzie ku zatraceniu. I tak powoli formowała się nasza rodzina, moi bracia i siostry, po kolei wypełzali na ten świat, gramoląc się z sinego, skarconego mirażami, dryfującego po wódczanym oceanie ciała mojej matki. Ta lodówka, co to mi w nocy wisiała nad głową, drenowała moje myśli swoją pustotą, keczup i musztarda, zresztą dawno po terminie, sterczały w jej wnętrzu osamotnione, bezczynne, nie znajdując strawy, której mogłyby towarzyszyć na talerzu, same zaś od miesięcy całych dusiły się w słoikach. Toteż momentami litowałem się nad nimi i kosztowałem odrobinę, gdy już żołądek mój na drugą stronę się wywracał. Smakowały lepką goryczą, ale lepsze to niż nic. Radziłem sobie inaczej z problemami, jakoś musiałem, a że znałem dobrze właściciela jedynego w okolicy monopolowego, to tam upatrzyłem swoją szansę. Facet z moim starym kumem był i chyba czuł, że mi coś winny jest. Dybałem przed wejściem całymi dniami i czekałem tylko aż zakręcą się gdzieś dzieciaki z dobrych domów, gdzie obiad zawsze o tej samej porze był i nowe buty dwa razy do roku. Za małą opłatą załatwiałem im chlanie, coś ich tam chyba kłuło, jednak w głowie, czegoś potrzebowali innego niż tych nowych adidasów i najków, jakby trochę, jak ja chcieli być.
Na ulicy świętości wołali na mnie zakała. Z okien wystawały dziurawe twarze o rysach wyrytych, jak rynsztoki. Za ich plecami czaiły się meblościanki, komody wypełnione bibelotami i pościelami woniejącymi naftaliną, portery z papieżem, Jezusem i jezuso-papieżem. Wołały na mnie te twarze, syczały, próbowały prychać, jak na kota, tupać. Ale ja się tam kręciłem nadal, bo gdzie miałem kręcić się. Zapukałem do okna starego Markowiaka, a na zewnątrz wyłoniła się zaropiała dłoń, miętosząca kilka niezgrabnie skręconych szlugów, dałem mu za nie 2 złote, choć wiedziałem, że do środka głównie herbatę sypie. Wypuściłem z ust dym. Przez środek rynku ni to średniowiecznego, ni to współczesnego, obklejonego banerami, reklamami quasi-lokalnych przedsiębiorstw, szedł niedzielny korowód. I wśród tych nóg wpółmartwych, szurających po bruku, wśród tych rąk zgniecionych przez różańce i modlitewniki, pałętał się jeden z moich braci. Jeszcze nikomu się tam nie zakręciło w głowie, jeszcze bóg nie oświecił im umysłów ścieśnionych, że z tacy im dary podpieprza mój braciszek. Jeszcze aniołkiem go mienili, a w szacie ministranckiej, jak w kamuflażu przemykał między podejrzeniami. Sprawnie to sobie wymyślił, ale nie dla mnie te świętojebliwości, cena za wysoka za chleb.
Siostrzyczka moja, która całkiem niedawno z matczynej groty wypełza, stawiała już pierwsze kroki w cyganieniu. Z braciszkiem, w kolejce na świat ustawionym nieco wcześniej, przy cmentarnej furtce obstawała. Na placu z roślinności ludzką pamięcią wydeptanym, spod ziemi wyrastały jedynie kamienne nagrobki, a czy najpierw były one, czy ciała pod nimi, to już nie pamięta nikt. Na nich cyrylicą napaćkane coś, ledwo widoczne zza chaszczów kulfony. Przy półmroku kłębiącymi się na niebie, jedynie liche płomienie rzadkich zniczy żarzyły się, oświetlając bukiety kwiatów, jeszcze nowe, jak z plastiku odlane, jakby z tych promocji biedronkowych prosto wyrwane. A takie kwiatki mogą i w nieskończoność stać. Więc jak rarytasy się pojawiają na grobach kacapów, siostrzyczka z bratkiem, zaraz chowają je w miejsce bezpieczne, a potem na wszystkich świętych, jak znalazł, by opylić komu. Babiny, czasem raban potrafią zrobić, ale przecież prędzej, czy później te ich kwiatki na te groby wrócą, by zmarłym nieżycie umilać.
Pierwszy raz zobaczyłem ją leżącą na stolę w kuchni, cała jakaś czerwona, obślizgła, jak ślimak, płakać, nie płakała tylko cichutko bąble jej z ust uciekały. Wszyscy stali nad nią w kręgu, patrząc, jak na dorodny kawał wędliny. „Zajmijcie się tym” rzuciła matka i opadła na kanapę, a pod jej ciężarem leżące tam puszki, wybrzęczały znajomą melodię. Nazwaliśmy ją Iskierka, bo tamtego dnia każdy przyniósł dobre łupy do chałupy. Wywlekła z matczynego ciała ostatnie pokłady szczęścia, wydobyła ostatni pierwiastek dobra, co to schowany był pomiędzy flakami. Iskierka, jakby na przekór diecie składającej się głównie z ziemniaczanej papki, rosła zdrowa, a z każdym miesiącem śmiała się głośniej. Matka z dnia na dzień zaś gasła, a jej rumieńce robiły się coraz bledsze. Słowa, wydobywające się z jej ust wznosiły się chwilowo, by szybko spadać w niebyt, pod koniec przestała już prawie pić, a papierosy ćmiła jedynie wieczorami. Stopniowo matczyne ciało więdło, nogi posuwały się po mieszkaniu bezwiednie, a umysł zalała jakaś maź czarna, topiły się w niej wszelkie myśli i gesty. Pewnego dnia zaległa nieruchomo na kanapie w otoczeniu puszek i petów, oczy miała otwarte tak szeroko, jak jeszcze nigdy, jakby dopiero ujrzała trzeźwo rzeczywistość. Poprzedniego dnia zrobiła nam pranie, własnoręcznie w kranie, próbowała zrobić też śniadanie, ale dłonie jej sięgnęły po piwo, zamiast po sól. „Zabiłam was” powiedziała wtedy. Gdy dwaj panowie wynosili ją z mieszkania, nikt nie płakał, a przekleństwa na korytarzu pochłonęły już niemal wszystkie ściany.