Strumień

Od wielu lat towarzyszy mi pewna wizja. Nie jestem pewien, kiedy zamanifestowała się po raz pierwszy, czy był to sen, wspomnienie czegoś, co miało miejsce czy tylko realistyczne wyobrażenie. W tej wizji jestem ja, który siedzi na polanie niedaleko mojego domu. Poznaję to miejsce, pomimo tego, że nie ma w nim domów i innych budynków, choć w rzeczywistości tam stoją. Polana jest niepokojąco cicha i nieruchoma. Porastająca ją trawa właściwie nie szumi, nie unoszą się liście na drzewach, nie słychać najmniejszego ruchu wiatru. Niebo nade mną także jest znieruchomiałe i ciemniejsze niż przed burzą. Jedyne, co do mnie dociera to niemal niewyczuwalne drżenie powietrza.

Zaczynam czuć przedziwny, przeszywający całe ciało niepokój, jednak nie jestem nim zaalarmowany i nie podejmuję żadnego działania. Nie uciekam. Siedzę nieruchomo. Otaczający mnie bezruch i pustka powodują, że zaczynam się czuć jak ostatni człowiek na ziemi.

W pewnym momencie drżenie powietrza staje się bardziej wyczuwalne, przeobraża się w coś, co przypomina puls. Następnie ten puls zostaje przejęty przez ziemię, na której siedzę i zaczynam odczuwać go całym ciałem. To chyba puls nadchodzenia i zbliżania się czegoś.

W mojej wizji pojawia się też strumień światła wertykalnie przecinający niebo, wyłaniający się z rozstępów chmur. Początkowo wydaje się niewielki i wąski, lecz ze względu na swoją jasność pozostaje wyraźny. Nie odchodzą od niego żadne promienie, przypomina bardziej jednolitą strugę. Pulsowanie oraz drżenie wokół mnie intensyfikuje się, wraz z tym, jak strumień przesuwa się w moją stronę. Wygląda tak, jakby w ogóle się nie poruszał, ale powoli przesuwał się w moją stronę, lewitując.

Jego blask staje się wyraźniejszy, powoli zaczyna oślepiać mnie i rozświetlać wszystko dookoła. W pewnym momencie dostrzegam, że zjawisko to przypomina bardziej strumień gęstej, srebrzystej cieczy lub płynnego metalu. Widzę na jego powierzchni ślady wirowania i przepływu podobne do tych w strużce wody z odkręconego kranu. Moje ciało jest poddane i nieruchome. Nie mogę się poruszyć, wstać ani się oddalić. Nie czuję z tego powodu strachu, ale silny niepokój. Jednocześnie odczuwam też milczącą akceptację i nieuchronność tego, co nastąpi. Strumień staje się coraz bardziej jednolity, jakby ulegał utwardzeniu i zaczyna przypominać gruby, świetlistoszary, żelazny pręt. Wszystko odbywa się niemal bez dźwięku.

Im bliżej mnie się znajduje, tym mniej go dostrzegam. Jego metaliczny blask powoduje, że tracę wzrok. Zaczynam rejestrować odgłos wypalania, żarzenia się. Czuję, że pulsowanie ma coraz większą częstotliwość, przechodzi w coraz silniejsze wstrząsy i szarpanie. Zaczyna na mnie napierać, powodując ból i sztywnienie. Moje ciało zamienia się w atom.


Wieża

W miejscowości, z której pochodzę, są miejsca, o których dowiedziałem się dopiero jako dorosły człowiek. Jako dziecko byłem skryty i lękliwy i nie zapuszczałem się w nie. Odwiedziłem je dopiero wiele lat po tym, gdy wyjechałem do dużego miasta. Zachęciło mnie do tego przedziwne uczucie łączności z ziemią, przyrodą i zwierzętami. Długo w to nie wierzyłem i odtrącałem od siebie. Takie stany kojarzyły mi się z tuleniem się do drzew i egzaltacją.

Jednym z takich miejsc jest wieża. Znajduje się ona na skraju mojej wioski, niedaleko domu dla samotnych matek. Tam, gdzie nie ma nic poza drzewami, a droga prowadzi w ślepą uliczkę. Nieopodal można także dotrzeć do Czech, nie przekraczając punktu granicznego, idąc tylko lasem. Wieża ta na przełomie XVIII i XIX wieku służyła jako obserwatorium astronomiczne i należała do bogatego właściciela ziemskiego, który zatrudnił do jej budowy miejscowych robotników z mojej miejscowości.

Od mojego ojca dowiedziałem się, że dróg do wieży jest kilka, ale on żadnej dobrze nie pamięta. Widział ją tylko raz dwadzieścia lat temu. Jego wyjaśnienia nie pomogły mi do niej dotrzeć. Wyszedłem na poszukiwanie wieży dwukrotnie, zanim ją odnalazłem. Jednak to dziwne poczucie przypisania do tej ziemi nadal kazało mi jej szukać. Za trzecim razem zdecydowałem, że udam się tam przez lasy na granicy z Czechami. Tego dnia powietrze było lekko wilgotne, tak jak trwa i roślinność, a przebywanie w otoczeniu przyrody bardziej upajające niż zazwyczaj. Idąc, prawie nie zauważałem drzew, mijały mnie one jak podczas podróży pociągiem, gdy tory prowadzą przez las. Zawsze chodzę w dość szybkim tempie, ale tym razem poczułem, że moje nogi zaczynają prowadzić mnie coraz prędzej pomimo zmęczenia i poza moją wolą.

Nagle zobaczyłem ją przed sobą, dziwiąc się, ponieważ nie dostrzegałem jej z oddali, choć jej wypatrywałem. Tak jakby wyrosła tam przed chwilą i pojawiła się specjalnie na moje przyjście. Była szarobrązowa i barwą zlewała się z pniami drzew. Miała kształt wysokiego i wąskiego sześcianu. Zaskoczyła mnie jej surowość. Widać było na niej fragmenty zdobień, jednak zobaczyłem je dopiero później. Jednocześnie poczułem, że obcuję z czymś więcej, z mądrością moich przodków, ziem, z których się wywodzę, mądrością natury, nie wiem… Ziemia nagle okazała się silniejsza i przyciągnęła mnie do siebie. Znalazłem się we mgle i straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo to trwało. Mogło to być zarówno trzydzieści sekund, jak i pół godziny.

Kiedy się ocknąłem, obszedłem wieżę dookoła, w jej otoczeniu zobaczyłem opróżnione butelki, pety i zużyte prezerwatywy. Dostrzegłem także niewielkie wejście prowadzące do jej wnętrza. Wchodząc do środka, musiałem się pochylić. W ścianach znajdowały się otwory, w których kiedyś były okna. Podniosłem głowę i zobaczyłem otwartą przestrzeń, brak sufitu odsłaniał gałęzie drzew na tle ciemniejącego nieba. Wyobraziłem sobie, że patrzę w oko kosmosu skierowane do wnętrza ziemi.


Małż

Co może począć człowiek, kiedy dostrzega, że niebo nad nim staje się czarne? I widać, że nie jest to czerń nocy ani ciemności. Powietrze i przestrzeń zmieniają się w połyskującą czerń, która przypomina swoją gęstością płynną lawę. Organiczną, pełznącą siłę. Nie wiem, co mogłem wtedy zrobić, ale jestem pewien, że już nigdy nie uwolnię się od tej zniewalającej czerni. Po wszystkim widziałem, jak wirujący czarny pył osadza się na trawie, wzgórzach i na mojej skórze. Przypominał trochę popiół lub strzępki palącego się papieru. Wszyscy mówili, że to osady dymu z fabrycznych kominów, ale ja wiedziałem, że wydarzyło się coś znaczącego.

To nie nadeszło od razu. Widziałem, jak wszystko stopniowo się zmienia i tężeje, jakby w oczekiwaniu i niepokoju. Jak niebo zmienia barwę w środku dnia, jak gdyby ktoś kładł na nim dłoń. Wszystko nieruchomieje, a liście traw prostują się i stają pionowo. Zwierzęta są coraz bardziej czujne i płochliwe. Powietrze gęstnieje, drży i ma inny smak, bardziej elektryczny. I to ciepło, to radioaktywne, drżące, pulsujące ciepło. Czuję, jak mnie otula i usypia, nie spalając.

W pewnym momencie spojrzałem na swoje dłonie i zauważyłem, że one świecą bardzo jasnym światłem. Podniosłem je do góry i uświadomiłem sobie, że jestem w stanie zobaczyć pod skórą swoje kości i obserwować każdy ich ruch. Skóra i mięśnie były półprzeźroczyste. Być może widziałem je takimi na tle zawiesistej czerni, która kładła się na wszystkim jak kaptur ze śniegu lub lawy. Przestrzeń wokół mnie stawała się coraz bardziej ciasna, a ja zatrzymałem się i nieruchomo stałem w miejscu, patrząc w samo centrum tej czarnej, jątrzącej ciszy. Pomimo swej gęstości była sterylna, nie oblepiała mnie, ale otaczała, jakby akceptując moją odrębność. Mogłem swobodnie oddychać i poruszać się, choć znacznie wolniej. Mój puls i bicie serca stały się odczuwalne i słyszałem, jak ich tempo zwolniło. Ta czerń uczyniła mnie niemym świadkiem tego, co nastąpiło po tym, kiedy mnie posiadła.

Stałem zamrożony i nieporuszony w tej przestrzeni. Przybrała ona w tej chwili odcień lekko połyskującego onyksu. Zobaczyłem przed sobą drgający punkt. Zanikał się i pojawiał jak latający w ciemności świetlik. Im bliżej był i wyraźniej go widziałem, tym wolniej się zbliżał. Miałem wrażenie, że mijają lata, a ja w tym czasie się starzeję. Świecący obiekt stawał się coraz większy, jaśniejszy i bardziej wyraźny, a gdy się zbliżał, moja możliwość ruchu topniała. Powietrza i przestrzeni wokół mnie nie było, choć nadal mogłem oddychać lub robić coś innego, co podtrzymywało mnie przy życiu i świadomości. To była ona. Piękna, opalizująca, odsłaniająca swoje wnętrze stalowa muszla. Miała misternie falowaną pokrywę w odcieniu nieregularnie połyskującego żelaza oraz ukrytą w środku perłę, z której biło białe, odbierające zmysły światło. Już niedługo będę znowu z nimi. Czuję je. One nadciągają. Nie mogę oprzeć się ich sile.

Kiedy powróciłem stamtąd do miejsca, w którym wszystko się rozpoczęło, leżałem na trawie. Odkryłem w mojej dłoni małe, czarne ziarenko, jakby pestkę. Było kruche. Delikatnie zamknąłem dłoń. Ziarno pękło, odkrywając przekrój niewielkiej, smutnej, wzbudzającej żal pustki.

Aidan Kamiński – Trzy opowiadania
QR code: Aidan Kamiński – Trzy opowiadania