Schody

Stambuł,  14.01.2019

Najbardziej z tego domu zapamiętam schody; jeżeli duchy istnieją, to na pewno mieszkają z nami. Każdej nocy słyszę jak chodzą po schodach; wte i z powrotem. Zresztą to samo w ciągu dnia; wiele razy jak siedzieliśmy wieczorem w salonie słuchając cygańskiej muzyki, paląc haszysz, kiedy jeden z nas leniwie brzdękał melodię na jednym z tych tureckich czy armeńskich instrumentów, których nazw nie nauczyłem się przez trzy miesiące, to wiele razy słyszeliśmy kroki na schodach, mimo tego że nikt nie zapalał światła na korytarzu (wszyscy wiedzą, że duchy nie potrzebują elektryczności), a już tym bardziej nikt nie pojawiał się w salonie. Na początku myśleliśmy, że to kot; Göffy, brytyjska kotka krótkowłosa (męskie imię zawdzięcza pomyłce weterynarza niedługo po porodzie), ale ona cały czas siedziała z nami; miała doczepiony dzwoneczek do obroży, dzięki czemu zawsze łatwo było ją znaleźć.

Schody, jak można się domyśleć, zaczynały się na parterze i kończyły na ostatnim; trzecim piętrze, gdzie znajdowała się tylko łazienka i pokój pary, która zamieszkiwała ten dom najdłużej, bo aż sześć lat. Kiedy się tu wprowadzili, zajmowali pokój na paterze; ten którym zajmuje ja i w jestem teraz, pisząc te słowa. Nie widziałem wszystkich pomieszczeń w tym domu (znaczna jego część jest wciąż dla mnie zagadką), ale mogę założyć, że mój pokój jest najmniejszy i – to na pewno – najciemniejszy i najzimniejszy. Czasem na niego narzekałem, często ku oburzeniu tych, których przygoda z naszym domem zaczynała się właśnie w tym pokoju („wydaje mi się, że dlatego tak bardzo lubię ten pokój, ponieważ w nim spaliśmy z Simone po raz pierwszy” – powiedział któregoś dnia współlokator z trzeciego piętra, jednakże zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy, kiedy zapytałem czy chciałby się ze mną zamienić na jedną, może dwie noce).

Przez moją pracę zazwyczaj wychodziłem z domu kiedy wszyscy jeszcze spali (czasem ciężko było mi wstać, ze względu na brak dostępu dziennego światła w pokoju, zwłaszcza w poranki po nocach kiedy dźwięki z przedpokoju były wyjątkowe uciążliwe). Z biegiem czas nauczyłem się które stopnie są najgłośniejsze i które w miarę możliwości, powinienem unikać żeby nie obudzić innych, a także które są wyższe albo węższe, tak że po kilku tygodniach moja stopa coraz rzadziej natrafiała na pustkę w miejscu, w którym oczekiwałem stopnia i na odwrót. Sztukę tę opanowałem do perfekcji; często nie musiałem wcale zapalać światła, ani trzymać się poręczy.

Mojego ostatniego wieczora znowu nie mieliśmy prądu (czasami zdarzały się przerwy w dostawie), schodziłem powoli po schodach, trzymając w jednym ręku kubek z herbatą a w drugim pożegnalny prezent, który dostałem od moich współlokatorów – brązowy Tespih (odpowiednik muzułmańskiego różańca, służący mężczyznom do bezmyślnego przerzucania paciorków przez palce prawej dłoni, dotrzymujący im towarzystwa w długie, zastane popołudnia). Kiedy już byłem prawie na samym dole (wiem, bo liczyłem stopnie) poczułem popchnięcie nad prawą łopatką, przez co przeskoczyłem ostatnie dwa, może trzy ostanie stopnie i tracąc równowagę, o mało nie upadłem na ziemię, oblewając Goffiego herbatą.

Nie wiem, co mnie wtedy popchnęło, ani co by się stało gdym szedł dalej przez schody; może moja noga natrafiłaby na pustkę, może po prostu zszedłem bym niczym niezaniepokojony. Nazajutrz wyleciałem ze Stambułu. Nie wiem czy kiedykolwiek tam wrócę, ale jeszcze przez kilka dni czułem ciepło nad moją prawą łopatką. 


Hundekopf

Berlin Tegel, 26.01.2020

Szybka linia  kolei męskiej S-Bahn Ring jeździ dokoła strefy A, czyli samego centrum miasta. Jak można przeczytać na stronie Wikipedii, trasa ta ma 37 km (trzydzieści siedem kilometrów) i podobno przez berlińczyków nazywana jest potocznie głową psa (Hundekopf), ze względu na swój charakterystyczny kształt (unverwechselbare Form). Po trasie jeżdżą tylko dwie linie: numer czterdzieści jeden oraz czterdzieści dwa. Linia czterdzieści jeden jeździ w kierunku odpowiadającym ruchom wskazówek na tarczy zegara, a linia czterdzieści dwa: w kierunku przeciwnym. Można by powiedzieć; bardzo praktycznie i raczej przewidująco – niemiecki stan rzeczy, do którego szybko się człowiek przyzwyczaja. Siedzenia ustawione w czteroosobowe loże wydawałyby się zachęcać współpasażerów do rozmowy. Zauważyłem jednego (a jestem niemalże pewien, że większość czasu spędzam ostatnio w pojazdach komunikacji publicznej), że Niemcy nie mają zwyczaju wdawać w pogawędki z nieznajomymi podczas podróży, a nawet znajomi wydają się być nieskrępowani nastającą pomiędzy nimi cisza. Młodsze pokolenia wpatrują się w ekrany smartfonów, a starsze zresztą też, raz na jakiś czas podnosząc wzrok na osoby wsiadający co kilka stacji, aby sprzedawać gazety czy prosić o jałmużnę. Zazwyczaj staram się siedzieć przy oknie, bynajmniej nie ze względu na widoki, ale z powodu odbijającego się w szybie wnętrza pociągu. W odbiciu tym jestem w stanie przyglądać się twarzom współpasażerów bez skrępowania, mogę zgadywać ile mają lat, jak wyglądali kiedy byli młodzi, dokąd jadą, kiedy po raz ostatni myli włosy albo uprawiali seks. Raz na jakiś czas zdarza się, że nasze odbite spojrzenie spotykają się i wtedy bardzo szybko wszystko spojrzenie na zewnątrz i udaję, że wpatruję się w zainteresowanie w widoki, które od dawna znam na pamięć. Staram się przeczekać ten niezręczny moment, aż do następnego przystanku na którym wysiadam i przechodzę do innego wagonu, w którym znowu mogę być incognito.

Od kiedy się tu przeprowadziłem mieszkałem już w kilku częściach miasta. Aktualnie wynajmuje pokój w dzielnicy Wedding, czyli dokładnie pośrodku wpatrujących się zaufaniem ślepiach berlińskiego dobermana. W tym roku skończę 25 lat, czasem czekam na dworcu kolejowym S-Bahn Ring i zakładam się w myślach, który pociąg przyjedzie wcześniej i do niego wsiadam, zapominając, że obie te linie jeżdżą w kółko.

Rafał Sowa – Dwa opowiadania
QR code: Rafał Sowa – Dwa opowiadania