planeta małp

wywołani wyszliśmy z lasu gdzie
nie matka wilczyca nas wychowywała
to raczej ojcowie mieli coś z psowatych

sprawnie poruszamy się w pozycji
prawie wyprostowanej na tyle
że chwytne dłonie nie dosięgają już trawy

ludzkość odleciała w kierunku
Marsa i zanim wróci to my musimy
wszystko tutaj jakoś poukładać tylko że

tyle lat od kiedy wybrzmiały
saliowe pieśni nasze zielone oczy wciąż
dziwią się ogromowi możliwości


reflektor

na omszałym bruku w skorupce
gnije wszechświat
nie dowiesz się już nigdy niczego nowego
rzędy pustych rubryk stoją zmarnowane
na stratę uleciał gniew
w chwili zderzenia miara niesprawiedliwość
wezbrała i pękła mgławica
opadła jak wyziew z tłumika


boże ciało

ropa zeszła mi z kolana
to nasza świadomość bez śladów hamowania
widoczne z okna twarze
maszerujących kolegów z podwórka przy rzece
nasza corrida psów
powinność i sukcesja jak świąd po komarze
jak jeden mąż co pobił żonę
po skończonej procesji odnieśli baldachim
nie do zniesienia świąt
wysypka jak soft erotic gorączka
– porno hard
chłopcy drapali się do krwi
na zboczu cmentarza w czerwieni słońca
wyłaniał się Hollywood Sign


pora dnia językowa

język obrazowy i nieprzyjemny
jak trofeum myśliwskie
gdyby go unieważnić
wyrwę zastąpi inny
zresztą nie do odróżnienia
mózg sam uzupełnia ślepą plamkę
w oku pod naszą nieobecność
wszyscy oglądają seriale na netflixie
nawet gdy tego nie robią
domek z krat przez które
wypuszczam zajączki jest już w połowie
pusty


wodne farby

przedszkole mojego dziecka jest wymalowane
żywymi kolorami na desce
wisi w miejscu
w którym nigdy
nie byłem w sąsiedztwie tych które widziały
niejedno oblężenie i niejeden upadek

na dnie jeziora zmętniałe ulice i szyldy
plankton wdzierał się gdzie nie spojrzałeś

wciąż trudno jest mi uwierzyć
w ten nietrwały malunek


sen prezesa zakładu przetwórstwa mięsnego

wdech i przedoceaniczne wody rwą płuca
zmętniały widok utrwalony naprędce
kamienie tuż przy twarzy
ich stukot o siebie
wydech i ściana powietrza wypycha
okna i drzwi gną się palmy
wczepione w siatkę ręce zwisają jak gałęzie
i znowu
wdech biała ciecz wypełnia koryta
nieprzyjemnie zimny potok
śniętych ryb
wydech rozstępują się wody
wdech czerwienieją białka
wydech martwy cesarz wtacza się
na schody i zasiada na tronie
ludzkie
                   zupełnie jak ludzkie
zmora o łagodnych oczach
dociska kratę kołdry
do zdrętwiałego ciała
Jakub Skwarło – Sześć wierszy
QR code: Jakub Skwarło – Sześć wierszy