Nie żarówki wina, że przyciąga.
Nie jej wina przecież, że umierasz.
Kropla spływa wolno. Plami obrus,
upstrzony szarym welurem brzuchów.
Pyłek ze skrzydeł, jako świetny substytut cieni.
Twoje celuloidy nie mają z reguły tła.
Zniknęło drzewo i unosisz się nad ziemią.
Z finezyjnie zawiązanym krawatem.
Grymasem braku.
Siła grawitacji nie obowiązuje.
Ostry skalpel pod skórą odkrywa
matrioszkę.
Włókiennicza
Stając na pierwszym kaflu chodnika, włączasz alarm.
Z każdej bramy słychać:
– Gdzie, kurwa, leziesz cwelu jebany!
I już nie wiesz, czy bawić się dalej w te klasy.
Dwa do przodu.
Jeden w bok.
Stara zabawa – nie nadepnąć na połamany chodnik.
Patrz lepiej pod nogi, nigdy w górę,
bo z balkonu na łeb zrzucą tabor cyganiątek.
Kochankowie z Włókienniczej nie mają na czynsz,
na bogato żenią kosą własne żebro.
nie było już komu wiązać kokard
szło kładką
nie nad rzeką
ssało kciuk
patrzyło jeszcze
na miasto dołem płynące
a nie powinno iść kładką
iść powinno z gwiazdą na ramieniu
i w oczach
za rękę z sąsiadką
z kokardami na końcach rudych warkoczy
te warkocze jak wahadła
wahają się jeszcze
czy pokazać paluszkiem
na kładkę
czy iść pod prysznic
rano w Litzmannstandt
nie było już komu wiązać kokard