Moja teoria Wszechświata
Wszechświat, który znam –
właściwie ten, który wciąż poznaję
w ciągu swojego zwyczajnego życia
– musi być oceanem zanurzonym,
jak przypuszczam, w innym oceanie.
Nie ma nawet o czym mówić,
przecież nie może być inaczej –
Wszechświat jest oceanem,
w którym stałe są jedynie
przypływy i odpływy fal.
Wiem o tym, bo wracasz
przypływami mej pamięci.
Nie pytaj
Nie pytaj, czy jestem przerażony szumem oceanu, który dociera do moich uszu. I tym brzmiącym we wnętrzu. Co czuję wiedząc, że Wszechświat wdziera się do krwi, czyniąc mnie niewolnikiem podległym jednemu biciu serca, którego obecność tylko przeczuwam. Nie tylko nie chcę, potrafię o tym nie myśleć.
Linie
Jaki to wiatr? I jakie pływy,
jakiego księżyca? Pod jedną
czy może pod wieloma gwiazdami?
I czy rzeczywiście fale bezgłośnie
uderzają o brzeg? I to wszystko
dla mnie? Tylko tu i teraz?
Bez powtórzeń? Dziwię się –
taki wysiłek na opuszkach
moich, tylko moich palców?
Na dnie oceanu
Ostatni liść jabłoni, pod którą usiedliśmy, żeby odpocząć i coś zjeść, spadł właśnie na dno oceanu. Ciepły front znad Afryki zmienia układ gałęzi. A my na pytanie, czy dżdżownice przed mrozem schowały się głęboko w ziemi, odpowiadamy, właściwie odkrzykujemy, bo sąsiad nadal stoi za płotem:
– Nie, jeszcze ciągle są na wierzchu.
Na ławce
– Zauważyłeś, że komary już tak nie tną?
– Już wczoraj o tym myślałem.
To może oznaczać tylko jedno. Minęło kolejne lato. Ile, ile jeszcze zostało nam czasu – myślą, ale ani on, ani ona nie mówią tego na głos. Siedzą na ławce i nadal patrzą na ogromne, obojgu nieznane niebo, jakby się niczego nie bali. Udają? Może. Ale, po co. Nie są dziećmi. Wiedzą: będzie, co będzie, nie warto się tym truć. Po chwili zmieniają więc temat.