Decentracje
Żadnych nadziei, żadnych roztrwonień, kłucie w boku, drętwo zapadnięta twarz
W wyłączonym ekranie, tego dnia, bez mała nie innego od skutecznie
Zgładzonych szarością i sinością pozostałych dni, objawia się bujne naręcze
Pustki, udrapowanej na pochód pstrokatych obrazków, rzucających się do oczu
Gardła, intonujących groteskowe skrzeki na brzegu rozlewiska niczego poważnego,
A jednak ważnego, owego jedynego poświtu, który, nim się unaoczni, już
Przepada w kanałach zgrzebłego stanu wyjścia w bezmiar łoskoczącej czeluści.
Przepoczwarza się tylko sen. Ból promieniuje w dół. Ściąga w ścięgna ziemi.
Mrok skutecznie opina wszelkie wyboje, kopce i uroczyska, kości są przeto ciemne
W drżącej lornetce wiatru, dzięki czemu zgrzyta o dno wieści hodowlany szczęk. Przechodzimy z bezkresu w kres. Pokrzywy i perz zwiędły jak poranny omam.
Obłupujesz z gliny podstawkę pod doniczkę. Zlizujesz z dłoni talk i katapultujesz
Się w koleją, meandrycznie schowaną kryjówkę bieżącej ucieczki. W szparze
Między ścianą a regałem utkwiona ćma. Szorstki zawiew zimnego powietrza,
Kiedy na podjeździe przed prostokątnym wejściem patrzę w byłe moje okna,
I dostrzegam kicające wewnątrz cienie, ucięte do połowy opuszczonymi
Roletami. Obrócony kierunek. Osinowy kołek wspomnień wbity w skroń. Poziom
Nie przetkany pionem. Ubywanie obecności, dopływ szerokokątnych kadrów z
Rytualnych powitań i szybkich awantur, skracanie wagi wszelkim ważnym gestom,
Dokładanie oparów, owijanie drutu wokół połamanych, wystających z muru żerdzi,
Szmugiel zwęglonych żagwi. Nie miałem czego tam dłużej szukać, odszukany
Szybko przez toporne chciejstwo, wydawanie razów poleceń, nie miałem już więcej
Dookolnych tarcz, uciekając za gardy odzywek, moszcząc się tylko w kącie,
Blisko podłogi, naprzeciwko zawilgłej rynny wieczornego zmęczenia, po seriach
Pospiesznie wykonywanych czynności, wymieceniu kłaków zbitego kurzu. Oto
Wysuszona, pokruszona i ścierana teraz nać zmiksowanych doznań, knebel z ziemistej
Gazy wepchnięty przez ostateczne wyszamotanie się z tych napiętych sieci, kaprysami
Wciągnięć narzucanych na maszty poszczególnych wyborów formy strącania razem
Czasu. Niewolni, niezespojeni, niezrośli. Obok siebie, blisko, przy parapecie
Balkonowej balustrady, w rozstąpieniu świtu, jak jarzący się pierwszy papieros.
Taki to był oślepiony trzos. Było, a więc nie było. Rozkluczony ciąg. Reszta kolebie
Się w wywróconej stróżówce, spadłej w rwące koryto strumienia pomyj. Parametry
Zniknięć są szerokie niczym otwory śmieciarki. Takie tego ciarki. Żywieniowe
Kramy stale oblegane żywymi trupami. Do wszystkiego, co daje połysk ułudy, podchodzi
Się z ogromną nadzieją, nadzieją rozwibrowania nowych emocji, gdyż gadżetowy
Wymiar to pasieka swoich możliwości. Katakumby plenią się zawsze nieopodal.
Nieludne wizgi coraz to nowych rojeń zastępują zatopione pokłady niegdysiejszych
Zatrzymań i kierunkują dane, mikre chwile, owe łożyska bez kulek, skuwki odruchów
Nie mogących się już o nic innego zaczepić, w tym widlastym przemieszczeniu się
W trzy strony naraz, ażeby dojść tylko gdzieś przez przypadek, budowany od dawna
Jak paleta kolejnej potrzeby. Głębinowy zrzut pokątnych naprowadzeń trwa jednocześnie
We wszystkich, znajomych segmentach danych uprzedzeń, szatkując mniemania,
Zakrzywia tory nielicznych, pewnych doznań i przynosi zbawienną garść najprostszych Wyzwań. Wyzywamy się więc często, poza kadzią sekujących działań, zabezpieczeń
Podstawowych ruchów, by wyraziściej przejrzeć się w padole cudzych roszczeń,
Dostrzec skarlałe konsekwencje żmudnych postanowień, kiedy rozchodzi się w nas
Zagon bezpośrednich wejrzeń w pasywny tok czyjegoś trwania, żarłocznego, jak w amoku,
Konsumowania i prędkiego wydalania. Puchnie ciemna warga takiego przeżywania.
Suchy kran. Powróz drgań. Brak konturów oraz ram. Oddalenie to tylko przyrost plam.
Koda wezbrań
Ruchome gniazda najbliższych wejrzeń pełne są lotnych odruchów, owych
Niezmierzalnych poczynań w byle jak usytuowanych ramach, jakby rozgardiasz składał
Się z samych tylko pozorów, strzępów poprutych płócien, które jeszcze do
Niedawna stanowiły skuteczną przeciw siłę wobec nacierających zewsząd zmian,
Uporczywie wnikających pod paznokcie jawy, tej przechodniej, terenowej siatki,
Mającej wytyczać pola naszych zygzakowatych poczynań. Na tym świecie nie ma
Nikogo, kto chciałby z niego natychmiast zejść w zimniejsze podziemia, jakoś
Każdemu, co by nie powiedzieć, na czymś zależy, nieustannie zwracając się w
Zestalone strony coraz to nowych, sękatych zawierzeń, co do dalszych możliwości
Krzesania sobie drobnych przyjemności. Udawaliśmy się niezwykle rzadko poza
Niezaplanowany rejon, chcąc, najwyraźniej, być szybszym od swoich myśli
O końcu czatującym na każdym okapie danego stanu, lecz w tej przestrzelonej
Aurze skapywaliśmy smolistymi kroplami na próg tego cherlawego przekroczenia,
Gdyż żadne echo nie miało aż tak sporej pojemności, by przenieść nas w najodleglejsze,
Łagodzące wszelkie objawy strucia, nigdzie, stugębne trwanie przy murze czy dźwigu,
Tuż obok przelotowej ulicy, która rwałaby za rękaw i kazała iść w niezmienną
Szadź każdego zakątka odczuć, w jaki wetknął nas odór ziejący ze sztywnego,
Wskazującego na coś stale palca. Przełam nać. Żadna melodia nie odegra życiowej
Udręki, nie stłoczy w jeden klucz wszelkich pierwiastków trących o siebie w tym
Przypływie kanałowych pór danego nastroju, albowiem nie ma co liczyć na szybkie
Kasacje bieżącego wrażenia, kiedy w przechyleniu i grymasie można tylko odbierać
Ten migotliwy, kolizyjny wymiar ludzkiego osuwania się w bagniska swoich
Trędowatych racji, które jedynie nagabują do coraz większych akrobacji, jakby chodziłoby
Już tylko o odbieranie przesyłek od anonimowych nadawców, kupczących czasem
I chłamem jego wykwitu. Kamień graniczny, kamień magiczny i kamień węgielny
To resztki ze skamieliny Styksu, którymi żongluje się przy niewybrednych okazjach Porzucania plemion innych okresów rozharmonizowanych lat, bo podpowiedzi, co do
Ich początków, zawsze deformują wylęg kolejnej próżni, która i tak obejmie każdy
Zaplot wyłanianych starań o lepsze miejsce na marginesie swoich poczynań z
Gromadnym przeciążeniem, nijakim taborem rozklekotanych spraw, które od zarania
Walcowały wszelki, spontaniczny zew, okruch rzadkiego momentu lekceważenia
Obojętnie jakiego ogniwa, supła czy węzła, motoryki krewkich i bezdusznych razów,
Spadających jak zwiędłe igliwie, kiedy kolistość pragnień wypłycana jest zastępami
Konieczności, widmowymi i rzekomymi postaciami pchlich rzeczy, które osaczając
Przewlekle, rozwiercają dziury w przegubie ściągającym jak przybrzeżny prąd, naruszanym
Przez minorowe dąsy i tony skażone rychłym poczuciem odejścia, bo w tych częstych
Sprzęgnięciach przepatruje się odbicie wszelkich sinizn, łapczywie kolonizujących
Wszelkie wezbrania, brunatnie spieniane niewidocznymi wirami tych ociosywanych
Dni. Gotowani martwym dniem, przeczesują jak podniecone czerwie truchło miasta,
Ażeby zapełnić swoje rozdęte chodaki potrzeb materialnymi iluzjami, szeleszczącymi
Niczym nylonowy kir, wypierając, tym samym, swoje trzewia przeczuć, które wiedzione
Instynktem, nie mogą się oprzeć wszelkim pokuszeniom, i choć te błahostki drenują
Tylko poziomy ich ciał, to i tak układa się już z nich atrapa bieżących dążeń.
Przechodziłeś innymi pasmami obok tylu wież pojedynczego szaleństwa, rojonych
Postrzegań najważniejszych dla kogoś zamiarów, i nigdy nie byłeś w stanie odpiąć swej
Klamry od błotnej czaszy tego spadochronu, mimo że grały w tobie inne dudnienia,
Przesunięciami, dzięki temu, sterując bardziej konkretnie, i wobec tychże pojmań
Przybywało, jak litu we krwi, więcej masy krytycznej, ostrzejszych rozstrzygnięć w środku,
Bezwiednych wymachów i niewidocznych zwodów. Mieszka się więc w zamieci,
Pobywa pod lodem, chodząc po luźnej linie, która, choć nie wiadomo kiedy, i tak napręży się Gwałtownie, dryfując, tym samym, w tej lunecie, gdzie nie odwleka się już niczego innego.
Zagon wyrw
Odpluty chrom ze wskazówki wrażanej jak sztywny, dławiący wiatyk,
Krzepki tego smak, wądół zmacerowanych do cna lat, gdzie znów się
Nieopatrznie jest w pląsawicy długiej jak wytrącony bat, na moment rozpękły
Gruzem byłego darcia szmat, przejęty obrotem ubitych drgań, jak
Blaszany ptak zawisły na lince do suszenia prania. Twoja piędź rozorana
Niczym jelita śnień, mrówcza na swej skali, nie do odespania przez
Pozostały rok. Zeskrobiesz po sobie żrący nalot rudy, doczyścisz wylot
Lufy, zgięcia są jedynymi śladami tych wszystkich krzywizn, po których
Posuwało się w tym ogłuszaniu porcjami uwag o swym niewydarzeniu.
Krochmalony pagon mroku pojawia się u końca wizyty, zaczynasz
Mimowolnie go ssać, jak drzazgę ze złamanego progu, i kiedy obracasz
Się w bębnie swej klatki, motek obłupanej lawy, popiół sproszkowanych
Trwań wobec grymasów na jej ziemistej twarzy, cyrkuluje w zapadłych
Korytarzach napiętych ech, zmącając tego spierzchłe dno. Nie wychodzi
Się swobodniejszym. Objuczony ostatnią torbą, wypełnioną zrolowaną
Resztą dawno nienoszonych ubrań, oddając przy drzwiach dwa klucze,
W rychłej ryzie wykroczenia poza orbitę dostępu, cumujesz na zjeżonym
Grzbiecie doczesnego prądu, który wypruwa końcówki spiral łączących
Cię pionowo z poziomem tego zagonu, jałowizny wszelkich starań,
Prześlepionych przez krwiaki poszczególnych wahnięć. Dynda kikut tego
Spławu. Nośnie huczy najbliższy ugór, jak kopnięty kubeł pełen śrub,
Lotka chwili pikuje prosto w chwast, odstukujesz każdy pomniejszy
Żalu zew. Kościsty kabłąk w boku trzewi zalega już od czterdziestu
Ośmiu lat, kompostownik bierze z tego farsz, trafiało się bowiem zawsze
W chybione cele, odbierając parzące strąki swoich starań o lżejszy przebieg
Haratających, konkretnych poczynań, w znikliwości wszelkich wyborów,
Trawiąc łój z tej pomrocznej opoki, wyprowadzającej na manowce ściśnionego
Stanu. Rośnie w pomniejszeniu smaganie tymi wiązkami piekących strat,
Kamienieje bowiem każdy pęd wypuszczany spod dookolnych grani, i
Ciągu cień silnie linieje, fasonując podeszwę pozostałych jeszcze wyrw.
Marnienia
Czarna materia przenika kostny układ aż do szpiku, brodzisz w
Tych wiązkach śmiecia aż po ostatni wyziew dnia, zwiększając
W sobie napięcia nieuchronności poprzez odczuwalny ból gwiazd,
Jaki zasiedla każdą kałużę powidoku, zmiętego niczym pobliskie,
Rozchełstane tory najbliższych przejść, w oddzieleniu trwalszym
Niźli kuta z tynku ściana, zapewniającym stały wysięg w stronę
Coraz niższego przechodzenia w stan okrążenia, wyłupiastego kręgu,
Który zaciska ci chód, i każdy wymach staje się przeto ostatnim,
Jakowymś bukietem poskręcanych drutów, ażebyś mógł na chwilę
Gdzieś cupnąć, objąć tę mać betonowej poświaty chyżym odzewem,
Nikłym wysypiskiem ujęć, które powiększałyby daną bakterię chwili
I stopniowałby czeluść po same, płynne i błotniste, dno, kiedy
Krawędź podrzyna ci raz po raz gardło, unieruchamiane przez
Ropną gulę. Podchodzą do ciebie jak do zgaszonej pochodni, wabi
Ich zatęchły swąd, który kamienieje im słuch i podcina pędy wrzawy,
Aby skutecznie opaść na zamulone wiosło jawy, zbutwiałe jak
Burta tego nowego stanu, jeszcze bardziej prędkiego w swych
Śmigłych żniwach, nieporuszeniu jałowym jak bieg tysiąca koni,
Postradawszy wszelkie struny, gdyż wybrzmiewa tylko suchy jazgot
Ogłuszanych nadziejami na atrakcyjne stąpanie po pasmach
Łechtających podniet, w komórce pielonego ugoru posadziwszy
Samą tylko nać. Ów zespół skupień kończy się zawsze kneblem
Ze spieczonych kabli. Skredowiałe skronie głuchych odwróceń.
Zostają tylko wyżarte zmrokiem widoki. Ciasno zbite stado
Bezdomnych na placu apelowym środkowego miasta zachłyśniętego
Sobą kraju, do którego to stada przynależy potencjalnie każdy
Ogłupiały przechodzień, do którego zaliczą cię prędzej czy później
Uncją strącenia ze szczebla rozchwianej drabiny rozkluczonego
Bytu społecznej uwięzi. Wygramol się z nory. Doczołgaj z workiem
Konserw do bramy kolektury ścieku. Krzepliwa sól zabliźni i tę
Sznytę. Tyka w tobie wahadło prochu, ciernisty lont zygzakiem
Biegnie w piwnice danego bloku, bo tylko nic więcej jest do stracenia.