Przejrzałe dziecko
Na strzępie taśmy z 1980 nadal mam siedem lat. Filmuje wujek
łudząco podobny do samego Lenina (zapewne dlatego czuję się
taki wyjątkowy). Raźno przeskakuję zakłócenia obrazu.
Wspinam się po czarno – białych kadrach. Drażnię fatum
puszczając oczko do kamery. Potem szlifuję tyłkiem ozór zjeżdżalni
beztrosko sunąc ku przyszłym dolinom. Rok wcześniej
Stachura dostąpił całej jaskrawości. Ojciec (rówieśnik poety)
nic o niej nie wiedział. Zanim stracił wzrok, zaczytywał się
jedynie w powieściach historycznych. Na filmie mierzwi
garnek na mojej głowie, choć jeszcze z nim nie wygrałem
ani razu w szachy. Scena urywa się, albo zwyczajnie
ojciec cofnął rękę, nie chcąc pielęgnować potencjalnego
niespełnienia. Miał rację. Na niepańskiej niwie smętna owca
zawsze ma przechlane. Tamtej jesieni zmarły brat ukrył się
w moim cieniu. Najlepiej go widać na ujęciu, gdy razem
obchodzimy „Płonące ptaki” Hasiora. Ptaki płoną do dziś
a i brat, z coraz to bardziej zwieszoną głową towarzyszy mi
w lesie martwych zabawek.
Seans ściął nagły skurcz. Mały chłopiec pozostał w pół kroku
na granicy przed niechcianym światem. Jakby wyparł się
mnie, a dalej to już tylko orka bezużyteczności. Na obcych ulicach
można milczeć do bólu. Od kiedy nie mam ojczyzny
sny niosą mi obraz drzewa na którym jestem
adoptowanym liściem
Stracone miasto
Każde Nowe Jeruzalem zmienia się w Poneropolis*.
Najpierw taplanie w cieniach rzeczy przyszłych i zaraz JUTRO
dryfuje w KIEDYŚ. To takie zwyczajne, oczywiste,
zwiotczające jak pavulon. To JUŻ. Nie rozpoznaję alei i
próżno wypatruję aury wypalonej przez benzopiren.
W pozornie znajomym szablonie, dogorywają
ogryzione z oddechów lokatorskie szkielety.
Obce ronda mielą pstre ulotki w gawędę,
torując przestrzeń dla łowców promocji i szans
na sukces. Nikt nikogo nie słucha. Czaszkę rozrywa
kondukt koleżeńskich dusz, których poszewki
trawi ziemisty mastodont rozsiadły na komunalnym
wysypisku zwłok. Na ojczystej ulicy Koszalińskiej,
nawet z piwnic, napakowane sterydami wrony
wydziobały resztki echa czekoladopodobnych baśni.
A przecież stąd wyruszaliśmy do trzecioligowego
nieba. Kaska strzelał gole dla Wielimia, topole
koronowały sklepienie nad rojeniami, zimy stulecia
rozdeptywały pośpieszne Relaksy. Przysiadam
i myślom nie wierzę. Może jestem zawieszony
niczym strzała Zenona z Elei, paradoksem,
z namiastką miraży w butonierce. Tkwię w sobie,
bez ruchu, będąc jedynie tłem dla zdradliwych transformacji.
* Poneropolis(gr.) – Złogród
Nieznani
Tęsknota jest wiecznością dławiącą, jak ciemność na leśnej
nekropolii w Bornem Sulinowie. Nie kochamy życia, jesteśmy
tylko do niego przyzwyczajeni. Uparliśmy się szukać
sensu w bezsensie i może, to właśnie pragnienie jasności łka
nocami niepokojąc drzewiaste kondukty. Cпи спокойно
наш дорогой сыночек. Григорий nawykły do szeptu matki
nie posłucha kamienia. Przeskakując mogiły zastygłych
marzeń, trąca mgiełką obsiadające pomniki, wypłowiałe od zadumy
przytulanki. W ich odartych z ciepła, pluszowych korpusach,
zasklepiają się wszystkie pory roku. Cmentarne miśki
rozumieją czas. Pojmują, nie всегда будет
солнце. Za dnia, w syntetycznych guzikowych oczach
odbija się niepokój turystów, udeptujących swoje
sumienia. Po zmroku jest inaczej, wtedy efemeryczna dzisiejszość
spływa pod kolejną warstwę zmurszeń. Zaprawdę, z wielości
wyszliśmy i do wielości wracamy. Pozostanie rezonans
próżno spisywany na wietrze przez roztargnione drzewostany.
Każdy z nas będzie i nie będzie radzieckim sołdatem
w obliczu wieczności неизвестный.
* Cmentarz w Bornem Sulinowie jest jednym z najbardziej tajemniczych cmentarzy w Polsce. Tu spoczywają sowieccy żołnierze i cywile, którzy … nie polegli na żadnej wojnie. Ma połowę pochówków o nieznanych nazwiskach. Na dodatek po roku 1970 chowano na nim wyłącznie dzieci… Według okolicznych mieszkańców jest to miejsce nawiedzone. Podobno nocami, można tam usłyszeć płacz dzieci.
Teoretyzując niepluszowo
Dla Violi
jeśli zagubię się w sobie albo odkryjesz świat
w którym zasiedlę czas przeszły
niekochany
idź proszę
na cmentarz radziecki w Bornem Sulinowie (najlepiej
jesienią kiedy drzewa rwą liście z rozpaczy)
tam groby dzieci strzegą
opite deszczem wyliniałe z tęsknoty misie
wybierz tego z najbardziej zwieszoną głową
popatrz cierpliwie
a wilgotne plastikowe oczy
pożegnają cię moim spojrzeniem
Przekwitłe rewolucje
Grześkowi Bratosiewiczowi i sobie
w słuchawce
głos faceta po czterdziestce
zakłóca bezprzewodową projekcję
sześciolatka wymachującego pistoletem z klocków
wybiegającego zza szafy do świata
z okrzykiem “zdrajca”
przekonuje o matrixsie w którym
ociosuję gzymsy konkretów budząc się
do somnabulicznej penetracji miasta
z domami odrastającymi z wyburzenia
patriota nieistniejącego
od kilku rozczarowań kraju
kibol wycofanego z rozgrywek klubu
partyzant osaczony we wrogim wymiarze
odstrzelający misjonarzy nowego dnia
to jakby przeżyć
samego siebie w zgodzie
na niepogodzenie podczas
gdy natrętnie pod domysłami
czarnieje rozgwiazda bezdroża
a z grymaśnej skazy
ścieka myślotok
na próżną skrzynię
przepoconą sokiem jabłek
chowanych na wczorajsze
lepsze jutro
Nie cierpię soku pomidorowego
kiedy odsłonisz swą twarz
nie będę sam.
(W.Uptas „Tehillah – Psalm modlitewny”)
Jeszcze nie dawno lubił jazz, facecje przy kielichu i dysputy nad filozofią
nie tylko życia. Słowo pieścił jak namiętną hurysę, stawiając kropkę
dopiero w ekstazie lirycznego szczytowania. Stary poeta. Lęka się
drugiej odsłony, być może istnienia. Siedzi na łóżku, niczym nad
brzegiem Parsęty. Ma białą koszulę, zmierzwione włosy i spojrzenie
skupione na szerokim nurcie spowszechnienia. Wbrew sobie pogrąża się
w sobie. Bez przekonania, instynktownie chwyta ziarna opadające
z doczesnego urwiska.
Trzeba sprawdzić pocztę mailową…
Zrobić porządek w papierach…
Kupić Tygodnik Powszechny…
J.L nie przychodzi…
Piotrek, skocz do sklepu po sok pomidorowy…
Zbiegam po schodach zastanawiając się nad oksymoronem, nad ostrzem
przeciwieństw i strukturą tego co pomiędzy. Luką, niebędącą już tym
co było, ani tym co będzie. Stojąc w kolejce do kasy obawiam się
powrotu, bo nie wiem, jaki zastanę stan przemienienia. Każdy,
w mniejszym lub większym stopniu jest tanatofobem. Życie szybko
do siebie przyzwyczaja, a przecież u kresu, ponawiamy się jako proch,
którym już raz byliśmy. W dniu urodzin starego poety podlewałem
warzywa na działce. Tkwiąc po szyję w pomidorach, bezprzewodowo
złożyłem życzenia. Dziękował pogodzony, jakby na wyciągnięcie ręki,
miał swój zaplanetarny ugór. Dziesięć dni później, już tam był…
Po latach znalazłem w książce wypłowiały paragon. W stosownym czasie
złożę reklamację.
Borne Sulinowo, październik 2016r.