19.11.05 r. Tel Awiw
Dzisiaj przyleciałem. Dobrze. Się stało. Jestem. Znajome miasto. Właściwie.
Co poza tym? Co w tym? Raczej. Dość osobliwy stan psychofizyczny. Myśli. Różne. Przepływają spokojną falą. Odpoczynek. Od czego? Boże, jaki spokój. Rozlewa się po kościach. Dobrze mi. Jest ciepło, choć ma być chłodniej, jak zapowiadają w radio, ma być zimniej niż przystoi tej porze roku. Po polskich mrozach nie boję się jutrzejszego dnia, jestem odważnym i spokojnym mężczyzną. Jak długo?
20.11.05 r. Tel Awiw
No właśnie. Dziś już gorzej. Pogoda. Jednakowoż. Przechodzą, mijają. Wre. Jestem na ulicy, ale teraz w mieszkaniu Ariela i Dalii i to piszę dla zdrowia psychicznego. Muzyka z radia 88FM. Ciekawa, muzyka. Ciekawość. Mam jej niewiele, na mieście kręcę się niespokojny, znam okolice, przez szuk docieram do SKRZYŻOWANIA, wchodzę w King George i dochodzę do dr Sadii, gdzie jem falafla, a raczej kupuję, poznał mnie, sprzedający-przyrządzający, a potem od razu idę, z falaflem, sprawdzić czy mam pieniądze. O.K. Dizengof Center, sklep muzyczny, wybieram płyty, sporo interesujących, kupuję dwie. Następnie wychodzę, dochodzę do Szlomo Ha-melech i już prosto tą ulicą niezbyt ruchliwą do Koma 13, gdzie witam się z Orenem, Ereza nie ma, przebywam tam trochę, łykam sulpiryd, popijam wodą i dalej muzyki słuchanie-wybieranie. Palę, papierosy. Kupiłem dwie płyty z muzyką izraelską na całkiem niezłym poziomie, niedrogo, no i warto było, ale teraz w mieszkaniu przy szuku słucham płyty Salifa Keity już, bo minęło trochę czasu i wróciłem do tych notowań, zapisków.
21.11.05 r. Tel Awiw
Rano. Jest deszcz. Słucham Afrika Remix, płyta z tego roku, wybór z nowej muzyki afrykańskiej, świetne.
Telefonowałem do przychodni dla świrów, rozmawiałem chwilę z lekarką, to jednak ciężki przypadek, ta lekarka.
Pada deszcz. A miałem kupić popielniczkę dla siebie drewnianą i dla Arielów drugą, też drewnianą, dużą i małą popielniczkę miałem kupić. Jeszcze kupię.
Kupiłem popielniczki i grzebień /czarny/. Zapalam papierosa, wypróbowuję swoją popielnicę czy, jak kto woli, popielniczkę, jest spora. Jest O.K.
Dzwonił Guy, rozmawialiśmy. Wybiera się do Tel Awiwu, ale chyba w przyszłym tygodniu, póki co w Gan Jawne siedzi w nowym domu i kiśnie.
23.11.05 r. Tel Awiw
Byłem wczoraj w Ramat Ganie i Givatayim w odwiedzinach u Zaksów i Jorama. Byłem w przychodni, pokazałem książkę, zastrzyk dostałem. Co tam? Coś to wolno idzie to pisanie. Poirytowali mnie wczoraj, jak wróciłem – zasilacz był odłączony od prądu, zasilacz od komputera. Na cudzym, na łasce, co łaska. Wyszedłem przed chwilą na papierosa. Muzyka włoska. Teraz Bloom Bar – muzyka izraelska. Uspokoiłem się. Gadają głośno, co tam…
Zjadłem rano owoce morza podsmażone na maśle na patelni z solą i pieprzem, dodałem fasoli czarno-białej. Niezłe. Jadłem coś takiego pierwszy raz, zawsze jakoś będąc spięty wcześniej wyglądem tych zwierzątek, bo chyba nie z innych względów.
24.11.05 r. Tel Awiw
Nie jest to takie oczywiste, to co napisałem poprzednio, wczoraj. I nie wszystko wczorajsze, przedwczorajsze, zawarłem w tych słowach napisanych ot tak.
Leci teraz genialna muzyka: Third Ear Band Live Ghosts. Długi kilkunastominutowy utwór. Nie potrafię nazwać tej muzyki. Może, etniczna psychodelia z elektroniką dyskretną. Tu za ścianą jest magazyn, chyba papierów różnorakich typu: papier toaletowy. Co jakiś czas wchodzą i wychodzą, wnoszą i wynoszą. No dobra.
Spotkałem się wczoraj z Hagar. Chyba Uri, jej przyjaciel-facet, był niezadowolony z tego zdarzenia. W sumie to mu się nie dziwię, bo coś mnie lubi raczej ta Hagar. Siedzieliśmy w kawiarni na rogu Dizengoff i Frishmann jakieś dwie godziny i było O.K. słowne, wzrokowe, pomięszanie.
Jest już teraz godzina piąta wieczór. Niedawno dzwonił Liam. Zaprasza na Levantin13 od 10-tej, ma dj-jować. Czekam na Ariela, mamy sprzątać mieszkanie. Wieczór. Jakby lepiej. Czuję się. Leci nowoczesna muzyka z Afryki.
Zjadłem fasolkę bułką zagryzając. Nie sprzątamy jednak dziś, dzwoniłem w tej sprawie do Ariela, to była jego decyzja, może dlatego, że dłużej w pracy siedzi a raczej nie siedzi tylko pracuje. No, dobra. Pewnie skoczę do Raszi, a potem na Levantin 13. Cześć!
26.11.05 r. Tel Awiw
Gorącawo. Kupiłem papierosy, ranek. Tamci jeszcze śpią. Coś bym zjadł, wykąpał się itp., ale już wczoraj miałem z Arielem poważną rozmowę. Po przyjacielsku ostrzegł mnie, że moje dni są tu, u nich, policzone. Ta jego panna to jakaś nie najmądrzejsza, polanja, to nie dziwota. Tydzień wytrzymali, to wytrzymają jeszcze kilka dni. Chyba jednakowoż przeniosę się do Gordon Inn, może sobie sprowadzę jakowąś pannę.
Niech sobie śpią, ciężko pracowali cały tydzień, może przez moją obecność nie robili tych rzeczy i im się ckni.
Dzisiaj szabat, zatem jestem od tygodnia. Zapytałem wczoraj Jasmin, dziewczyny z tych, skąd pochodzi. Odpowiedziała mi, że miarec ha-jafa. Dobra robota. Profesjonalistka. Wcześniej podjadłem co nieco, najlepszego kawał mięsa wieprzowego od, ho ho, dłuższego już czasu. Posiliłem się w Minzie, w Minzarze, tu niedaleko, piwka: małe Egenberg i duże-rżnięte. Niezła wyżerka. Pokrzepiony na ciele ruszyłem w tan Ben Jehuda. Po drodze do Marka zahaczyłem o klub intymny na Bograszow. Wyszedłem spokojny stamtąd. Potem Mongołki pub, gdzie Merlot włoskie wysączyłem-piłem. No i na Kikar Atarim podążyłem, Marka w końcu spotkałem. Chwilę my pogadali a dziś mamy kontynuować gadanie.
A co przedwczoraj robiłem, to zataiłem, tak mi się przynajmniej wydaje. Spiłem się jak świnia, teraz wyznaję. Co tam, słychać?
29.11.05 r. Tel Awiw
Długo nie pisałem już, bo aż dwa dni! No, no, no, jakie zaniedbania! Napisałem plan do Króla Rexa, może dzisiaj, przy sprzyjających warunkach, napiszę. Trzeba napisać ze 20 stron. Śmichy-chichy. Teraz ranek, brzmienia ulicy przy szuku. Niedaleko, widać z tarasu Kaliszer, szkołę sztuk pięknych bądź nie-pięknych. Wczoraj załatwiłem sprawy w Giwatajim, jutro jeszcze trzeba powtórzyć operację i będzie świetnie. Jakby mi się udało napisać dziś tego Króla Rexa byłoby doskonale. Nie jest to jednak/chyba zbyt łatwe. Ma być komedia, ma być śmiesznie, dla ludzi, co by się pośmiali i wyszli rozweseleni a jednocześnie zastanowieni nad światkiem.
Co robiłem wczoraj i co czyniłem przedwczoraj? A, przecież!, byłem w nocy w Ramat Ganie u Ereza, on zakurzył, ja mu towarzyszyłem z browarami i kilka szacht żem ściągnął, ładne mieszkanie ma Erez, jeszcze nie urządzone, ale w zupełności doskonałe i eleganckie. Siedziałem do rana. Wróciłem autobusem. No a w dzień pojechałem do Giwatajim do Jurka i Beniego. Byłem zmęczony, lecz w dobrym nastroju. Pojechałem potem autobusem linii 55 na Ha-yarkon, co by się spotkać z Markiem, palił nargilę na Kikar Atarim. Wróciłem. Zasnąłem.
Tu pracują już. Ariel pojechał na rowerze do pracy, a Dalia samochodem na Uniwersytet. Kakaja żizń.
Siadłem w kawiarni-knajpce na Florentin, piwko niemieckie Weihenstephan i szrimps świetnie przyrządzony, przygotowany, przysmażony. Zjadłem, zadowolony, kończę piwko, trzeba może jeszcze jedno, a w trakcie tego drugiego już Król Rex… Taki plan. A jakie wykonanie jego?
W Lenny’s napisalem dobry fragment sztuczki-komedyji, po czym poszedłem jeszcze coś zjeść, bo krabów czy krewetek nie było za dużo i był to aperitif, poszedłem do Humus-baru, gdzie pochłonąłem warzywka różnorakie, niedrogo, pogadaliśmy, ja z właścicielem, muzzyk, yalla, kadima!
No to teraz już jestem w domu i zabieram się poważnie za Króla Rexa. Bye!
01.12.05 r. Tel Awiw
Jutro lecę. Coś jeszcze muszę załatwić w Ramat Gan – Giwatajim i wracam potem do Tel Awiwu. Mam kupić jeszcze nargilę, może teraz to zrobię, na szuk pójdę jeszcze raz, bo już byłem, zakupy zrobiłem. Jadę do Giwatajim do Jorama, ma być też Guy, którego dawno nie widziałem. Potem do Jurka zahaczając o bank i załatwianie spraw na poczcie, wysyłanie kartek, które powinienem wcześniej jednak zakupić, żeby mieć to już z głowy, a tak jeszcze trochę spraw. Zaraz pójdę na szuk, kupię być może nargilę. Wieczorem mam być w Raszi a tam koncert punkowy i być może Bitunia-Etiopka, może Hagar, no i Marek, z którym wczoraj się widziałem, przejrzałem swoje rzeczy, które zostawiłem w magazynie na Kikar Atarim i wróciłem do Ariela i Dalii, jednak się dało wytrzymać te dwa tygodnie, to chyba dobry znak, chociaż Dalia troszkę męcząca z jej porządkiem.
Przedostatniej nocy pisałem Króla Rexa, jeszcze nie skończyłem, ale już niewiele zostało do napisania, z 5 stron, napiszę u Saszki w Warszawie, tak planuję.
Teraz mam zgagę. Idę zaraz.
02.12.2005 r. Budapeszt/Peszt
Jestem w Peszcie już, fajnie. Siedzę sobie i nic nie rozumiem, co gadają, siedzę w kawiarni-restauracji w centrum Pesztu na ulicy jakowejś. Zjadłem, wypiłem, jeszcze druga kawa Latte, mam czas do trzeciej po południu. Zrobię jakieś zakupy. Strasznie to niekonkretne, konkret się zagubił, popisywanie. Właściwie to dość ciekawe takie pisanie w knajpach. Na komputerze zdarza mi się to dopiero drugi raz. Co tam słychać w Polsce, ciekawe. W Izraelu pewnie ciepło, tu też nie najzimniej, w Warszawie pewnie będzie wiało i będzie zimno. Za tydzień Kraków, już się na to cieszę. Spotkać tych wszystkich dziwolągów. Tu w Peszcie jest trochę śniegu, to sympatyczne. Właściwie nie widziałem śniegu osiem lat. Już z samolotu było widać białą ziemię, na której budyneczki, budynki, drzewka, krzaki. Za oknem uliczka, na jej końcu widać jakby wzgórze, coś chyba skaliste, lekko jakby białawe. W knajpce z klientów jestem jedynym, jest spokojnie, muzyka z radia dolatuje nie za głośno, nie no fajnie, aż mi się chce jeszcze tu przyjechać, tym razem celowo i na dłużej. Jechałem taksówką z lotniska, kierowca znał tylko kilka słów po angielsku, było to zabawne. Barmanka coś gada przez telefon, śmieje się, nic nie rozumiem, zabawne uczucie.
Wczoraj jeszcze byłem w Tel Awiwe. Byłem w Raszi, gdzie był koncert punkowski, fajna sprawa, dostałem płytkę z nagraniami demonstracyjnymi. Ha ha. To ta blondynka, ale się śmieje. Śmieszne. No, ale ja tu jeszcze o Tel Awiwe stukam. Przyszedł Marek i przyszła Hagar z Urim i psem Lio. Trochę porozmawialiśmy. Zamówiłem oczywiście tosta w Raszi z moim ulubionym sosem. Tu chyba zaraz zamówię piwo, Dreher? Przeczytam sobie to co napisałem w Tel Awiwie w dzienniku. W całości. Przeczytałem. Może być.
Już wiem jak nazywa się knajpka. Kafe Pan. Pan to jakiś sławny aktor węgierski, chyba był, tak mi się przynajmniej wydaje. Przyszedł Węgier i zamówił, zdaje się, Makiato, ale może coś innego, bo jak sprawdziłem nie ma tego w menu. Już sobie poszedł. Spokojnie. Vaci Ulca. Jest druga, czarna, znaczy włosy. Barmanka konkretnych gabarytów. Właśnie wyszła, wchodzi i wychodzi, wyfutrzona. Wszedł Węgier z pocztą i wyszedł. Teraz inny. Gadają, on i blonde. To jednak miłe nic nie rozumieć. Jest różnica pomiędzy Węgrami i Izraelem, mówi się ciszej.
Piwo niezłe. Przyszła jeszcze jedna blondynka, niczego sobie.
Kupiłem prezent dla mamy. Serwetkę. Ręczna robota.
Gadają. Jest jakiś chłopaczek. Wszedł krawaciarz. Gada z blonde. Wyszedł. Miałem wrażenie, że zwrócił uwagę, iż zgasiłem na ulicy papierosa podeszwą buta. Może sobie pójdę? już czy wreszcie.
Wszystkie imiona i nazwiska są zmyślone, zdarzenia prawdziwe.