Podczas Mikrorezydencji w Ośrodku Postaw Twórczych realizowałam autorski projekt warsztatów z czytania i pisania opowiadań. Krótka forma literacka od zawsze mnie fascynowała, chciałam więc podzielić się tą fascynacją z innymi pasjonatami literatury. Podczas warsztatów czytaliśmy najlepsze krótkie prozy – był z nami Bruno Schulz i Jorge Luis Borges, była Weronika Murek z Olgą Tokarczuk, nie zabrakło też Etgara Kereta i Franza Kafki. Ich fantastyczne światy stanowiły cząstki naszej własnej Biblioteki Babel.
Przeczytawszy ogrom opowiadań (zróżnicowanych pod każdym możliwym względem: stylistyki, frazeologii i poetyki, o tematyce nie wspominając), uczestnicy próbowali sił w pisaniu własnych utworów. Podczas Mikrorezydencji oczywiście zaczęliśmy od pisania mikroopowiadań, przyszedł też czas na dłuższe formy krótkiej prozy. Spośród wielu opowieści powstałych podczas ćwiczeń kreatywnego pisania, wybrałam cztery najciekawsze, które niniejszym prezentuję. Zachęcam do lektury Leona Mariusza Piskuły, Pudełka Aleksandry Pawłowskiej, Torby z pędzlami Oli Maksim i Gorącego telefonu Darii Cichoń.
Ula Rybicka
Mariusz Piskuła
Leon
Mój pierwszy przyjaciel z dzieciństwa był inwalidą. Później, dużo później, zrozumiałem, że był również kimś więcej. Nasze drogi na moment się zbiegły, a po jakimś czasie musiały się rozejść z powodu dwóch facetów. Pierwszy z nich był dyktatorem najbardziej zbrodniczego reżimu w dwudziestym wieku, a o tym drugim napiszę później.
Leona Graba spotkałem pod koniec lat sześćdziesiątych dzięki Hitlerowi. Żaden z nas nie miał nieprzyjemności osobiście go poznać, ale z powodu pożaru Europy, podpalonej rękami wyznawców tego niedoszłego malarza, spotkaliśmy się w małym sudeckim miasteczku. Pan Grab był emerytowanym lekarzem i wraz z panią Różą, o zgrozo bez ślubu, zajmowali mieszkanie z dużym tarasem na pierwszym piętrze willi przy ulicy Wolności. Ja, czterolatek, zamieszkałem z rodzicami na parterze tego domu, podzielonego na dwa osobne byty lokatorskie.
Obaj, z racji wieku lub stanu zdrowia, mieliśmy ograniczoną przestrzeń aktywności ruchowej, co pozwoliło nam nawiązać kontakt, a z czasem zbudować dobrosąsiedzkie relacje, a nawet przyjaźń (z oczywistych powodów wówczas nie nazwałbym tak tego, co nas łączyło). Moje królestwo stanowił niewielki ogródek kwiatowo-warzywny z piaskownicą, do którego wychodziło się prosto z kuchni naszego mieszkania. Doktor na wózku inwalidzkim poruszał się po kilkunastu metrach kwadratowych tarasu kilka metrów wyżej.
Pewnie zastanawiacie się, o czym mogą rozmawiać dwaj faceci, których daty urodzenia dzieli jakieś pół wieku, dwie wojny światowe i Auschwitz? Początkowo była to zwyczajna wymiana pozdrowień: dzień dobry, witam pana serdecznie, ładny mamy dzień. Następnie przeszliśmy do poważniejszych kwestii, jak rozważania techniczne w zakresie budownictwa małych form architektonicznych:
– Sądzę, że dodanie większej ilości wody do piasku znacznie poprawi żywotność pańskiego zamku – radził doktor.
Na co ja odpowiadałem:
– Sama woda nie wystarcza, ale razem z tą czerwoną ziemią (nie znałem wówczas słowa glina) świetnie się utwardza po wyschnięciu i długo postoi – odpowiadałem. (Zauważcie, że żadne z wypowiedzianych przeze mnie słów nie zawierało głoski „k”. Cierpiałem wówczas na dziecięcy kappacyzm, a chciałem w oczach sąsiada uchodzić za poważnego inżyniera.).
W miarę upływu czasu nasze relacje nabierały charakteru bardziej osobistego i stawały się dla mnie pierwszym uniwersytetem przyrodniczo-geograficznym i szkołą doznań kulinarnych:
– Właśnie dotarła do mnie paczka od przyjaciół z Wiednia, może spróbuje pan marcepanowych pralin? – pytał doktor i z góry wędrował do mnie koszyk zawieszony na żyłce wędkarskiej.
Później poprosiłem mamę o atlas geograficzny, żeby sprawdzić jak daleko jest do tego Wiednia, na wypadek gdyby pozwolono mi wreszcie samodzielnie opuszczać nasz ogród. Innego dnia sąsiad proponował:
– Otrzymałem ostatnio przesyłkę z Jafy, via Lizbona ma się rozumieć, i proponuję skosztować wyśmienitych suszonych fig. Gwarantuję, że wbrew dziecinnej wyliczance nie zawierają ani maku, ani pasternaku. Myślę, że portugalskie sardynki w oliwie i pomarańcza także warte są pańskiej uwagi.
Wieczorem zapytałem rodziców o to, gdzie rosną pomarańcze, co to są sardynki, kto je zapuszkował, jak się robi suszone figi i dlaczego paczka wędrowała okrężną drogą? Nie potrafili mi tego wyjaśnić. Ale nie miejcie im tego za złe, pamiętając, że był to listopadowy wieczór pod koniec gomułkowskiej małej stabilizacji. A we mnie zrodziła się wtedy tęsknota za tajemniczą Jafą, gdzie w słońcu suszą się figi, za Lizboną, gdzie sardynki pływają w oliwie, za tajemniczymi krainami, gdzie ptaki powrotne umierają wśród pomarańczy na rozdrożach[1].
W słoneczny sobotni poranek, chyba kwietniowy, zdobyłem się na śmiałość, żeby spytać:
– Wczoraj wieczorem znowu słyszałem płacz i jakąś smutną muzykę, która miała go zamaskować. Czy coś pana bolało, doktorze?
– Dostałem list z Czerwonego Krzyża. Napisali, że moja Halinka i Jaś już nigdy nie wrócą do Łodzi. Czasami jednak odwiedzają mnie w nocy i potajemnie razem słuchamy Mahlera – przyznał sąsiad.
Wiosna w sześćdziesiątym ósmym roku była upalna. W Słubicach nad Odrą termometr pokazał w cieniu prawie 31 stopi Celsjusza. Gorąco było w całym kraju, także w naszym miasteczku. Z różnych powodów. I tutaj na scenie pojawia się ten drugi facet, komunista, który myślał, że samodzielnie rządzi w swoim kraju.
Wielkie wydarzenia często zaczynają się od pozornie błahych epizodów. Poprzedniej jesieni pewien reżyser wystawił w teatrze romantyczny dramat. Przedstawienie nie spodobało się namiestnikowi kremlowskiego sekretarza i obsobaczył towarzysza Wiesława. Ten wymyślił, żeby spektakl zdjąć z afisza, a twórców ukarać. Zapewne nie zdawał sobie sprawy, jaką lawinę uruchamiał: studenci zaczęli demonstrować, literaci pisać listy, milicjanci pacyfikować. Wiesław zwołał nadzwyczajne zebranie, wszedł na mównicę i porozsyłał wszystkich na właściwe miejsca, a przynajmniej tak mu się wydawało. Uczniów posłał do szkół, literatów do piór, studentów do wojska, robotników na ulice, żeby tych poprzednich bili, a syjonistów do Syjamu – albo jakoś tak.
Pewnego dnia okazało się, że mój przyjaciel to nie żaden Leon, tylko piąta kolumna, że zwabiał do piwnicy niewinne dzieci i toczył z nich krew na macę, że ten swój wózek inwalidzki to pewnie za zasługi od UB dostał. Doktor i Róża spakowali dwie walizki, sprzedali albo rozdali to, co musiało zostać i odprowadziliśmy ich na stację kolejową. Tam policzyłem, że w naszym miasteczku takich niechcianych gości była prawie setka. Pociąg zabierał ich do Pragi. Kiedy koła wagonów ruszyły, a lokomotywa ze świstem wypuściła kłęby pary, zasłaniając tumanem mgły niewielki skład, Leon zniknął mi z oczu na wiele lat.
Aleksandra Pawłowska
Pudełko
Jest lato. Samochód stoi na piaszczystej drodze, a obok niego elegancko ubrany mężczyzna. Wygląda na bardzo poważną i stateczną osobę. Być może jest ważnym dygnitarzem. Za nim chłopczyk w krótkich spodenkach trzyma małego kotka. Zastanawiam się, kiedy to było. Może w latach pięćdziesiątych. Nie znam się na modelach samochodów, stąd nie do końca potrafię określić czas. Odwracam zdjęcie. Jest data. Mocno wyblaknięta. Przyglądam się przez dłuższą chwilę. 19 października 1964 roku. Liczę. Pięćdziesiąt osiem lat temu. Czyli mężczyzna na pewno już nie żyje. Chłopiec jeszcze może żyć. Na zdjęciu ma dziesięć, może jedenaście lat.
Biorę kolejną fotografię. Tutaj nie ma daty, jest tylko pieczątka zakładu. Photo-Klimesh E187 Brschwg-Wolfsburg. Nic mi to nie mówi. Spoglądam na zdjęcie. Trzy kobiety w długich płaszczach. Może matka z córkami. Przynajmniej wiek by na to wskazywał. A może to przyjaciółki? Stoją w parku. Z tyłu widać jakieś jezioro. Na drzewach są liście, więc jest albo późna wiosna, albo wczesna jesień. Z wyrazu twarzy kobiet nie można nic wyczytać.
Następne zdjęcie zostało zrobione zimą. Z niewielkiej górki dzieci zjeżdżają na sankach. Na obrazku są tylko czarnymi plamami na białej powierzchni. Jedynie w prawym dolnym rogu wyraźnie widać twarz mężczyzny zjeżdżającego z małą dziewczynką. To zdjęcie ma podstemplowany numer F560. Ktoś dopisał ołówkiem Inselwall Februar 1965.
Kolejna fotografia jest trochę rozmazana. Na środku znajduje się duży zniszczony karton. Obok leży kot. Wzbudza to moje zainteresowanie. Jest to pierwsze zdjęcie, na którym nie ma ludzi. Jednak ktoś je musiał zrobić. Pewnie ten człowiek też już nie żyje. Z tyłu pieczątka Photo-Klimesh IG H860 Brschwg-Wolfsburg.
Cała grupa. Większość osób wygląda na emerytów. Uśmiechnięte panie w trwałych ondulacjach. Poważni mężczyźni, większość w krawatach. Pozują na tle dużego budynku. Typowa niemiecka architektura. Może to ośrodek wypoczynkowy. Liczę osoby, bo nie daje mi to spokoju. Czterdzieści trzy. Podziwiam marynarkę pana w pierwszym rzędzie. Dobrze skrojona, w drobną kratę. Na odwrocie brak daty. Tylko pieczątka FOTO STRUTTMANN Bad Sachsa/Harz – Ruf 318.
Odkładam pudełko pełne starych zdjęć na najwyższą półkę w szafie. Tutaj nikomu nie będzie przeszkadzało. Jeszcze kiedyś do niego zajrzę.
Kosztowało dwadzieścia pięć złotych na targu. To chyba niezła cena jak na dowód tylu minionych istnień.
Ola Maksim
Torba z pędzlami
Znalazł ją tego ranka na dworcu. Właściwie to stwierdzenie znalazł jest nieprecyzyjne – po prostu zahaczył o torbę stopą, siadając na ławeczce na peronie. Do odjazdu pociągu zostało jeszcze ponad pół godziny, a jego już zaczynało dopadać zmęczenie po całonocnej ciężkiej zmianie.
Opadł ciężko na siedzisko i gdy się odchylił, poczuł, że wokół jego kostki coś się zawinęło. Pasek od torby. Usłyszał brzęk szkła. Butelki po piwie? – pomyślał. Wyciągnął zawiniątko spod ławki i zajrzał do środka.
Płócienna torba wypełniona była pustymi słoikami poplamionymi farbą i grubym pękiem kosztownych pędzli. W pierwszej chwili, skonsternowany, całkowicie zapomniał o zmęczeniu. Jego wyobraźnia zaczęła działać. Zastanawiał się, kim mogła być właścicielka tej zguby, nieznana, tajemnicza artystka… Jak wyglądała? Przed oczami stanął mu obraz dziewczyny – jak z rozwianymi na wietrze włosami podrywa się z ławki do nadjeżdżającego pociągu, zapominając o torbie z przyborami… Jak pięknym, głębokim spojrzeniem obejmuje peron, podczas gdy pociąg rusza – i wtedy ona dostrzega leżące pod ławką zawiniątko, które najprawdopodobniej już nigdy do niej nie wróci…
Był pewien, że tak właśnie było. Czuł, że jeśli ją odnajdzie i zwróci zagubione przybory, to zdarzenie może stanowić punkt zwrotny w jego życiu. Dokąd go poprowadzi? Tego nie wiedział, ale czuł, że musi zrobić wszystko, co w jego mocy, by to odkryć. W końcu nic nie dzieje się bez przyczyny, prawda? To nie może być przypadek, że ich drogi w taki sposób się skrzyżowały.
Rozemocjonowany szybko zebrał rozsypane pędzle i z torbą w ręce pobiegł co sił do Punktu Informacyjnego, żeby zapytać, czy ktoś nie widział tej pięknej artystki, której szuka. Może wiedzą, dokąd pojechała? Kiedy dotarł do okienka, zdążył tylko wysapać:
– Przepraszam, czy nie kręciła się tu gdzieś dziewczyna…?
Przerwał mu jednak głos za plecami:
– O, znalazłeś moje pędzle! Dziękuję! – starszy mężczyzna z uśmiechem na twarzy wyciągał rękę po swoją torbę.
Daria Cichoń
Gorący telefon
Musiałem zadzwonić. Złapałem za słuchawkę, ale puściłem ją, jakby parzyła. Spoglądałem to na telefon, to na podłogę, próbując przełknąć poczucie wstydu. Gorący policzek znowu powoli dotknął słuchawki. Sygnał. Dwa sygnały. Trzy sygnały. Rozłączyłem się i westchnąłem z ulgą.
Telefon wyglądał jakby też na chwilę umarł, było w tym coś przyjemnego. Świat trochę zwolnił i zaczął nabierać szczegółów, wychodząc poza ramy łóżka. I nagle telefon zatrząsł się, ze zgrozą wykrzykując znaną nam melodię. Patrzyłem na aparat w strachu, czekając aż przestanie. Melodia powtórzyła się jeszcze kilka razy i zamilkła. Po kilku minutach znów złapałem za słuchawkę, z nadzieją, że nikt nie odbierze.
[1] K. K. Baczyński, „Piosenka” (fragm.).