2.

Tego wiosennego dnia Robert Holm, obywatel Unii Europejskiej i Królestwa Danii, miał na nosie czarne dioptryczne okulary marki Prada.

Unia Europejska była eksperymentem, mającym na celu zrzeszenie ówczesnych najbardziej rozwiniętych państw, a Królestwo Danii, jak wisienka, spoczywało już od jakiegoś czasu na złożonym z tych krajów torcie. Było to miejsce, którego wiśniowy czubek z wolna opuszczał ziemską strefę i niczym samolot, który właśnie dociągnął dziób na planowany poziom lotu, oglądało już świat zza chmur. Robert Holm absolutnie nie wstydził się swojego kraju ani Unii. Również sam Robert pod każdym względem znajdował się wówczas na topie.

Oprawki jego okularów były wykonane z niezwykle specjalistycznego, opatentowanego materiału o prawnie zastrzeżonej nazwie „Optyl“. Za Optyl konsument musiał słono zapłacić. Prawa do jego produkcji i pobierania zysków ze sprzedaży nie należały do firmy Prada Group S.p.A., jak dowiedziałem się po godzinie grzebania w archiwum, lecz do grupy Safil, która była w jakiś sposób powiązana z innym producentem okularów i pozostałych produktów o nazwie Carrera. Zatem Carrera była właścicielem (współwłaścicielem?) Safilu, do którego należał Optyl. Jakoś tak… Lepiej przemilczmy pocieniane antyrefleksyjne szkła kontaktowe Zeiss i ich patent na obróbkę powierzchniową. Pogmatwałoby to jeszcze bardziej cały ten przekładaniec powiązań i uprawnień, które w dodatku ciągle się zmieniały, w zależności od kupna i sprzedaży akcji wyżej wspomnianych firm.

Tak się wtedy żyło. W bardzo skomplikowanym, złożonym świecie marzeń. Przez dwanaście godzin na dobę Robert miał na nosie bezkształtną, duszącą blokadę, zmieniający się bez ustanku kalejdoskop dziesiątek cudzych „własności intelektualnych”.

Z mojego wstecznego punktu widzenia był to niesmaczny groch z kapustą. Pycha i bezczelność korporacji, aroganckie przekraczanie granic, nic ponadto. A z drugiej strony ludzka głupota. Konsumenci nie czuli, że są żałośni, ani wykorzystywani. Robert (a kto wtedy zachowywał się inaczej?) nawet chełpił się swoimi cudzymi własnościami intelektualnymi, nigdy nie zakleił nieprzezroczystą taśmą żadnego logo i oczywiście nie chodziło wyłącznie o okulary. Na nogach miał prawnie zastrzeżone buty Nike i prawnie zastrzeżone spodnie Levi’s, resztę ciała zakrywała prawnie zastrzeżona kurtka North Face. De facto cudze buty, cudze spodnie i cudza kurtka. Śmieszne. Jednak wszyscy się tym chwalili. Potrafili do siebie strzelać z powodu „słusznie” oznaczonych butów. Być może w przekonaniu, że sami zyskają potem życie wieczne pod postacią Loga.

Na wskroś markowe okulary Roberta znajdują się obecnie na wystawie muzeum w Nowym Berlinie. O moich ukochanych dzieciach jeszcze sporo usłyszycie, ale skorzystam z okazji, by wspomnieć o nich już teraz. Bowiem całkiem niedawno poszliśmy razem z Szymonem i Zofią popatrzeć na czarne okulary marki Prada, które należały do Roberta. Wziąłem ołówek i spisałem to, co widniało w opisie przy gablocie:

A.30/ Okulary Roberta Holma i związana z nimi obsesyjna ochrona prawna

Ochronę prawną posiadał czarny, syntetyczny materiał, jego konkretny skład oraz technologia produkcji. Zastrzeżone było także logo Optyl, podobnie jak i sam kształt całości, czyli zauszników z frontem oprawki oraz ich specyficzne połączenie przy pomocy niewielkiego, metalowego przegubu. Przede wszystkim jednak ochronie podlegało owych pięć liter, które składały się na nazwę modnej mediolańskiej marki: PRADA. Danych liter, przeznaczonych do jasno określonych celów, nie wolno było nikomu używać w takiej właśnie kombinacji. Nikomu! Nawet dzieciom!

Kiedy przeczytałem ten opis dzieciom, Szymon dusił się ze śmiechu. Zofia, której równa blond grzywka odbijała się w górnej części gabloty i która patrzyła okularom Roberta, że tak powiem, prosto w oczy, w zdumieniu opuściła podbródek.

Gdy po chwili oboje się opamiętali, zaczęli dopytywać jedno przez drugie:

– I dlatego te okulary… Zaraz, poczekaj… Przed sądem najwyższym?

Położyłem palec na ustach i wyprowadziłem dzieci z muzeum na plac.

– Opowiem wam tę całą historię.

3.

Robert Holm miał w owym czasie pewien zwyczaj. Podczas tuzinów swoich spotkań biznesowych i różnorakich prezentacji regularnie zdejmował okulary z nosa. Na pewno robił to co najmniej kilka razy w ciągu godziny. Można by nawet powiedzieć, że w trakcie pracy Robert miał swoje dioptryczne okulary częściej w dłoniach niż na nosie, co więcej, także wtedy, gdy oczekiwano od niego, że będzie oglądał na ekranie projekcyjnym wizje, dane i tabelki klientów.

Gdy tylko trzymał okulary w dłoni, od razu przystępował do oględzin wewnętrznej i zewnętrznej strony oprawek. Nie starał się nawet udawać, że interesuje go czystość szkieł, co byłoby przecież zrozumiałe: człowiek czyści szkła po to, aby za chwilę móc widzieć jeszcze lepiej. Czyszczenie szkieł to przejaw zainteresowania i wysiłku, nie ignorancji czy pogardy – jednak w tym przypadku w ogóle o to nie chodziło. Robert Holm naprawdę poświęcał całą uwagę logom i napisom, nadrukowanym lub wygrawerowanym na oprawkach, co było czymś niestosownym. Mimo to pracodawcy Roberta Holma nigdy nie kazali mu wyjść karnie za drzwi. Nigdy nie odmówili mu zapłaty.

Robert był bowiem specjalistą, ale nie tylko. Moim zdaniem kluczową rolę odgrywał fakt, że Robert był ponadto jakimś pół-artystą, to znaczy takim widzieli go ludzie konkretnego typu. Nie chcę przez to powiedzieć, że mierzył się z jakąś opozycją, pewną inną grupą osób, która go wyśmiewała i nie widziała w nim artysty, nic z tych rzeczy, już prędzej mógłbym stwierdzić, że był artystą w pełni, w oczach wszystkich. Jednak i bez dalszych wyjaśnień takie stwierdzenie wprowadzałoby w błąd. To trudne pytania, które wymagają czasu. Czy ludzie tacy jak Robert Holm byli artystami, pół-artystami, albo twórcami? I czy mieli w społeczeństwie choćby minimalnie liczącą się opozycję? Albo inaczej. Gdzie, na Boga, w czasach zawodowego życia Roberta byli – a jeśli byli, to co robili – antykapitaliści?!

– Tak, coś w tym jest, Zosiu. Żadnych antykapitalistów. W tym tkwi sedno sprawy – powiedziałem, kiedy po wizycie w muzeum opuściliśmy Plac Elejski i zbliżaliśmy się do naszego domu.

 Robert mógł sobie pozwolić na swoje artystyczne lub twórcze ekscesy i aroganckie gesty z okularami dzięki całkowitemu zwycięstwu kapitalizmu. Członkowie rad nadzorczych i menedżerowie górnego szczebla postrzegali Roberta Holma jako genialnego idiotę. Jako Beethovena marketingu. Van Gogha public relations.

 – A teraz powróćmy do tego decydującego dnia, zgoda? I nie zapomnijcie o tych opaskach, tak? Było na nich napisane słowo „PRADA”, prawda? No i taki sam napis, złoty i ponad półmetrowy, widniał na szyldzie budynku, do którego Robert Holm miał zamiar niebawem wstąpić przez obrotowe drzwi.

4.

Tamtego dnia Robert Holm wybierał się na późny obiad razem z trzema innymi uczestnikami konferencji „Chiński Dzień Marek”. Tego, że logo na okularach Roberta korespondowało z półmetrowym napisem przy wejściu do galerii handlowej, na której siódme piętro wspomniana grupka udała się na posiłek, nie można było uznać za zwykły przypadek.

Chodziło o wrodzoną skłonność. Wszechświat permanentnie pchał Roberta właśnie w tak niezwykle estetycznie… wątpliwe miejsca. Nieustanny kontakt z gwiaździstym sklepieniem, na którym świeciła plejada gwiazd, od małego wiecznego pióra Montblanc po ogromne auto Mercedesa, był podstawą jego zawodu.

Jak wielu z was wie, Robert Holm był ekspertem od marek. Specjalistą budowania „brandów” i „trademarków”, ich wzmacniania, modyfikacji i konserwowania. Robert nigdy nie wstydził się swojej profesji, ale właściwie przez całą swoją karierę bał się, że jego koledzy po fachu zaczną nim gardzić. Obawiał się stygmatyzacji i krytyki, albo i czegoś jeszcze gorszego. Przyczyny tego, że nigdy nie został potępiony, opluty a co dopiero zgilotynowany, należy niewątpliwie szukać w gąszczu faktów, który póki co zaledwie rozchylono. W pierwszych dekadach trzeciego tysiąclecia ludzie tacy jak Robert Holm nie mieli żadnych naturalnych wrogów.

Galeria handlowa była chlebem powszednim Roberta. Sadownik z sekatorem poruszał się między drzewami w ten sam sposób, w jaki Robert Holm, ekspert od marek, chodził po galerii. Było to jego laboratorium. Obserwatorium astronomiczne, gdzie z klimatyzowanego parteru mógł podziwiać kilkupiętrowy kosmos, tak bardzo mu bliski. Niektóre z tych gwiazd były przecież jego dziełem, a w każdej galerii na świecie Robert był w stanie nadzorować, jak rozwijają się jego pociechy. Czasami, korzystając z wiecznie panującej w galerii dobrej pogody, wyciągał zza pazuchy sekator i ucinał sobie gałąź pełną soczystych brzoskwiń. Nie był to świat doskonały, ale jego sztuczny, niebiański system był bliski perfekcji. Wyobraźmy sobie ów świat jako świat pod kopułą.

*

Zaledwie kilka lat przed wspomnianą podróżą Roberta do Szanghaju, niemiecki filozof Peter Sloterdijk wydał pracę naukową pod tytułem Im Weltinnenraum des Kapitals: Für eine philosophische Theorie der Globalisierung.

W swojej książce Sloterdijk opisuje, jak ówczesny zglobalizowany świat dotarł do końca swojego rozwoju i jak nowopowstała forma systemu kapitalistycznego stała się decydującym czynnikiem wpływającym na warunki życia całej ludzkości. Dla Sloterdijka kluczowym symbolem tego procesu był londyński Pałac Kryształowy, budowla ze szkła i stali, którą w 1851 roku, z okazji Wielkiej Wystawy Światowej, wybudował w Hyde Parku architekt Joseph Paxton. Ten przezroczysty obiekt musiał wprawiać odwiedzających w zachwyt. Świat połowy dziewiętnastego wieku nie widział dotąd niczego podobnego: tyle lekkości, zwiewności i naturalnego światła, które łatwo można było uznać za przejaw uczciwości i otwartości.

Peter Sloterdijk postrzegał Pałac Kryształowy jako trafny obraz architektury świata ery globalizacji. Według filozofa globalizacja podzieliła planetę na półtora miliarda zwycięzców, którzy żyją w klimatyzowanym świecie, pod przezroczystą, ale nieprzepuszczalną kopułą, podczas gdy na zewnątrz zostało dwa razy więcej ludzi, pozostawionych na łaskę niekontrolowanych katastrof naturalnych i innych kataklizmów. Ludzie w szklarni. A naprzeciw nich uchodźca z Syrii, który podczas swojej desperackiej ucieczki do Europy z ogarniętego wojną kraju, topi się w morzu, rzut kamieniem od przezroczystej kopuły.

Sloterdijk był wielkim poetą swoich czasów, a jego metafora kopuły i życia pod nią wydaje się doskonale pasować do mojej opowieści. Również galeria handlowa, do której zamierzał wejść tamtego dnia Robert Holm, stanowiła ucieleśnienie takiej idealnej przestrzeni. Przestrzeni pełnej sztucznie stworzonego świeżego powietrza, spokoju i niebywale lekkiej, tak zwanej „muzyki windowej”.

Taki właśnie był świat pod kopułą. W takim świecie wszystko znajduje się na wysokości oczu lub powyżej.

5.

Była czwarta po południu. Ułożone pionowo prostokątne bannery o rozmiarach 150 x 30 centymetrów, na których czerwonym tle widniał czarny napis po angielsku: China Brand Day; International Forum on China Indigenous Brand and Brand Development, Shanghai, 5th – 8th May, powiewały na lampach ulicznych wzdłuż głównych ulicznych arterii Szanghaju i skutecznie przyciągały wzrok wszystkich gości z Zachodu, którzy tego dnia kursowali między lotniskiem i hotelem, lub poruszali się innymi trasami. Każdy specjalista od marek musiał docenić lekkość, z jaką bannery spełniały swój cel. W tamtych czasach Chiny były krajem, któremu wszystko się udawało. Pomyślne połączenie komunizmu z kapitalizmem? Proszę bardzo, tutaj! Zahipnotyzowanie zachodniego gościa bannerem? Proszę bardzo, jest. Zademonstrujemy to przy pomocy odpowiedniego koloru!

Czerwień przyciągała uwagę wizytatorów z Zachodu. Dziesiątki i setki metrów czerwieni wlewały się do okcydentalnych głów niczym mleko z bańki, a wraz z nimi najważniejsze informacje: nazwa wydarzenia, miejsce, termin. Organizatorzy konferencji China Brand Day mogli zacierać ręce. Robert mógłby się założyć, że zachodnie oczy lgnęły od razu do pierwszego czerwonego banneru za wyjazdem z lotniska. Również i po to przylatywali tu ludzie z Zachodu: aby zobaczyć czerwień i inne resztki komunizmu. W jakim stanie musiał być zachodni żołądek, skoro chińska rzeczywistość kapitalistycznego steku w suchej bułce komunizmu działała na niego jak rarytas!     

Chińska rączka pogrywała sobie wówczas z całym malutkim, ogłupiałym światem. Zdobycie tytułu najsilniejszej gospodarki świata było na wyciągnięcie ręki – i to właśnie tej chińskiej. W pierwszej dwudziestce największych korporacji na świecie w rankingu „Make a Fortune 500” znajdowało się dziesięć chińskich firm. Chiny rozwijały się we wszystkich możliwych kierunkach. W dziesiątkach chińskich miast budowano pod ziemią linie metra z taką szybkością, że graficy nie nadążali z tworzeniem nowych planów komunikacji miejskiej. Nad ziemią wyrastały wieżowce, panele słoneczne i anteny. Niczym na anielskich skrzydłach na ziemi lądowały autostrady i sieć kolejowa dla superszybkich pociągów. W naukę i badania inwestowano miliardy juanów. Unia Europejska może i była wtedy najbardziej rozwinięta, jednak to Chiny miały najwięcej energii. Dla Chińczyków żaden cel nie był nieosiągalny. Kiedy postanowili, że postawią pięciometrowy pomnik Karola Marksa w jego rodzimym Trewirze, zrobili to. Jak gdyby na europejskiej szachownicy skutecznie przesunęli swojego króla.  

Mimo to nie wszystko było takim, jakim mogło się zdawać na pierwszy rzut oka. Tego dnia w Szanghaju przebywało co najmniej kilkudziesięciu ekspertów, którzy wiedzieli, że te czerwone bannery, ograniczone w swym powiewaniu przez dwie aluminiowe listewki, trzęsą się raczej ze strachu i nerwów. Zamiast cienia, na miasto padły obawy. Chiny oczekiwały w napięciu, jak zakończy się szanghajska konferencja. Informacje o niej już z wyprzedzeniem pojawiały się w państwowej telewizji CCTV. W pekińskich hutongach staruszkowie obuci w przechodzone, skórzane pantofle mówili o „przeklętym świecie marek”.

W tamtych czasach Chiny odnosiły sukcesy w każdej dziedzinie. Z wyjątkiem jednej. Podczas gdy czteromilionowa Dania mogła przechadzać się po wybiegu ze znakami handlowymi Bang & Olufsen, Maersk, LEGO®, Carlsberg, JYSK lub Ecco, to Chiny miały – nie licząc brandu Karola Marksa – jakąś firmę o nazwie Tencent. Tencent zarabiał w Chinach i poza ich granicami miliardy dolarów, ale ludzki mózg nie reagował na tę markę, nie pragnął jej. Dalej Baidu, Alibaba, Huawei, Lenovo… Tutaj urywał się spis najdroższych chińskich marek.

Żenująca lista. Huawei był telefonem dla przegranych. Doskonały i szybki sprzęt. Ale czy ktoś na ruchomych schodach w metrze specjalnie trzymał Huawei tak, aby mógł go dostrzec każdy, kto jechał z przeciwnej strony? W owych czasach to amerykański iPhone reprezentował logos, a za całą resztę człowiek się wstydził. Amerykański logos wyprodukowany w Chinach. Tym właśnie była chińska tragedia. Amerykański Dr. Scholl’s, który koncentrował się na usuwaniu wyschniętego naskórka z pięt, był bardziej wpływową globalnie marką niż flagowy produkt jakiejkolwiek chińskiej firmy. Nikt na świecie nie marzył o portalu Alibaba. Jeśli chodzi o Lenovo, była to niewątpliwie gwiazda pośród chińskich marek, być może jedyna. Lecz i tak, jak skomentował Robert: „Jeśli już ktoś marzył o Lenovo, to tak naprawdę pragnął oryginalnie amerykańskiego IBM, zanim wykupili go Chińczycy”. Chińskie firmy i agencje reklamowe potrafiły wzbudzić zainteresowanie. Ale nie wzbudzały prawdziwego pragnienia czegoś niematerialnego, efemerycznego.

Nie można się tego było dowiedzieć z materiałów konferencyjnych, ale chiński tygrys ział wściekłością. Zwiastował chińskie stulecie. Jedynym, co stało mu na drodze, był „fucking world of brands”, pieprzony świat marek! Tygrys zapanował nad wszystkimi polami, łąkami i lasami świata, nauką, rozwojem, sztuczną inteligencją. Kiedy przyszedł czas log i marek, chińskiego tygryska powaliła igiełka, która spadła z pierwszej lepszej euroamerykańskiej sosny.   

Dzięki owym okolicznościom Robert mógł czuć się w Chinach dobrze, użytecznie, a nawet odczuwać pewną wyższość. W tamtych czasach Europejczycy, którzy mogli doświadczać w Chinach takich doznań, byli już od dłuższego czasu rzadkością, ostatnimi Mohikanami. Producentami pragnień. Szczęśliwcami, pracującymi w branży, która była dla nich ostatnią ochronną kopułą, skazą na chińskim cudzie. Pod tą kopułą, niczym na nieczynnym kąpielisku, mogli skryć się ludzie, którzy w innych warunkach byliby skazani na dożywotnie pobieranie dochodu podstawowego, co było nowoczesną nazwą zasiłku dla bezrobotnych.

 Burczało mu w brzuchu, martwił się trochę starzeniem i innymi troskami, ale to wszystko dało się jakoś przeżyć. Prawdę mówiąc, w owych chwilach przed wejściem przez obrotowe drzwi ekskluzywnej galerii iAPM w dzielnicy Puxi, nie brakowało mu prawie niczego. Miał pracę i zarabiał, mimo iż nie był Chińczykiem, ani robotem. A w środku, w galeryjce na siódmym piętrze centrum handlowego, czekał na niego porządny confit z kaczki.

6.

Z powodu kolonialnej przeszłości, zachodnie wpływy są widoczne w Szanghaju na każdym kroku, a dzielnica Puxi należy do tych najbardziej europejskich. Mniejsze ulice w okolicy węzła handlowo-komunikacyjnego stacji Shaanxi South Road są otoczone dwupiętrowymi domkami, zaplanowanymi w większości przez europejskich architektów na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. W takich miejscach platanowe aleje zapewniają cień witrynom butików i kawiarni, w których nieme panele OSB – wraz ze stojącymi zawsze pojedynczo w minimalistycznych, szklanych wazonach kwiatami o długich, nagich łodygach – dobrze naśladują zachodnie poczucie beznadziei. Empatyczne, skromne platany.

Ruch wokół stacji Shaanxi South Road jest natomiast ruchem typowym dla dowolnej światowej metropolii. Siedmiopiętrowa galeria znajduje się już w zasięgu wzroku. Mimo iż zaledwie kilkaset metrów dalej minimalistyczne wnętrza snują swoje fałszywe marzenia o wyjątkowości, na to ruchliwe miejsce działają wyłącznie w jeden sposób: wzmacniają poczucie sensu życia. Tylko ten, kto w owym gąszczu, kilka ulic obok, zdołał posłyszeć zabójczy świst ekspresów do kawy, będzie w stanie docenić szczerość i dynamizm gremialnego trąbienia klaksonów.

Robert stoi przed przejściem, ma czerwone światło. Jego mózg jest jak zwykle czujny, aktywny. Gdyby Robert chciał przeżyć coś wyjątkowego, wyobraziłby to sobie. Cieszy się, że musi czekać na zielone. Przez ostatnie dwie dekady zjeździł pół świata. Był w miastach, w których nie ma sygnalizacji dla pieszych, przechodził przez to wielokrotnie i nie miał ochoty na powtórkę. Znał to radosne, dziecięce uczucie, kiedy człowiek próbuje przejść przez mrowie miejscowych na zatłoczoną czteropasmówkę, jakby chodziło o wzburzony ocean na Przylądku Świętego Wincentego. Takie przejścia uliczne są dla Europejczyka czymś ekstatycznym. Odrobina niebezpieczeństwa również odgrywała tu pewną rolę. Wielkość fali. Robert zna wagę podobnych przeżyć. Znawstwo ludzkiej duszy to podstawa w dobrym wykonywaniu jego zawodu. Wielkie fale dla małych dzieci: czy ktoś wpadł kiedyś na lepszą definicję centrum handlowego?

Autor tejże definicji, Robert, sporo o sobie myśli. Nie poświęca zbytnio uwagi trójce kolegów po fachu, którzy czekają u jego boku. Nie prosił ich o towarzystwo. Roberta nie interesuje to, co mówią, i nie obchodzi go właściwie temat szanghajskiej konferencji. W tym czasie nie interesują go już marki, lecz przede wszystkim poezja. Slogany reklamowe, poezja epoki… Te światy nigdy nie były od siebie oddalone, a w tamtym okresie Robert zdążył już opuścić oba. To odróżniało go od reszty grupy. Robert nie pogardza swoimi rówieśnikami, to po prostu kwestia czasu: jest już o krok przed nimi.

Dla własnej frajdy tworzy powiedzonka, gry słowne, epigramy, nie roszcząc sobie praw do żadnej zapłaty. Gratis. To jego własna, ogromna morska fala, niezapomniane przeżycie.

Wyciekająca z jego tekstów ironia to ciężar, którego nie jest w stanie się pozbyć. Czy jego słabością jest siła?

Kiedy przeczytał w owym czasie taoistyczną Księgę Drogi i Cnoty, szukał w niej inspiracji dla haseł reklamowych. Swoje gratisowe teksty publikował później na Facebooku i Twitterze. Czy to była właśnie Droga?

W ostatnich miesiącach przegrywa bój z myślą, że zatrzyma się i wypali. Robi sobie przerwę na przemyślenia. Niedługo skończy czterdziestkę i po raz pierwszy w życiu nagle zobaczył w myślach inny tor jazdy. Jeśli do tej pory siedział przy oknie i dostrzegał perspektywę wolności, teraz widzi wzdłuż pociągu równoległy tor życia. Dokąd prowadzi? Czy Robert powinien się odłączyć i płynąć naprzód, ale w innym kierunku? A może ten drugi tor wiedzie wstecz? Czy byłoby to możliwe? Znaleźć Drogę, która wiedzie wstecz, a na jej końcu można zacząć od początku, tym razem lepiej? Robert z pewnością przyjąłby bonusy, które mogłaby zapewnić owa wsteczna droga. Odmłodzenie. Może w grę wchodziłaby jakaś karta lojalnościowa na drodze życia. Wierny życiu i wytrwale poszukujący sensu człowiek dostałby darmowe kilometry.

Męczy go dobre życie. Jest rozpieszczony i nieumiarkowany. Prawdziwy ból głowy powoduje u niego jednak fakt, że jego ciało usycha. Gdy przed spaniem, w samym podkoszulku, podnosi ramiona i je ogląda, nie poznaje sam siebie.

– To nie jest moja ręka. To przedmiot. Guma, drewno, plastik… Robi mi się od tego niedobrze – mawia ostatnio co wieczór, wpatrując się w swoją podniesioną rękę.

Ale nie może wygrać z biegiem czasu. Butne, aroganckie ciche słowa, tak dobrze znane jego całej rodzinie, w chwilach przed spoczynkiem stają się z każdym dniem coraz cichsze, pokornieją. Skóra, którą z początku bezrefleksyjnie obsadził w swoim absurdalnym, cowieczornym dramacie, z każdym miesiącem jakby przybliżała się ku widowni. Przybywa na niej zmarszczek, fałdek i wgłębień, faluje na wyciągniętej ręce, coraz bardziej podobna do pofałdowanej zasłony, zmienia początkowe wyobcowanie i dystans w swoje przeciwieństwo, w bliskość, która przekracza sferę komfortu. Robertowi wydaje się, że ta ręka przyszła po niego. Widzi ją, zwisa mu z barku. Jego pierwsza ręka, w wieku trzydziestu dziewięciu lat.

Dopiero to było ciało Roberta, dopiero ta druga powłoka. W chwili, gdy zaczął po kawałku składać się z psujących się wzajemnie części, wtedy zaczynał być sobą. Pragnienie, by się zatrzymać i zrezygnować, rodziło się w nim równocześnie z nabieraniem pełnej świadomości.

Jego ręka stawała się pomału najsłabszym ogniwem między cenną głową a gładkim, srebrnym MacBookiem. W e-mailu z Chin do domu pisał o swojej ręce jak o smogu, jak o zdewastowanym środowisku:

„Christianie, pamiętasz, kiedy odebrałeś zamówionego Kindle’a? Elektroniczny czytnik idealnie opakowany w celofan. Ta czystość konturów, dotykowy papier, dopasowanie pudełka, które otwierasz. Doskonałe. A to wszystko pochodzi właśnie stąd, z Chin. Nieodpakowany produkt to cud, przed-byt, coś, co nie miało jeszcze styczności z egzystencją… Szkoda, że Heidegger nie dożył odpakowywania Kindle’a z pudełka… A równocześnie istnieje druga strona tego pięknego medalu, mianowicie maska z filtrem 3M, którą musisz sobie kupić, jak tylko wysiądziesz z samolotu. Zatruta woda w delcie Jangcy, brud, chaos, losowość, piana… Czy to właśnie jest yin i yang, Christianie? Nie mogę w to uwierzyć. Nie przyjmuję do wiadomości, że pomiędzy doskonale zaprojektowanym pudełkiem Kindle’a a Bogu ducha winnymi zdechłymi rybami miałaby przebiegać jakaś Droga… Nie wierzę, że Kindle i te ryby mają z sobą coś wspólnego. A moja ręka na MacBooku to ten sam przypadek. Jestem twoim zanieczyszczeniem, Christianie Kindle”.

*

Na światłach przed centrum handlowym zaświeci zielone i nasza czwórka w końcu rusza. Robert jest wśród nich drugą najniższą osobą, mierzy zalewie sto siedemdziesiąt centymetrów. Niższa jest tylko panna Wu z Tencentu. W dodatku Robert nie pomaga swojemu żenującemu wzrostowi, ponieważ się garbi. Już lepiej, gdyby w ogóle nie było go widać! Jego ciało w ruchu musi wywoływać w wielu ludziach wstręt.

Postać godna uwagi: zgarbiona, gibiąca się, chaotycznie zagracona w górnych partiach. Te wszystkie rzeczy, które potrafią zmieścić się na ludzkiej głowie i w jej otoczeniu! Po pierwsze długa i już trochę posiwiała broda, potem czarne oprawki Prady, mimo iż w tej gęstwinie między brodą i okularami brakuje niemalże miejsca dla nosa, żeby oddychać. Wyżej lądowisko jasnoniebieskiej dżokejki z logiem SUPREME. Gdyby Robert nie był Europejczykiem, ktoś mógłby powiedzieć, że się ukrywa.

Co to za styl? Na dole prężą się buty New Balance. Prężą, ponieważ są najżywotniejsze. Mienią się mrowiem kolorów: czerwonym, niebieskim, fioletowym. Potem, wyżej, cała postać nagle pokornieje. Klasyczne levisy są ciemnoniebieskie, bawełniana koszulka – biała, i to wszystko. Nie jest to raczej ubiór na wyjście do lasu (to wariacja na „tech style” znanego na całym świecie magnata Steve’a Jobsa), a mimo to Robert wygląda jak ktoś, kto lubi naturę, pastwiska, lasy, strumyki i ekologię.

 – Za panią – mówi i przepuszcza pannę Wu w obrotowych drzwiach.

Pragnie znaleźć się z tyłu. Rusza się w młodzieżowych butach bardziej niż to konieczne. To samo można powiedzieć o jego oczach. Jak tylko obrócił się w drzwiach pod kopułą, jego wzrok zaczął biec z miejsca na miejsce.

Stanęli przed rozległym, jasnym atrium. Dźwięki od razu uległy stłumieniu. Ulga. W środku galerii również czas biegnie inaczej.

Jakieś dziesięć metrów za wejściem naprzeciwko siebie stoją dwa rzędy ludzi. Jak gdyby powstawał tam improwizowany plac. Być może jest ich więcej niż dwadzieścioro, ale Robert ich nie policzył. Tym, co widzi wyraźnie, są dwa ciała na podłodze, wokół których zebrali się ludzie, by je fotografować i kręcić filmy telefonami komórkowymi. Robert zastanawia się, czy są to prawdziwe osoby, czy może wypchane kukły. Położenie się na podłodze centrum handlowego to ekstrawagancja, a owe dwa ciała właśnie leżą.

Leżą tak, aby sugerować nieszczęście. Leżą bez ruchu i z nienaturalnie rozłożonymi kończynami, około dwa metry od siebie. Mężczyzna i kobieta. Mężczyzna bliżej wyjścia, kobieta dalej, w kierunku atrium.

Wtedy Robert spostrzegł czerwone plamy przy głowie mężczyzny. Jego własna głowa od razu poczuła dyskomfort. Poziom sugestywności wystrzelił ponad miarę. Czas zaczął się zlewać, ale Robert później zrozumiał, że jeszcze przed tym zanim pojął, co właściwie widzi, w jego umyśle pojawiła się pewna idea, obrazek, przezrocze. Robert je dostrzegł, jest go świadom. Przezrocze mówiło: antykapitalistyczny performance.

Wszystko przyspiesza. W głowie Roberta pojawia się wrażenie, że zbliża się coś strasznego. Z prawej strony nadchodzą dwaj umundurowani ochroniarze, niosący materiałowe płachty. Próbują ograniczyć nimi widok leżących ciał. To, jak bardzo nieskuteczne jest ich działanie, przeraża.

Po raz ostatni Robert omiata wzrokiem całą scenę. Taksuje czerwoną plamę, podłogę i oba ciała. Potem znowu patrzy na przybliżających się ludzi, rozdrażniony próbuje znaleźć na ich twarzach jakieś wyjaśnienie tego, co się dzieje.

Bezskutecznie. Robert nie widzi twarzy, milczą, zasłonięte telefonami. Nie krzyczą, nie jęczą, nie są wystraszone. Robertowi zacznie się nawet wydawać, że scenka na podłodze jest dla tej grupki raczej rozrywką. Nie dla pojedynczych ludzi, ale dla całości, dla tego organizmu, już tak.

Kiedy później wielokrotnie odtwarza w myślach całe zdarzenie, szczegół po szczególe, szokują go dwie rzeczy. Niewiarygodne, abstrakcyjne rozbawienie, które go z początku zdezorientowało i sprowadziło na fałszywy trop. A później coś jeszcze innego. Fakt, że w ciągu tej chwili, w której przeniósł spojrzenie z jednego ciała na drugie, starał się zarejestrować jakość odzieży, upewnić się, czy ci leżący ludzie mają na sobie drogie, markowe ciuchy. Fakt – to był dopiero prawdziwy szok – że w duchu niemal modlił się, aby ta dwójka nie była biedna. Chciał, mimo iż w ogóle tego nie rozumiał, aby ci dwaj ludzie pochodzili z jego klasy społecznej. Taki wariant mógłby go choć trochę uspokoić. Prawdopodobnie bardziej niż ten przeciwny.

Robert w końcu odwraca wzrok a jego myśli zachodzą mgłą. Dalej, niczym w tunelu, podąża powolnym krokiem za grupą. Dopiero teraz, gdy uświadamia sobie brak windowej muzyki, dopuszcza do siebie myśl, że tamci ludzie nie żyją.

wyd. Větrné mlýny, Brno 2019

przełożył Błażej Szymankiewicz

David Zábranský – Logoz albo Robert Holm, marketingowiec duński (fragment)
QR code: David Zábranský – Logoz albo Robert Holm, marketingowiec duński (fragment)