Herzlich Endlösen

witajcie w piekle na sześć liter, gdzie jezus ledwo zwykłym żydem
i z nienawiści wciąż umiera w kokonie z ognia lub jedwabnie
snując się w niebo w tłustym dymie, a w czoło wbite ma celtyckie
ciernie o złudnym kształcie krzyża i spod nich nawet krew nie płynie,
bo dawno opróżniony kielich, gdzie gorycz skrzepła wraz z gorczycą
musztardy zwykłej po kielecku czy majonezu z jaj rozbitych
jak głowy pałką lub obuchem na dzikich polach, których bezkres
otwarty niby pszenna bajka z internetowym płynie hejtem
na nutę jeszcze nie zginęła, co miesza się z jeszcze nie rzucim
i tylko nie wiesz czy kamienia, i dobrze nie wiesz czy bez winy,
lecz gdy gorączka trawi tęcze, na szarej ścianie obok gwiazdy
odczytasz znaki dla prawdziwych wyznawców grozy – witaj w piekle.


Nie ma [ość]

Brodskiemu i ciemności

te rozbłyski smartfonów w ciemnym autobusie
jak ślady po kolizji odległych galaktyk
wciąż docierają do nas z takim opóźnieniem
że dawno już ich nie ma nie istnieje droga
i nie ma po co wracać nie ma i do kogo
nikogo wokół nie ma gdy zapada ciemność

każdy ma własny kosmos wyrzeźbiony w krzemie
który się kurczy nagle do rozmiarów punktu
najlepiej widocznego gdzieś na końcu prostej
lecz nawet prostej nie ma kiedy mięknie droga
skrapiana rzadkim deszczem dalekim do wiosny
i dźwiękami sygnałów że ktoś ma wiadomość

osobność tej podróży w nicość i bez celu
jest okrutna jak rozbłysk na małym ekranie
a pięć cali to dystans nie do pokonania
nawet przez wiązkę światła więc nas wcale nie ma
i nie ma po co wracać nie ma i do kogo
przez wypełnioną niczym najlepszą rozdzielczość


Maj [gitar hiroł]

Pop before the war
lunch before the score
Iggy Pop “Blah-Blah-Blah”

Mój pasażer wysiada na czwartym przystanku,
gdzie brud się przylepia do nieba jak towot.
Przechodnie uciekają, kiedy spływa na dół
hałas z głośników ustawionych w oknach kamienicy.

Jest w tym i rdza, i przester, jakby fusy z kawy
osiadły na strunach, potem salwa z bębnów.
Kamienica drży cała, drży wraz nią pasażer,
a spłoszona ziemia zrywa się do ucieczki.

Zachrypnięty głos przecina obnażoną skórę,
gdy Chinka syczy w ucho zamknij się kochanie,
weź mnie z łyżeczki, a potem zostań moim psem.
Pasażer wyciąga wtyczkę i próbuje śpiewać.

W ustach mu zostaje samotna sylaba la.


Miedź [1 Kor 13 apokryf]

tanie cymbały bez miłości
harcują wokół nagiej brzozy,
a tu się nie da żyć po prostu,
a tu się nie da w ciszy dożyć

i nie pomoże żaden język
anielski czy naiwność dziecka,
przywoływanie wszystkich świętych,
skoro rozsądek nam ucieka

z bagażem winy do zaleszczyk
po stosach trupów stratowanych
w rytm nienawiści, lecz wciąż brzęczy
miedź wyjebane, wyjebane.


Anizotropia

gdy dziewczyna vermeera gubi w łóżku perłę,
cały świat się zaciska jak jej mleczne uda,
chyba z żalu, że taka uroczysta chwila
przytrafia się raz w życiu. potem tylko proza
i sól życia sypana na weselny obrus
– ślad po nieznanych gościach bełkoczących gorzko.

holenderskie koronki, które na niej porwał,
włoskie lody, francuska miłość, to ostatnie
ślady po wielkim świecie. resztę zgubi w drodze
na lotnisko – z tarasu coraz starsi chłopcy
machają chusteczkami, a pasy startowe
puchną od dżambo dżetów wpiętych w chętny beton.

pozostaje nadzieja, że kolejny vermeer
rozwiesi dla niej płótno i może uwieczni
moment, kiedy bezwstydna jędrność ud
uwalnia nową perłę. będzie prawie czarna
na tle cyfrowych matryc, jak kropla szaleństwa,
która przydaje blasku nawet zgasłym świecom.


Dziecinada

kiepsko się sypia, śni się niewyraźnie,
nie wiedzieć czemu tęskni nierozsądnie,
choć to dziecinne (przecież wczoraj właśnie
tak powiedziałaś), więc znów jestem chłopcem

i w ręku ściskam przybrudzony sznurek,
(na jego końcu szarpie się latawiec
jak rozwścieczony zimnym wiatrem kundel)
a niebo sunie poza własną krawędź,

nie zabierając żadnych pasażerów,
bo jest donikąd i purenonsensownie
pobłękitniałe od brzegu do brzegu,
dwa razy dziennie bawi się w dwa ognie

z jedynym słońcem, taka zaś wyłączność
jest zbyt jaskrawa i wpada w przesadę
całkiem dziecinną, mocno niewygodną.
niedobrze śni się, sypia niedokładnie.


-ajka [-allada?]

Król i królowa, nadzy, nie przy stole,
a jej gronostaj łysy jak jasna polana,
a jego berło miękkie niby zgasła kość.

Poodkładali na bok sporne terytoria
i poszli do pościeli wyławiać narybek,
i dotarli gładko na skraj nocnych koszul.

Król i królowa, zmarzli, nie przy winie,
a jej się marzy łóżko ciepłe jak Maroko,
a jemu śnią się grzechy pełne młodych ciał.

Poukładani, cisi, na osobnych brzegach,
bez wspólnych czułych pragnień, zapatrzeni w lata
bezczelne, leniwe, pełne gier i kłamstw.

Tak umieramy z wolna, gdy kończy się bajka
i morał nas dopada tuż za okładkami.


Zaimię [śniąca się]

o tobie pachnie ciepłem każdy sen nad ranem
i z ciebie się spowiada kolejny zaimek
likwidator ckliwości, zwłaszcza zapisany
małą, skromną literą, synonimem taktu,
po której nawet kropka puszy się, nadyma
jak montgolfier z papieru tuż przed pierwszym wzlotem.

to imię we mnie milczy niby tajemnicza
fraza i doprowadza do początku koniec
– wynajdujemy koło, potem dom i ogień,
wojny, sojusze, kpinę z takiego rozsądku,
co wciąż nas redukuje do potrzeb pierwotnych,
a przecież dobrze wiemy, że jeszcze jest w górze.

liryka małych liter i czułość nazw własnych,
to dopełnienia godne jakiejś epopei,
a tu jest ciepłe łóżko, pachnąca poduszka
i na niej twoja głowa śniąca się imiennie,
osobiście i smacznie, a przy niej najmniejszy,
najmniej ważny zaimek – całe moje ja.


Świetliki [niechętny]

Czemu na podeszwach butów wnosisz mi do domu brud?
Mam na myśli wiadomości, plotki – nie uliczny kurz
Katarzyna Nosowska „Historie”

znam takie miejsce, gdzie przychodzę umierać
i nie chcę cię już widzieć, chcę już tylko leżeć
uwolniony od rytmu natrętnych zegarów,
faz księżyca, w takt których płynie twoja krew,
i nie chcę cię już słuchać, odwrócony w czasie,
kiedy słowo mnie mija jak ruchomy cel,
więc przy zduszonym świetle chwytam się za język
całkiem obcy i wnoszę ci do domu brud,

nawet jeśli dokładnie wytrę buty,
a może zwłaszcza wtedy (taki kiepski żart).


Aubade triste IV

na tej ulicy jeszcze nikt nie płakał
po listach, które dawno wyszły z kopert
naprzeciw życiu i na przekór resztkom
dni niestrawionych, bo chyba nie warto
rozlewać mleka czy rozdzierać ubrań.

przecież wiem – piszesz, ale z tamtej strony
nic nie dochodzi. głos, papier i światło
to rekwizyty tylko z jednej części
naszego życia – puste wspólne miejsca.
coś, co odbiera nawet dźwięk rozpaczy,

otwiera bańkę świeżego powietrza,
unosi strzępki poszarpanych kopert,
tłumi niemęski łopot wewnątrz klatki,
a potem wbija w mózg nagłówek szpalty:
pod amazonką jest podziemna rzeka.


komnen kastamonu, “Self-portrait in oldschool style “, gelatin silver print, 1978

Wiesz, dawno dawno temu , w tamtych pięknych czasach,
gdy wąskie parapety jeszcze nas nie śmiały uwierać,
życie było prostsze, zabawniejsze
i nawet mleko lepiej smakowało
pite ze szklanych butelek.

Wszystkie przyszłe tragedie mijaliśmy co dzień na schodach,
gdy zjeżdżały po poręczach, grały w gumę,
my siedzieliśmy o metr od trzepaka,
rysowaliśmy cegłą na asfalcie trasy
wyścigów pokoju.

Którędy nadszedł półmrok i czemu pochłonął
tamte flanelki, skajki, kapsle, zgasił Magdzie
uśmiech, wepchnął butelkę w ręce (rozpuszczalnik?
dykta?) i czy patrzyła prosto w oczy męża,
gdy płonął, skowyczał.

Nie bił już więcej. Kaśka nawet wolała, by
czasem uderzył, zamiast tępo patrzeć, kiedy
całkiem stwardniała, kiedy wrosła w wózek. Odszedł.
Ewa jest bizneswoman, ma perskiego kota
dziecko z zespołem downa

– pamiątka po tym rudym z Nowogrodzkiej, patrzył
tak na nią zawsze, kiedy zawisała głową
w dół z trzepaka, przyniósł mirindę, czasem pepsi,
a potem się ulotnił. Jak ten gaz z kuchenki
przez nieszczelne okno.

Którędy nadszedł półmrok i jak pod powierzchnię
wszedł chyłkiem, niby drzazga, smakiem tanich fajek
podebranych rodzicom, pierwszym łykiem wódki.
Co zabrał, co z nas zrobił, co dał w zamian, kiedy
wyrwał spod trzepaka.


Them Bones [droga na listopad]

I believe them bones are me
Some say we’re born into the grave
Layne Thomas Stanley

rudzik umarł na szybie w czwartek trzynastego,
odbił się, nie zmartwychwstał, pozostała plamka
na chłodnej tafli okna – niby odcisk palca
ręki ptasiego boga, który miał go chronić
od głodu, wojny, ognia i braku powietrza,
lecz jak zwykle zapomniał horus pierzogłowy
o swoich drobnych dzieciach, bo kto by spamiętał,
tamte wszystkie imiona, coraz większe stosy
kosteczek sytych kurzem – między nimi znicze
i sezonowe kwiaty, czasem pomamrocze
ktoś jakieś dobre słowo o czczym odpuszczeniu
nieistniejących przewin i lekkości ziemi,
a przecież tuż przed nami zakurzona szyba
z mnóstwem odcisków palców boskich alzheimerów.

lećmy nikt nie woła


Haj

Wyjść z sieci i przestać się łowić
– postulat ryby uwięzionej pomiędzy miliardami kęsów
niestrawnych informacji. Od tego zepsuje się każda głowa,
nawet z mandylionu.
Wyobraźmy sobie ukrzyżowanie w prime time,
a wcześniej relację z zamieszek w Betlejem,
kiedy tłum skanduje uwolnić Barabasza, potem ssawki kamer
wciągną w siebie kolejne kreski ludzkiego dramatu.
Ot, ktoś przewróci się pod zbyt ciężką belką,
kogoś potną w ścisku gorliwi nożownicy,
a siły porządkowe spuszczą słuszny łomot
osłaniając tarczami prawdziwy porządek świata.
Tak rodzi się posoka, bo jej ludzkie imię
zostawiamy dla rzeczy słusznych.
Jeszcze nikt ich nie poznał, więc na wszelki wypadek
lajkujemy nawet śmierć.


Najntinejtyfor [Paulinie na pocieszenie po prezentacji z Orwella]

Wojna to pokój. Wolność to niewola.
Ignorancja to siła.
George Orwell „1984”

powiem ci córeczko, jak bardzo samotna
będziesz czytając Pounda, Prousta i Orwella,
gdyż wszechświat się wydurnia, a między półkami
rośnie ciemna materia i kłębi się próżnia.

zanika alfabet, język już przyrasta
do podniebienia sytym, wszędobylskim osłom,
dla których emotikon to obcięta głowa
żołnierza zabitego tuż przy stacji metra.

przemija postać świata stworzonego słowem,
gdzie początkiem alfa, a końcem omega.
wracamy do jaskini z cyfrowym pięściakiem,
malować tępe buźki na zbrojonych ścianach.

kiedy masz do wyboru: albo być jak wszyscy,
czyli wcale nie istnieć, albo w pojedynkę
przemierzać lata świetlne pomiędzy półkami,
to idź wyprostowana i daj głupcom zdzierać

gardła w żabim rechocie, aż do pierwszej krwi.


Wiersze z tomu Herzlich Endlösen (GSW BWA Olkusz 2014).

Paweł Podlipniak – Herzlich Endlösen
QR code: Paweł Podlipniak – Herzlich Endlösen