Pamiętasz śnieg spod Borodino rozstrzępiony szrapnelami,
wnicowany w gwardyjskie mundury, lodowy guzik śmierci
przenoszony na tamten lepszy świat, aby otworzyć wrota raju,
albo ten spod Berezyny, kiedy ułani przypięci
do lodowych skrzydeł umierali
z białym opłatkiem śniegu pod językiem.

A śnieg z powstania listopadowego, twardy, zbrylony
niczym łuska pocisku, noszony w kieszeni przypominał,
o niezabliźnionych ranach, odciśnięty w nim ślad,
był czasem jedyną pamiątką po żywych.

W styczniu tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego
została nas już tylko garstka. Śniegowe kule toczyły się
ku bezpańskim ruinom, spalone dworki na Litwie
tonęły w brudno szarych zaspach, został przy nas
tylko Grottger i Orzeszkowa.

W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w dzień
kopaliśmy okopy, nocą uciekaliśmy przed czołgami,
tylko konie rżały w sadach wyczuwając klęskę. Zimą
usypywaliśmy śnieżne krzyże na bezimiennych
zbiorowych grobach. Wszystko przesypywało się nam
między palcami.

Śnieg w czterdziestym czwartym był lekki niczym popiół,
patrzyliśmy jak płonie próbując ugasić Stare Miasto,
i przymarznięte do skóry gwiazdy Dawida,
stawialiśmy w nim głębokie ślady, by nikt nie mógł
powiedzieć, że nas tam nie było.

W czterdziestym piątym był krwawy, podobny do popiołów
z Auschwitz, przemarznięty na kość niczym niemieccy uchodźcy
z Königsberg, stygł wpatrując się w znieruchomiałe z głodu
oczy dzieci. Jego wyrzuty sumienia zamknięte w soplach
wbijały się w nasze sny; oszroniony od zastygłych łez.
Potem w Warszawie, w ruinach zostawiał, tym co przeżyli
lodowe płaskorzeźby, odbitki zdjęć, zaspy zbiorowej
zbrylonej pamięci. Potem był jeszcze czerwieńszy,
łopotał na drzewcach, chuchaliśmy by wywołać z nich
powstańców, rozpyleni w powietrzu, nie zagrzali miejsca,
byli wszędzie, tam gdzie poczerniały śnieg zamienił się
w numery wytatuowane na rękach.

W pięćdziesiątym drugim zakuty, bezimienny leżał
w ciemnicy, twardniał jak gwiazda niczyja,
planeta bez nazwy, siny z bólu, nie ufał już bieli,
dręczony bezsennością, śnił, że jest górą lodową,
tęsknił za zimną bezkresną dalą, oddalony od ludzi
i świata, zasłaniał oczy przed jasnością, wyklinany
i wytęskniony jednocześnie.

W sześćdziesiątym ósmym, jego życie, stabilizacja
na poziomie małej, osobistej depresji, najchętniej
lubił zabawy w bałwana i bajkę o lodowym sercu
Kaja. Kiedy ponownie wycinali z niego „gwiazdę Dawida”
topniał w oczach, odchodził do lamusa, sztuczny lód
na jego miejscu zakładał oazy dobrobytu dla wybranych,

W siedemdziesiątym siódmym żył na piętnastym piętrze,
lecz co noc uciekał do podwórkowego igloo.
Uratowała go „zima stulecia”, zatrzymywał pociągi,
wygaszał piece, mroził wodę, śmiał się, gdy chuchaliśmy
na zimne, wywoływał ciarki, a może to byli nasi
zamarznięci, nikt z nas tego już nie pamięta.

Na barykadzie w osiemdziesiątym pierwszym, wraz z nami
rzucał w ZOMO lodowe pociski, pałowany, siny z bólu
zamykał usta w niemym proteście, w bezsile, czerwony,
kiedy polewali nas wodą, zaciskał pięści, później
przy kopalni Wujek leżał krzyżem, w zbiorowej spowiedzi
modląc się za Popiełuszkę, zesłańców, Katyń i Wołyń,
wczesną wiosną dryfuje na krze paląc znicze
nad rdzawą pręgą opasującą Kresy.

W osiemdziesiątym dziewiątym, wraz z bezrobotnymi
ustawiał się w kolejce po „kuroniówkę”, jest z nami
do późnej wiosny, wtedy idzie do lasu, kopie ziemiankę
dla bezdomnych, tych z PGR-ów, wstawia się za nimi
do brzóz i klonów, oddaje im leśną ściółkę, stając się
jeno rannym przymrozkiem. Potem znowu myśli,
byle dotrwać do kolejnej zimy, chociaż, tak jak my
ma swój osobny cmentarz. Sprzedany za grosze,
zepchnięty na margines zgarbił się w pół, poszarzał,

W dwutysięcznym wie, że już nie ma odwrotu,
sprzedani korporacjom, za bezcen wyciskają z niego
siódme poty, zamiast jak w bajce siódmą górę.
Myśleli, że to strach, kiedy topniał u wrót zimy,
wszystko było nie tak jak przed laty, prawda
wywrócona na opak, kłamstwo wszyte w klapę,
czekoladowy orzeł zamiast Toporła, sztuczne bałwanki
znowu były w cenie, królował fałszywy uśmiech
i wszechobecna klaka.

Śnił coraz częściej, o nieskazitelnej, śnieżnej bieli,
był o krok od katharsis, do końca wierzył,
że przejść można rzekę po krze na drugi brzeg, że
mosty mają łączyć, a nie dzielić, a ludzie
razem powinni iść przez zamieć, bo tylko wtedy
można będzie raz na zawsze odśnieżyć
stare i nowe zaspy, by drzwi i światło w oknach
widoczne było z daleka, nawet wówczas,
gdy nam się zdaje, iż nikt na nikogo nie czeka.

2/05/17

Gabriel Leonard Kamiński – Moja osobista historia śniegu
QR code: Gabriel Leonard Kamiński – Moja osobista historia śniegu