Buty

Twardogłowi. Szczególnie w zderzeniu z delikatną
argumentacją brzucha. Katoliccy dogmatycy
doskonale odporni na rzeczową polemikę nerek
i kroczy.

Niecierpliwi. Zawsze w biegu, zwłaszcza nocą
po wyrwanych ze snu schodach, by jednym
kopnięciem, celnie, wyważyć stare drzwi
i natychmiast zaprowadzić nowy
porządek.

Zdeterminowani. Gotowi raz na zawsze
wyrównać wszystkie rachunki i szanse, ale
także zadarte nosy, wysokie czoła, zanadto
wystające kości

policzkowe. Błyszczą w tłumie. Maszerują
miarowo po wiwatującym bruku.
Najpierw, jak oklaski klakierów, szybko
przechodzą w nieśmiały aplauz sparaliżowanych
strachem

kontrmanifestantów, by, nie bardzo
wiedząc, jak i kiedy, zamienić się w owację
na stojąco zachwyconych przedstawieniem
widzów, albo bezkrytycznych
wyznawców partyjnego
wiecu.


Koszula

Mam wygniecioną
koszulę. Wygnieciona
koszula ma mnie we
władaniu. Ma we
władaniu mózg,
który w tej chwili nie
potrafi się skupić.
który skupia się, jedynie,
na wygniecionej
koszuli.

Koszula jest zbyt bliska
ciału. Wrośnięta w ciało
jak ciało obce. Jak u
skazańca, której każdy
zagniot to krwawiąca
pręga. Boli, kiedy się ją
odkleja od
ciała.

Koszula jest. Ciało jest
poranione. Zmęczone.
Mózg jest wygnieciony.
Trzeba będzie go wyprać
i uprasować. Będzie jak
nowy. Będziemy jak
nowonagrodzeni.
Spokojna nasza
głowa.


Antropocen II

Gdy przyszliśmy wszystko już było
gotowe. Chłodny wiatr, jasne światło,
ciepły deszcz. Grawitacja. Koło i trójkąt,
C po B i Omega na końcu. Słona sól.

Staliśmy porażeni mnogością istniejących
rzeczy. Tylko dla nas. Tak myśleliśmy.
Odkrywaliśmy,że wiatr może być
w plecy, światło w oczy, sól na rany,
a deszcz spod rynny. Prawo ciążenia
zawsze w dół.

Tak trwaliśmy. Ośmieleni
własną skutecznością
zaczęliśmy niszczyć.


Dziewczyna z Adecco zobaczona
w środku nocu gdzieś,
dajmy na to, w POZ1

Co pani tutaj robi z taką twarzą?
Na hali, która dumnie skrywa
w sobie trzynaście boisk
do piłki nożnej, choć nigdy
nie rozegrał się tu ani
jeden mecz.

Wszystko jest tu sztuczne,
nieprawdziwe z wyjątkiem
nudy i zmęczenia: światło,
słowa celne i ostre jak
indiańska strzała:
hard work have fun make history.
Bóg – customer obsesion
człowiek – wydajność (ciało)
jakość (dusza),
nawet czułość
okazywana ukradkiem
i w pośpiechu schowana
między jednym, a drugim
towarem.

Co pani tutaj robi z tą twarzą?
W kraju, gdzie wszystko
toczy się według najwyższych
standardów kłamstwa
i pogardy.

Tutaj nawet śnieg
wstydzi się swojej
bieli i prawie natychmiast
zamienia w błoto.

Wysychające latem koryta
rzek i bezbronne, nagie
drzewa odsłaniają całą
nędzę naszych wąskich
umysłów i pysznych
sumień.

Święte są tu kotwica na
przedramieniu trzymającego
maczetę, łyse czaszki i tłuste
karki jedynych prawdziwych
patriotów
i rozswietlające niebo, race,
nad dumnym, starym
klasztorem, niczym ognie
stosów błogosławione
przez księdza w jasnym
habicie.

Co pani tutaj robi ze swoją twarzą?
Na świecie, który dbając
o własną równowagę
regularnie urządza sobie
ludobójstwa, by potem
porannym słońcem
i ciepłym deszczem
równo obdarować
tak katów jak ofiary.

Nieliczni mieszkają
w pałacach, a miliony
w obozach i nie każdy
kto podróżuje jest
turystą.

Bydlęce wagony bywają
przepełnione dziećmi,
tak jak zdesperowane
łódki na pełnym morzu.

Gwiazdy świecą na niebie,
a czasem na ramieniu
i wtedy nie zwiastują
żadnego Mesjasza.

Co pani tutaj robi z taką twarzą?
Jest jasna i czysta.
Jest melancholijnie
odważna.


To nic

Chcieliśmy, jedynie, mieć
tyle co oni. Nic więcej.
Oni zawsze mieli
więcej: wody, ziemi,
mąki w spichlerzu,
bydła na pastwisku.
Przestrzeni życiowej.

Złota zakopanego
w ogrodzie, albo
ukrytego w piwnicy,
tak myśleliśmy.
Sklepów i fabryk.

Maczety zawsze były
pod ręką, tak jak długie
noże. Kosy i siekiery
nadawały się doskonale.
Byliśmy zdziwieni. Byliśmy
dokładni i wytrwali.

Lata ciężkiej, mozolnej
pracy nie poszły na marne,
tak, jak dziecięce zabawy
w policjantów i złodziei.
Jakbyśmy urodzili się z
karabinami w rękach. Wojny
pomagały nam, ale nie były
konieczne.

To co, że ich znaliśmy?
Że nasze dzieci bawiły się
z ich dziećmi? To nic,
że byliśmy sąsiadami.
Różniliśmy się, przecież,
odcieniem skóry, długością
pejsów. Językiem,
którym wysławialiśmy
dobroć i miłość naszego
Boga. Wzrostem. I to
wystarczyło.

Zbigniew Głos – Pięć wierszy
QR code: Zbigniew Głos – Pięć wierszy