Dyrektor  stanął przede mną jak wyrocznia; mistyczny, groźny, nieśmiertelny. Zanim przemówił przeorał twarz falą zmarszczek – od brody do czoła przeszła nawałnica; burza wydalała z siebie gromy z przerażającym łoskotem. Ciemne, gęste chmury znikały z szaleńczym wyciem w tajemniczych zaroślach kruczej czupryny, wyrosłej niczym las tropikalny, skrywający w swym wilgotnym półmroku ludożercze szczepy. Po burzy nastała cisza, duszna, niespokojna, brzemienna w nową burzę. Gromada kanibali przyczaiła się do krwiożerczego skoku.

– Pan spóźnił się do pracy! Spóźniłeś się do pracy! Woźny dzwonił, a ty zaspałeś! Cóżeś robił w nocy nikczemniku, któreś z przykazań pohańbił?

– Ja, panie Dyrektorze? Nie, ja nic nie robiłem złego, ja tylko pana szukałem. Ja pana chciałem znaleźć.

– Milcz, o ty monstrum moralne, kanalio, zezwierzęcona kaleko! Spóźniłeś się! Pamiętaj od tej chwili nosić będziesz piętno spóźnienia. Jak teraz zamierzasz żyć z tą hańbą? Czy ty w ogóle zamierzasz z nią żyć?

Spóźniłem się, tylko spóźniłem? Przecież mnie wcale nie było w pracy. Uciekłem ze swego stanowiska, opuściłem swój front robót edukacyjnych. Czyżby on o tym nie wiedział, jeszcze nie wiedział? A jak się dowie, to jak zareaguje? O nie, nie chciałbym tego widzieć, poznać, odczuć. Więc cicho, tylko cicho.

Myśli moje przerwał suchy dźwięk upadającego na marmur – ceglasty chodnik korytarza zmienił się niepostrzeżenie w marmurową, lśniącą, posadzkę – kościanego przedmiotu. Był to nóż. Nóż z kości.

– Powiedział Dyrektor wpatrując się w moje źrenice.

– Na co, panie Dyrektorze? – Spytałem głosem pozbawionym nawet cienia pewności.

– Chcę zobaczyć jak spełniasz to, co w tej sytuacji powinien zrobić człowiek zachowujący resztki godności własnej.

Moją głowę przeszyła straszna myśl: czyżby znów  kazano mi kogoś zabić? Kogo tym razem?  Dyrektora? Zimny pot  schłodził moje czoło.

– No, – popędza Dyrektor – Szybciej, szybciej!

Schyliłem się, żeby podnieść nóż. Na posadzce zobaczyłem wymalowane freski bogów w ciemnozielonych ortalionowych płaszczach, w beretach na głowach. Każdy z nich miał pod pachą byle jaką teczkę z dermy, w której znajdowało się  drugie śniadanie i gazeta. Mrugali do mnie zachęcająco, wskazując oczami jeden cel – kościany nóż. I podniosłem kościane narzędzie, i usłyszałem oklaski bogów z fresków, i pomruki zadowolenia, i szepty zachwytu. I podniosłem nóż do góry, i zobaczyłem, że trzonek zakończony jest łapą niedźwiedzia, i zadrżały moje ręce a stopy zaczął palić, przez byle jakie podeszwy starych trzewików, chłód posadzek z marmuru. I wiedziałem, że nie mam wyjścia, i otworzyłem żyły na rękach swoich, i poczułem brak bólu, i poczułem brak zapachu krwi. I zobaczyłem, że z żył otwartych nie płynie krew, natomiast stoję w kałuży wody, z której unosi się zapach proszku do prania.

– Nie jesteś godzien oglądać śladów krwi swojej, to piętno spóźnienia.

Dyrektor odszedł, znów odszedł. Wśród odgłosów nadciągającej nad jego czoło burzy, zniknął mi z oczu. Przepadł, rozpłynął się w niebycie kantorka, w którym woźny zostawia narzędzia pracy i walki. Walki czystego z nieczystym. Szczotki, miotły, kubełki, ścierki, proszki i mydła. I Dyrektor tam w środku, w intymności mroku i ciszy, zapadł w mrok i ciszę. Wprowadził w bierność aktywność własną; w mrok i ciszę jasność swej władczej twarzy i grzmoty burzy, która pojawia się zawsze, gdy Dyrektor zabiera głos. I zatracił się Dyrektor w mroku, i odszedł, odszedł Dyrektor. Ale nie całkiem. Wdzięczna za chwile intymności ciemność powiła Dyrektorowi bliźniaki. Perskie bliźniaki, które wyszły z mroku i otrząsnąwszy się z wód płodowych pieśnią i rytualnym tańcem opowiedziały o swoich prapoczątkach, o swoim przedstworzeniu, o życiu przed życiem.

Pustynia wtedy była, przepalone żarem morze piasku. Każda cząstka tego morza, każde ziarno piasku hartowane były ogniem, wysuszane wiatrem wiejącym z ust słońca. Pustynia wtedy była – ziemia jałowa. A na tej ziemi – płonącej w ogniu równinie –  ludzkie stada, kręcąca się w kółko mierzwa. Nad nią unosiła się pieśń. W rytmie bębenka ulatywały monotonnie powtarzane słowa: wody, wody, wody, wody. A pustynia unosiła się spod ich stóp, a pustynia osiadała im na ustach – taki był efekt ich modłów. A oni szli, po okręgu szli. Wielki krąg wydeptali w pustynnym piasku, śpiewając: wody, wody, wody, wody. I tak bez spoczynku, gdyż noc wówczas nie zapadała, księżyc nie rozpraszał chłodnej ciemności. Ciemności nie było i księżyca nie było, była tylko biel rozpalonego piasku, iskrzenie w górze i oddech coraz cięższy, coraz głośniejszy, coraz bardziej bezwzględny. Słońce patrzyło z góry, czaiło się, wyczekiwało momentu w którym będzie mogło uderzyć z nieba ostatnim ciosem; niewyobrażalnym gorącem swojej powierzchni zwalającej się na ziemię.

I wtedy, w ten czas oczekiwania na unicestwienie, na anihilację w płomieniach oszalałej z samotności gwiazdy , przyszedł Dyrektor, twórca nowych czasów. Niósł w lewej ręce model piramidy z tektury,  prawą ręką wskazywał na piasek. Tu wyrośnie piramida – powiedział. I wtedy tłum rzucił się do pracy. Wody, wody, wody, wody, zabrzmiało; lecz już nie monotonnie tylko radośnie, a nawet zuchwale, szyderczo wobec dawnej niemocy. I wtedy tłum przeobraził się w ludzkość; zbudował piramidę z pustynnego piasku. Bliźniaki skończyły taniec, skończyły opowieść o prapoczątkach ludzkości. Ja natomiast, pokłoniwszy się bliźniakom, odszedłem.

Nie przeszedłem kilku metrów, gdy nagle oślepiła moje oczy biel piasku rozpalonego promieniami słońca. Po chwili, gdy już przyzwyczaiłem się do bieli, zobaczyłem tłum ludzi na horyzoncie, stamtąd też doleciał mnie monotonny rytm i głosy: wody, wody, wody, wody. A więc bliźniaki nie o wszystkim wiedzą, pomyślałem, gdy obraz rozpalonego świata znikł i ponownie wrócił korytarz. 

Zrobiło mi się smutno; a więc nie zobaczę już Dyrektora. Już nigdy, przenigdy. Dlaczego? Uciekając od tych pytań zacząłem wspominać. Ze wspomnień chciałem stworzyć epitafium dla Dyrektora, chciałem ułożyć smutną pieśń o nim.

Robert Kościelny – Czas, w którym Go zawiodłem
QR code: Robert Kościelny – Czas, w którym Go zawiodłem