Pan wzwód

            Stanął mi. Ot, tak, bez powodu, bez przyczyny, po prostu stanął i nie chciał opaść. Zdarzyło się to w najmniej oczekiwanym miejscu, w jakim mogło się zdarzyć – w autobusie. Jechałem do marketu, doświadczałem cudowności stanu zwanego empty boxem i wyglądałem przez okno, gdy nagle, znienacka poczułem drgnięcie w spodniach i ucisk. Z początku mnie to zdziwiło. Niespodziewany wzwód w miejscu publicznym zawsze dziwi, mimo że przytrafia się przynajmniej raz dziennie. Nie wiedziałem, czy to było zaproszenie do publicznej masturbacji? Że niby miałem go teraz wyciągnąć, poddać się atawistycznym instynktom i bez żadnych ceregieli zacząć sobie przy wszystkich walić? Matka Natura jest zbereźną, sadystyczną zdzirą.

            A może stojący w moich gaciach penis miał służyć, jako wskazówka w kompasie, który pokazuje najbardziej napaloną laleczkę? Poszedłem tym tropem i odwróciłem głowę w kierunku, który wskazywał penis. Naprzeciwko mnie siedziała na oko sześćdziesięcioparoletnia babka, będąca żywym pomnikiem pe-er-elu. Mój instynkt łowcy nie mógł się mylić. Zacząłem przypatrywać się jej twarzy. Przez tonę pudru przebijały zmarchy, usta umalowane były na truskawkowo, a oczy pokrywała warstwa ciemnego, mrocznego niczym rycerz Nolana makijażu. Fioletowe włosy przypominały przystrzyżony trawnik i idealnie pasowały do jej fioletowej sukienki XXL w groszki i ciapki, zupełnie jakby ją obrzygały wnuki. Ale penis wciąż stał i wskazywał na nią.

            Po chwili, niczym skubana żmija, wyczuła mój przeszywający ją wzrok i spojrzała na mnie, a wręcz zdzieliła mnie swym spojrzeniem w twarz, jak babka klozetowa zdziela brudną szmatą porcelanę brudnych desek sedesowych. Brakowało, żeby powiedziała do mnie: „NIE MA PAPIERU!”. Podjąłem rękawicę. Usiadłem w najbardziej samczym rozkroku, zajmując dwa miejsca niczym debil parkujący alfa romeo na podziemnym. Rzuciłem jej zalotne spojrzenie, a powiem wam, że był to rzut nie do odbicia, podkręcone, zwodzące i uwodzące spojrzenie. Doprawiłem je uśmiechem przedwojennego cwaniaczka z warszawskiej Pragi. Brakowało mi tylko wbitej w dziąsło wykałaczki i kaszkietu a la kierowca ciężarówki. 

            Spojrzała na mnie, jak na obsrany kibel, który musi wyczyścić i przepchać, i odwróciła głowę do okna. Wstałem, pociągnąłem nosem, na tyle głośno, że cały autobus usłyszał moją charczącą flegmę i usiadłem obok niej. Jej zapach, będący mieszanką truskawkowych perfum, potu z pod pach i Domestosa, skutecznie udrożnił moje górne drogi oddechowe. Mój penis nie mógł się mylić.

            – Uwielbiam takie kobiety, jak pani… – zacząłem szarmancko, niczym angielski dżentelmen całujący damę w delikatną rączkę.

            – Spadaj szczylku – odparła, nie odwracając głowy i wciąż wyglądając przez okno.

            – Pewnie często to pani powtarza… – nie dawałem za wygraną.

            – Słucham?! – poskutkowało na tyle, że spojrzała na mnie jak na brzydki napis wyryty na drzwiach kibla.

            – Pewnie często to pani powtarza… – powtórzyłem z dokładnie tą samą intonacją.

            – Zdupiaj pan w podskokach, bo ci zaraz wywinę – podniosła rękę nad głowę w geście zdzielenia mnie nią po głowie.

            – Widzę po pani dłoniach, że ma pani mocny chwyt… Ale jednocześnie jest pani delikatną i wrażliwą kobietą, niedocenioną przez życie i rodzinę.

            – Jakbyś pan codziennie używał szczotki do kibla, to też byś pan był wrażliwy.

            – Bronisz się – przeszedłem na ty, why not. – Ale to tylko pozory… Chcesz żebym pobawił się szczotką przy tobie? Mogę ci pomóc w przepchaniu niejednej zatkanej rury.

            – Grzmotnę cię!

            – Bezpośrednio! – krzyknąłem w euforii. – Takie kobiety lubię!

            BANG! Ciemność. Pływam w mroku żabką. Połykam ropę, jak amerykański orzełek, wysysam jad z nogi upierdolonej przez teksańskiego grzechotnika. Grzech, grzech, ochota. Grzechota, Grechuta. Jestem Bocianem z bólem stawów. Otworzyłem oczy. Ropucha stała nade mną.

            – WYWALCIE GO Z AUTOBUSU! TU SĄ DZIECI! – rechotała wściekle.

            Zorientowałem się, że trzymam dłoń w spodniach i gram w bilard. Dwóch rosłych facetów chwyciło mnie pod pachy i wywalili mnie za bruk. Drzwi zasyczały gniewnie i zamknęły się. Baba usiadła na swoim miejscu i pokazała mi środkowy palec. Odmachałem jej przyjaźnie. A za nią, odwrócona tyłem, siedziała SEKS-BOMBA. Kobieta, jak marzenie wyrwane z pryszczatej, nastoletniej, walikońskiej duszy. Czarne włosy, rozlewały się po jej białych ramionach jak atrament z zeschniętej stalówki, którą trzeba było potrzepać, żeby coś napisać. Bujny biust, przypominający początek bajki „za siedmioma górami i dolinami”. Oczka cygańsko-brązowe, a usta pełne, nabrzmiałem, nabiegłe krwią. Już sobie wyobrażałem jej tyłeczek, jej nogi, jej stópki, słowem ciało bogini, ósmy cud świata, zaginiona Atlantyda, złote runo i wszystkie greckie mity skumulowane w jednym ciele. Ma nimfa, nieświadoma niczego, co się zdarzyło, słuchała muzyki ze słuchawek. Spojrzała na mnie i lekko się uśmiechnęła, a ja kurwa czułem, że sam Jezus nasikał na mą twarz. Wyszczerzyłem żeby i zorientowałem się, jak wyglądam i co zobaczyła przez tę krótką chwilę, gdy autobus odjeżdżał w siną dal, w kierunku oddalonego o sto metrów przystanku. Zobaczyła faceta leżącego na chodniku, szczerzącego głupio swe krzywe, żółte zęby i trzymającego rękę w gaciach, który wlepiał w nią swe przekrwione gały. Zapewne uznała to za komplement i w tej krótkie chwili cmoknęła w moim kierunku. Autobus odjechał, a ja zdałem sobie sprawę, że nigdy więcej jej nie zobaczę.

            – No cóż, penisku – zagadałem do swego kompana. – Jak zwykle, miałeś rację, a ja po prostu źle cię zrozumiałem. Znów wykazałem się krótkowzrocznością.

            – No zjebałeś, ciołku – odezwał się mój penis. – A zawsze ci powtarzam: „Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga”.

            Pokiwałem twierdząco głową, wyciągnąłem dłoń z gaci, wstałem, otrzepałem spodnie z kurzu, sprawdziłem rozkład jazdy i poczułem, jak mi powoli opada.   


Komisja

            W fabryce, gdzie pracowałem, położyłem metalową nogę od stołu na półce w inną stroną niż kładą wszyscy i wybuchła afera. Pierwszy zauważył to kierownik Marcin.

            – Źle to wkładasz – rzekł nie odrywając wzroku od listy z częściami składowymi stołu. – Powinno być na odwrót.

            – Wiem, ale tak mi jest wygodniej pracować – odpowiedziałem z uśmiechem nie przerywając pracy.

            Kierownik oderwał głowę od szarych haczyków, które stawiał na liście swoim ulubionym żółtym, wściekle naostrzonym ołówkiem i spojrzał na mnie jak na debila. Tak pracował od dziesięciu lat i nigdy mu nie przyszło do głowy, że można coś zrobić inaczej.

            – Jakub, TU się nie ma pracować wygodniej, tylko efektywniej – bardzo wyraźnie podkreślił ostatnie słowo.  – Rozumiemy się?

            – Gdy pracuje wygodniej, to i szybciej, czyli efektywniej – zaoponowałem mając nadzieję, że to ON jednak zrozumie.

            Nie zrozumiał. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie, bo gapił się na mnie w milczeniu przez dobrą minutę. Widziałem, jak w zwolnionym tempie otwierają mu się usta, a jego twarz zaczyna przypominać wykrzywioną gębę Clinta Eastwooda. Po upływie minuty, gdy tak staliśmy i gapiliśmy się na siebie, jego mózg przetrawił tę informację. W jego oczach zauważyłem powrót funkcji życiowych. Zauważyłem również, błysk złości, która zaczynała w nim kipieć i gwizdać.

            – Tak… pracujemy… od… zawsze… – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Nasz dział jest najlepszy z najlepszych, dzięki temu, że trzymamy się odgórnych wytycznych.

            – Szczerze mówiąc jesteśmy tak samo dobrzy, jak Dział Cięcia Rurek, jak Dział Robienia Dziurek W Nogach i niewiele gorsi od Działu Składania Krzeseł i Pakowania Krzeseł Na Ciężarówki – postanowiłem nie poddać się tak łatwo.

            Kierownik dostawał drgawek. Zmiął kartkę w dłoni, złamał swój ulubiony żółty, wściekle naostrzony ołówek na pół, gały wyszły mu z orbit,  jego twarz przybrała karmazynową barwę, a na skroni wyskoczyła mała żyłka.

            – LEWIŃSKI! – ryknął zdzierając okropnie gardło. Wciąż wbijał we mnie spojrzenie wściekłej żmii. Najchętniej dziabnąłby mnie swoimi jadowitymi kłami w gardło.

            Po chwili przybiegł Lewiński, mały kolega z naszego działu, który obsługiwał maszynę zgniatającą końcówki nóg. Ledwo dysząc stanął na baczność przy kierowniku i zasalutował.

            – Lewiński wytłumacz Jakubowi na jakim dziale jesteśmy – rozkazał Kierownik, wciąż przebijając mnie wzrokiem, jak szpadą.

            – Na najlepszym, Panie Marcinie! – krzyknął Lewiński.

            Kierownik przewrócił oczami.

            – To wiemy, ale jak nazywa się nasz dział?

            – Dział Obsługi Maszyny Spawalniczej i Maszyn Miażdżących!

            – I co na tym naszym kochanym dziale robimy?

            – Naciskamy zielony przycisk i maszyna spawalnicza spawa nogę z dziurką po lewej stronie i nogę z dziurką po prawej stronie z belką tworząc tym samym podstawę stołu! – wykrzyczał na jednym wydechu Lewiński.

            – Dobrze, a co należy zrobić przed uruchomieniem maszyny?

            – Przed uruchomieniem maszyny spawalniczej, zwanej potocznie robotem, należy położyć przygotowane wcześniej nogi na tak zwanej półce spawalniczej w celu przeniesienia i zamontowania ich na maszynie!

            – Bardzo dobrze! – kierownik był wniebowzięty. Powoli przechodził do puenty. – A powiedz nam, Lewiński, ile lat tu pracujesz?

            – Pięć!

            – A ile lat pracuje tu Jakub?

            – Dopiero rok minie mu za trzy miesiące!

            – Fantastycznie znasz się na matematyce!

            – Świadectwo z paskiem, Panie Marcinie!

            – Skoro taki z ciebie świetny fachowiec, Lewiński, to powiedz nam, czy Jakub dobrze położył nogi na… jak ty to nazwałeś?

            – Na tak zwanej półce spawalniczej!

            – Na tak zwanej półce spawalniczej.

            Kierownik Marcin kiwnął Lewińskiemu głową, ten podszedł i pochylił się nad jedną z nóg spokojnie spoczywającej sobie na półce. Poprawił okulary, poczochrał się po włosach, oglądnął nogę z każdej strony, niemal włożył głowę do jednej z maleńkich dziurek, po czym wybałuszył oczy i wyprostował się cały czerwony.

            – I co, Lewiński? – zagadał z triumfem kierownik.

            – Nnnie! – wydukał Lewiński.

            – Nie?

            Kierownik Marcin uśmiechnął się zjadliwie i objął Lewińskiego za ramię. Delektował się tą chwilą, wręcz rósł dumnie, jak bluszcz na arystokratycznym domie, puszył się niczym paw prezentujący swój ogon, jak pieprzony kogut prezentujący swój grzebień w kurniku.

            – Powiedz nam w takim razie, Lewiński, co takiego Jakub zrobił źle.

            Miałem już dość tej farsy.

            – Wiem, co zrobiłem źle, ale nie uważam, żeby…

            – ZAMILCZ! MILCZ! CICHO! SZA! – ryknął niepohamowanie kierownik. – No, Lewiński, zamieniam się w słuch.

            Lewiński przełknął ślinę i zrobił się bardziej czerwony. Kolorem zaczął przypominać dojrzałego pomidora.

            – Jakub położył źle nogi, to znaczy, położył je na odwrót niż powinno się kłaść, czyli większą dziurą dalej od maszyny spawalniczej – wybąkał Lewiński.

            – A jak powinno się kłaść? – torturował go kierownik. Każde jego słowo było niczym szpilka wbijana w lalkę voodoo.

            – Dziurka powinna być bliżej! – wypiszczał spocony Lewiński.

            – A dlaczego?

            – Bo tak jest napisane!

            – Bo tak jest SZYBCIEJ! – ryknął kierownik. – SZYBCIEJ TO ZNACZY LEPIEJ! Jakub, czy teraz rozumiesz?

            – Rozumiem, dlaczego jest szybciej, ale moja metoda jest równie szybka i efektywna. Czy to naprawdę jest, aż tak wielki problem, żebym pracował po swojemu?

            Lewiński zemdlał i z hukiem walnął o podłogę. Kierownik omal nie wystrzelił przez azbestowy sufit.

            – STÓJ TU! – ryknął. – STÓJ! NIC NIE RUSZAJ! STÓJ W MIEJSCU! NIC NIE DOTYKAJ!

            Po czym zawinął upiornie i wściekle białym fartuchem i wyszedł z baraku głośno stawiając kroki. Podbiegłem do Lewińskiego i zacząłem go cucić. Po chwili otworzył oczy. Spojrzał na mnie z przerażeniem.

            – Och, nieeee… Jakub, z miejsca się ruszyłeś! – jęknął.

            – No i co z tego?

            – Nie powinieneś tego robić! Ja tylko tak dla efektu zemdlałem!

            – Że co?!

            – Dla dramaturgii! Trzeba pokazać, że nam zależy! Och… Co teraz będzie z tobą!

            – Jak to, co będzie ze mną?

            – Może połóż się obok i udawaj, że też zemdlałeś… Na pewno to docenią!

            – Daj mi spokój!

            Wstałem. Miałem już dość tego miejsca. Monotonia powoli, ale skutecznie mnie zabijała. Od ośmiu miesięcy powoli czułem się jakbym był wbijany na pal z drewna, jakby ta praca i to miejsce przybijało mnie do ściany, niczym mechanik przybijający kiczowaty kalendarz z gołą babą i szybkim samochodem. I tak wisiałem sobie z ponurą świadomością upływających dni i z chęcią Wielkiej Zmiany.

            – Idą! – krzyknął Lewiński i zamknął oczy.

            Do baraku weszli kierownik i Inspektor, który był po prostu gruby. Lepiej się tego opisać nie da.

            – Panie Inspektorze, to ten pracownik ma gdzieś panujące reguły i dodatkowo podburza innych do buntu! Niech pan spojrzy, co zrobił Lewińskiemu!

            Inspektor spojrzał na mnie, westchnął, przetarł przekrwione oczy i wyciągnął notes.

            – Nazwisko – powiedział tonem bardziej znudzonym od spowiadającego księdza.

            – Kurzyński.

            – Wyśmienicie – rzekł i ziewnął.

            Podszedł do półki, wypiął tłuste dupsko i pochylił się nad nogami, poprawił okulary, zacmokał, wyciągnął aparat, zrobił zdjęcie, podrapał się po prawym półdupku, ziewnął i odwrócił się do kierownika.

            – Marcinku, pójdziesz ze mną, a pana, panie… – wyciągnął notes i wbił wzrok w kartkę – Kurczyński…

            – Kurzyński… – poprawiłem go.

            – … zapraszam do pokoju 123, za równą godzinę – rzekł nie zwracając uwagi na moje słowa. – W tym czasie proszę zrobić sobie wolne, zaparzyć kawę, poczytać gazetę, zadzwonić do żony…

– Nie mam żony…

– Cokolwiek, co umili panu ten czas.

Pokiwałem głową. Inspektor wychodząc nadepnął na dłoń Lewińskiego. Ten jęknął z bólu, lecz nikogo to nie obeszło. Wyszli. Usiadłem na krześle i spojrzałem na zegar. Po chwili Lewiński wstał, otrzepał się z kurzu, rozmasował dłoń i podszedł do swojej maszyny.

– Jak cię nie wyleją, to będziesz miał szczęście. Mogłeś mi narobić kłopotów. Dobrze, że to tak rozegrałem – powiedział z lekką złością i uruchomił maszynę. Huk rozniósł się po baraku.

Godzinę później stałem w budynku administracyjnym przed drzwiami z numerem 123. Zapukałem.

– WEJŚĆ! – usłyszałem z wewnątrz i nacisnąłem klamkę.

Pokój był klaustrofobicznie ciasny. Wielkością przypominał windę towarową, ale lubię przesadzać, więc może był ciut większy. Jedno okno z jednym kwiatkiem na popękanym, marmurowym parapecie, dookoła klinicznie białe ściany, na lewej krzyż, godło z orzełkiem i portret Wielkiego Fabrykanta Założyciela naszej fabryki krzeseł. Już dawno nie żył, teraz jego firmą zarządzał wnuk, który o tej porze roku był zwykle na Bahamach i miał wszystko w dupie. Wystarczyło mu, że jego dumny dziadek spoglądał dumnym, czujnym wzrokiem gdzieś w przestrzeń, wprost na przeciwległą białą ścianę, w której zapewne widział coś niezwykłego.

Po środku, za czteroosobowym stołem siedziała ściśnięta czteroosobowa komisja złożona z Przewodniczącego, Zastępcy Przewodniczącego, Inspektora oraz kucharki Pani Jadzi. Pani Jadzia pracowała już w fabryce od czterdziestu pięciu lat. Rok temu zyskała prawo bycia traktowaną monumentalnie, niczym pomnik przodownika pracy. Dokładnie rok temu zyskała prawo do bycia przykładem dla innych, co skutkowało zaszczytem siedzenia w komisji, brania udziału w konferencjach i naradach. Pani Jadzia oczywiście nie miała żadnych specjalnych zadań prócz parzenia herbaty i przygotowania posiłków. Ale zawsze warto ją było mieć pod ręką, aby podać ją jako przykład przodownika pracy.

Przed stołem stało małe, drewniane krzesło.

– Ach, nasz Rewolucjonista! – zakrzyknął Przewodniczący i wskazał krzesło gestem otwartej dłoni. Usiadłem. – Panie Kurczyński…

– Kurzyński – poprawiłem grzecznie.

– Słucham? – spytał wybity z rytmu Przewodniczący.

– Kurzyński. Nazywam się Kurzyński. Nie chciałbym być pomylony z kimś innym.

Inspektor szepnął coś do ucha Przewodniczącego, a ten zmarszczył czoło i pokiwał głową.

– Tak, tak – odchrząknął. – Tak jest tu zapisane. Panie… Kurzyński. Pan rozumie swoje położenie?

– Panie Przewodniczący – zacząłem bardzo oficjalnie. – Nie rozumiem.

Przewodniczący lekko się uśmiechnął.

– Ojoj, idzie pan w zaparte, a to nie zbyt mądrze. Jak pan wie, przyjmujemy do pracy jedynie ludzi rozumnych, światłych i inteligentnych, więc na pewno pan do nich należy, nie ma mowy o żadnej pomyłce. Tylko ma pan, jak to ująć, pewną cechę, która nam, delikatnie mówiąc, nie pasuje.

– To znaczy?

– Jest pan pyskaty i uparty – powiedział Zastępca Przewodniczącego.

– A przede wszystkim roszczeniowy – dodał Przewodniczący. – Jak pan zdaje sobie sprawę, na pewne, ehm, zasługi, trzeba sobie zasłużyć. Nie można ot, tak wprowadzać rewolucyjnych zmian w naszym sprawdzonym systemie.

– Ale jakich rewolucyjnych zmian?! – wybuchnąłem. – Przecież ja tylko…

– Przepraszam, że panu przerwę – Przewodniczący odchrząknął. – Panie Inspektorze, proszę przeczytać raport.

Inspektor wygrzebał białą kartkę i poprawił okulary.

– Pan tutaj obecny, chciał uprzyjemnić sobie czas pracy nie zważając na panujące w miejscu pracy przepisy Be Ha Pe.

– No właśnie – Przewodniczący rozłożył ręce. – Skutki mogłyby być fatalne, wręcz opłakane. Przestrzeganie przepisów i wytycznych jest konieczne. A dlaczego, pan zapyta, a ja ubiegając pana pytanie, odpowiem również pytaniem. Jak pan myśli, dlaczego nasza fabryka osiąga takie sukcesy na rynku krzeseł? – zrobił dramatyczną pauzę. – Dlaczego jesteśmy tak unikalni, tak wyjątkowi, że od przeszło 100 lat, produkujemy te same krzesła? Bo za przeproszeniem nie grzebiemy w tym, co dobre. E-fek-tywność, panie Kurzyński, efektywność! Weźmy tu za przykład Panią Jadzię.

Trzech panów nagrodziło Panią Jadzię oklaskami, których echo odbijało się od pustych ścian. Pani Jadzia nieśmiało skinęła głową.

– Pani Jadzia pracuje tu dłużej niż Pan Inspektor, mój zastępca, ja, a na panu kończąc! Czterdzieści pięć lat! – znów rozległy się oklaski, Przewodniczący ucałował rączkę zawstydzonej Pani Jadzi. – Ta przepiękna kobieta od czterdziestu-pięciu lat, dzień w dzień, lepi te same, pyszne kluski na obiad. A po co? A po to, żeby pan miał o dwunastej w południe co do gęby włożyć. I wie pan, dlaczego cieszą się takim poruszeniem i dlaczego są takie pyszne? Bo nic nie zmienia w swoim przepisie. Nic, a nic. Nie dodaje ani grama mąki więcej, ani grama mniej.

Przewodniczący pokiwał z aprobatą głową i napił się herbaty. Nie wytrzymałem.

– Przecież te kluski są ohydne! W gardle mi stają!

– Słucham?! – Przewodniczący zakrztusił się i omal nie wypluł herbaty na stół. Zastępca poklepał go po plecach. – To ci nowina… Przecież pan zajada się nimi codziennie!  nIKT NIE NARZEKA!

– Bo nie mamy innej opcji w menu zakładowym!

– kluski są pyszne i basta! – Przewodniczący walnął dłonią w blat stołu, tak że łyżeczki zadzwoniły w kubkach od herbaty.

Nastała chwila ciszy. Przewodniczący poprawił krawat.

– Kluski dostarczają potrzebnej energii – powiedział powoli uspokajając głos. – Paliwa do pracy. Przecież wszyscy kochają kluski Pani Jadzi.

– Niech sobie te kluski Pani Jadzia wsadzi – powiedziałem.

Przewodniczący niemal nie wyskoczył z garnituru, Pani Jadzia rozpłakała się i wstała od stołu, po czym próbowała przecisnąć się pomiędzy stołem a ścianą. Zastępca złapał ją za rękę i ciągnął do siebie, żeby usiadła z powrotem na swoim krześle. Tylko Inspektor był spokojny. Nachylił się do Przewodniczącego i znów coś szepnął mu na ucho, najwyraźniej było to coś kojącego, bo Przewodniczący zaraz się uspokoił.

– Spokój! – rzekł stanowczo. – Pani Jadziu, proszę usiąść, nie przejmować się. Pan Kuzryński jest zmęczony, wręcz chronicznie przemęczony. Stąd ta gburowatość, niegrzeczność i arogancja. Stąd te REWOLUCYJNE poglądy. Proszę się, Pani Jadziu, nie przejmować. Panie Kurzyński. My doskonale Pana rozumiemy. I doceniamy pracowników, a i owszem. Damy Panu miesiąc wakacji. Odpocznie Pan, pooddycha świeżym powietrzem, może znajdzie Pan sobie jakieś twórcze hobby, słyszałem że ostatnio w modzie jest dłuto-rycie. A po miesiącu Pan wróci, z normalnym podejściem, rewolucyjne poglądy zostawi pan za drzwiami, przejdzie pan szkolenie Be Ha Pe i tak wypoczęty wróci pan do pracy.

– A przepraszam, płatne te wakacje? – spytałem.

– No i widzi pan… Było tak miło, tak miło. A panu wciąż mało – Przewodniczący pokręcił głową. – Wciąż ta roszczeniowość. Daleko pan tak nie zajdzie.

– Z czegoś przecież trzeba się utrzymywać.

– Owszem, ale rozumie pan, każdy by tak chciał, nie przyjść do pracy, zbierać grzyby i mieć za tę przyjemność płacone. Oczywiście chcielibyśmy, ale nie możemy. Zbyt duże koszty. A pan nie jesteś głupi. Jeśli firma za dużo wyda, to będzie przynosić straty, co wiąże się z okropną wizją bezrobocia. Chyba nie chce pan narazić swoich kolegów na bezrobocie.

– Czyli zostaję zwolniony.

– Skądże! Pan nie słucha? Miesiąc urlopu i pan wracasz.

– A czy teraz do pracy nie mogę wrócić?

– Panie Kurzyński, my zatrudniamy tylko ludzi, którzy chcą pracować, którzy pragną pracować wedle naszych idei i dla naszych idei. Pan do takich osób nie należy. A teraz pan wybaczy. Mamy jeszcze kilka ważnych spraw do omówienia. Widzimy się za miesiąc.

Wyszedłem z pokoju 123 i zszedłem po schodach. Na zewnątrz zapaliłem papierosa i przyglądnąłem się wielkiej fabryce z cegieł, gdzie każdy z nas był tą cegłą zespoloną cementem z tym budynkiem. Każda z tych cegieł była kładziona z pewną ideą, wizją, w której jesteś tylko częścią składową większej całości. Bez szans na wyróżnienie, bez szans na skrzywienie, ale z szansą na stabilne podparcie tych starych murów. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem przed siebie, z fajką w ustach, dymem w płucach i z pokusą, aby spojrzeć za siebie, jak Orfeusz wychodzący z Hadesu, z tą jedną różnicą, że spojrzeć chciałem z premedytacją i złudną nadzieją.  

Jakub Kurzyński – Dwa opowiadania
QR code: Jakub Kurzyński – Dwa opowiadania