Co zrobić ze światem

Siedzę w poczekalni, obserwując śmierć.
Podłoga błyszczy jak lustro.
Na ścianach obrazki. Uśmiechnięte dzieci.
W rogu kwietnik. Uschłe róże. Gryzę palce

Król jest martwy. Drzwi zwolna zamykam.
Nie budzić duchów przeszłości.
Sztuka skończona. Czas wpuścić sprzątaczki.
Ogień zamienia marzenia w cuchnący popiół.

Nie będzie jutra. Odwołane. Skradzione.
Zapomniane. Zamarzło. Zamarło.
Czas śle pocztówki z wakacji.
Nihilizm z Dekadencją poszły z nim na piwo.

„Jedna jest tylko nauka. Po co ją rozbijać?”
Długi płaszcz brudzę w kałużach. Donikąd idę.
„Do prawdy nie dojdziesz pieszo.”
Śmierć niech mnie poszuka gdzie indziej.


Emigracja wewnętrzna

Dom. Nie mój. Gdzieś, w obcym mieście.
Samotnie dokańczam wino.
Dokańczam dziesięciolecie,
Skradzione samemu sobie.

Ugina się biblioteka,
Książek, płyt sporo… Nie moje.
Obce. Jak widok za oknem.
Choć czystsze. I mniej śmierdzące.
Kuchnia, łazienka, korytarz,
Pokój. I spokój. Za-słony.
W butelce – w połowie pełnej –
Dwie muchy crawlem pływają.

Co mnie rzuciło w te strony?
Ja? Wy? Moja na was alergia?
Kto pyta, niech błądzi. Nie powiem.
Nie trzeba. Nie warto. Nieprawda.

Na zewnątrz coraz mniej świata.
Ubywa go coraz szybciej.
Więc nowy – swój – tworzę tutaj.
W coiasnawej klitce. W mojej głowie.
I chyba go stąd nie wyjmę.
Wam wszak go wcale nie trzeba.
Eygnanie coraz mniej boli.
Nie trzeba mi nawet Piętaszka.

Odmówiliście mi życia –
Odmówię Wam mojej poezji.
Oddajcie mi choć cząstkę świata,
Może mi zacznie zależeć.


Fritz Lang w Londynie

Moloch pożera motłoch. Ale nie ma zębów.
Dusi go pod dziąsłami. Połyka w całości.
I dłąwi się nim, zwolna rozpadając.
Make up znika.

Degrengolada z hipokryzją rządzą Metropolis.
Lecz synowie rządzących nie zrobią rewolucji.
Ona ładnie wygląda tylko na filmach.
W rzeczywistości – nikt swych rąk nie zbruka.

Metropolis pracuje. Oddycha. Jeszcze żyje.
Lecz jego dni dawno policzono.
Kopia Hell zawładnęła ogłupionym miastem.
Dekadentyzm na górze, desperacja u dołu.
Czarnobiały film despota porżnął na kawałki.
Fabryka i Królowa oddadzą hołd przegranym
Jedynka, trzy szóstki – kodem do odrodzenia…
Nie feniksa, lecz kury, zoszącej złote jajka.


Krok w ciemność

Mój świat jest mały. Ma kształt pudełka.
Trumny wielkości trzy metry na cztery.
I satelity: kuchnię i kibel,
Do których robię – jak Armstrong – krok mały.

Za oknem mam niebo. A za dzrwiami piekło.
Jest jeszcze czyściec. Ten siedzi w mojej głowie.

Są rzeczy gorsze niż pusta samotność:
To brzydka choroba, zwana depresją.
I kilka innych, których nie pamiętam.
Czasami niepamięć jest bezpieczniejsza.

Ciemno. Coraz ciemniej… Z kąta wylazł pająk,
Z wolna jad sączy, rozpuszczając duszę.
Sekwencja autozniszczenia – włączona.
Trwa odliczanie. Jestem przy czwórce.

Dziś wiem już, że nie ma dobrych zakończeń.
Każda historia kończy się trupem.
Myśl najpiękniejsza w martwym mózgu zgnije.
Wszystko przeminie i skończy się w glinie.

Palę obrazy, drę fotografie.
Wiersze kastruję ze słów najważniejszych.
Już się nie liczą. Są niepotrzebne.
Leżę. I czekam na koniec tykania.


Listopad

Liść upadł. I przepadł. Świat pachnie ogniskiem.
We mgłach, dymach, ludzie szarzeją i ginią.
Oniryczny teatr zaprasza na spektakl
W antrakcie między akttami innej sztuki.
Świat jest niczym stare, czarno-białe zdjęcie.
Plakat rzeczywistości kategorii B.
Mroczna senność kradnie przedmiotom kontury,
Kontuary w barach skradną czas do wiosny.

Jesień połknęła już drugi koniec ulicy.
Kałuże odbijają dźwięk moich kroków.
Latarnia wyznacza azymut do domu,
Ale mi nie spieszno. Mam czas aż do rana.
Szczury gdzieś się skryły. Pozostały po nich
Zgniecione gazety, niedopite flaszki,
Połamane krzesło, nieco brudne majtki…
Wciąż słyszę ich piski w odległych zaułkach.

Mruczę w zamroczeniu. Leniwie liczę liście.
Wciąż mam na dwie szklanki jęczmiennej światłości.
Niewiele? Wystarczy na wspomnienie lata.
Zapomnienie czegoś lub poznanie kogoś.

Drogę przebiegł tramwaj. Pech to? Może szczęście?
Parasol zna odpowiedź. Wie, czy wrócę w deszczu.
Ale jest zajęty przepędzaniem kurwy.
Więc wróżę na dwoje, zstępując w samotność.


Raport z L.

Chodnik błyszczy od lodowatego potu,
Zgnilizna toczy się rynsztokami.
Rzeczywistość coraz bardziej się rozmywa.
W krainie potopu przyszłość nie istnieje.

Jesienne oblężenie trwa już rok trzeci.
Mroczne miasto nie ma sił się bronić.
Szum z wolna narasta. Kolejny szturm nadchodzi,
Deszczowa nawała tłucze w zimne szyby.

Niebo za chmur granicą – odleglejsze niż zawsze;
Wzrok nie ma dokąd uciekać,
Szrość zatarła szczegóły.
Kaptury terroryzują okolicę,
W ruch poszły parasole,
Autobus utknął w kałuży. Zalane…
wszystko zalane…

Skąd przyszła ta powódź? Zza którego morza?
Dokąd ją przegnać, kto powie?
Znikąd ratunku. Świat powoli tonie,
Zapada się w błoto. Chyba czas stąd spływać.

Alex Sławiński – Sześć wierszy
QR code: Alex Sławiński – Sześć wierszy