[może czuwa w substancji słojów]
może czuwa w substancji słojów
drzewa ściętego na nowy przekład
z języków oryginalnych
w pokruszeniu bułki dla świętego
ducha przez świetnego ducha
przy peronie drugim torze trzecim
może jest figlarnym blond-kosmykiem
dziewczyny pochylonej nad książką
w bibliotece uniwersyteckiej
albo nawet matematycznym wzorem
chaotycznych poruszeń kawki żerującej
na trawniku przed domem
ale nigdy nie będzie wyrazem w zdaniu
odkształcaniem naiwności
ani swarzącą argumentacją teologów
Gdy się otrzepię z czasu, przestrzeni…
W naturze najszybciej biegniesz ze światłem,
ale myśl bywa szybsza za całodzienną sztuczką
– czystsza, bezsenna, objawiona nocą i nie przeczy
dojmującym wynikom, szarpanym realiom. Nie musi.
I nie trzeba więcej biec na ratunek światłu.
Poświętne
zanim się całkiem osuniesz w czarną ziemię
ktoś jeszcze wspomni tamte twarze przekręci
imiona którym twój omszały płaszcz był kiedyś
schronieniem i sobie tylko opowiedzianą marą
na linii oślepionych oczu siądzie wróbel nieopodal
pies zaskomli potem przy gościńcu jacyś rowerzyści
przystaną by zwrócić ludzką mowę czterem ścianom
nazajutrz świt rozsunie poszycie trochę odczeka
i odważniej wpuści światło aż całe runie w pokoje
budując nad nimi jaskrawe sklepienia
[cokolwiek nas spotkało]
cokolwiek nas spotkało pośrodku długiego łańcucha
świtów-węzłów nanizanych na półprzytomne lęki
mieliśmy perspektywę-mojrę niepomną happy endów
były w naszej mowie konwenanse standardowe pociechy
w międzyczasie śmiech mechanicysty lub bodźce-reakcje
zbyt proste odpowiedzi zbyt cierpliwie wysłuchiwane
aż do dziś gdy spadliśmy w pustkę prawem ciążenia
i gwiżdżemy na to wszystko zawadiacko już nie jak prosty
mechanizm ale jak ludzie którzy gwiżdżą na chwilę olśnieni
kiedy perspektywa-mojra wyprowadza ich z błędu
[nalegała by rozwiać]
nalegała by rozwiać
poszpitalny kurz
trzymał jej drabinkę
wtulony po łokcie
smukłe ręce zrywały z nieba
czerwone planety
jak dawniej
ale ostrożnie
nie dźwigaj
chodźmy już
Erotyk haitański
przez otwarte okiennice
snuł się kreolski śpiew
z ognikiem oliwnej lampy
pod srebrnym filigranem
płynęliśmy w transie
żarliwy houngan i uległa ofiarnica
czciciele lubieżnej Ezili
wieczorne bębny ścichły
w zaułku stromej uliczki
gdy frykcyjnym rytuałem
zapamiętałą ekstazą
żgaliśmy czułe rozkołysanie
umilkło uliczne canto
opadłaś cicha jak lalka
z wonnym anyżem
wanilią we włosach
i sama bogini odeszła zmęczona
unosząc nas w dłoni
piątkowy wieczór w zacnym gronie
umówiliśmy się w mojej kawalerce
żeby obgadać sprawy ze skrzynką
piwa
lekka trema
wypaliłem kilka papierosów a kocur drzemał
przy kaloryferze
przyszli punktualnie
marek aureliusz platon jezus chrystus
nietzsche
okazało się że poza nietzschem żaden nie potrafi
otworzyć butelki bez otwieracza
zebrałem się na odwagę i wygarnąłem niemcowi
że jego filozofia nie byłaby warta funta
wyrzyganych kocich kłaków gdyby nie
wieczny powrót
platon już po dwóch piwach bujał
w świecie idei
marek aureliusz zgodził się że kocur
jest większym stoikiem a jezus…
on po prostu wszystkim wybaczał
wszystko kiedy
usłyszeliśmy za oknem wrzeszczącego
skurwysyna okładającego batem starą kobyłę
nietzsche był tym naprawdę
poruszony
wybiegł na szosę i z płaczem
rzucił się szkapie na szyję
nigdy go więcej nie widzieliśmy ale też nikt
o niego nie pytał
odtąd regularnie
gramy w brydża
pijany filozof
wiatr na Jowiszu wieje z prędkością
sześciuset kilometrów na godzinę
przesuwa chmury wielkości
kontynentu na którym
mieszkam
wciąż nie wiedząc dlaczego
jestem
i po co
świadom dlaczego i na co
powstał stół
po którym toczy się butelka