A teraz ksiądz Mateusz będzie się mijać z nakręconym studentem, puszczanym w ruch przez pana z laptopem. I kiedy w przejściu między wagonami zetknie się z nim po raz czwarty, najdzie go wątpliwość. Od jakiego stada oderwała się ta owieczka i czego właściwie chce? Musze się nią zająć, bo krzywdę sobie zrobi, wpadnie w łapy pijanych kiboli, „cała Polska w rękach Śląska”, albo nie daj Boże trafi do warsu, a tam dopiero anarchia i zepsucie, wolnomyślicielstwo w bardzo złym guście.

Ten pionek okazał się pusty. Niczego nie można było z niego wykrzesać. To już Tereska coś w sobie miała, jakąś iskrę i ikrę, do czegoś jednak dochodziło z jej udziałem, odsłaniało się poczucie przegranej, chęć zemsty. Drzemiąc teraz w przedziale, wydawała się słodyczą samą w sobie, pokorą, pogodzeniem. A studencina tfu, tfu, do luftu, zupełne dno, chodzi jak cielę po tym pociągu i tylko ludzi w przejściu wkurza, mówiąc po raz setny „przepraszam”. W końcu mu ktoś puści wiązankę, popchnie albo da kopa. Do czego zmierza jego obecność, co ma wywołać?

Student Olszowy Zbigniew dawno nie czuł takiego ciężaru. Był już w toalecie, lecz  nawet to nie pomogło. Ten ciężar był wszędzie. Najwięcej w żołądku. A nogi jakby z ołowiu. Cała grawitacja świata zmówiła się dzisiaj, by zgnębić go i rzucić na kolana. Nawet był moment, że na te kolana opadł i parę metrów w takiej pozycji przeszedł. Tak go zobaczył ksiądz Mateusz. Olszowy szarpał się z klamką, chcąc przejść do następnego wagonu. Koniecznie chciał otworzyć drzwi, nie podnosząc się z kolan. Trudna to była sztuka. Mateusz podbiegł, żeby pomóc. W efekcie nie klamkę chwycił, ale kołnierz koszuli Zbigniewa i począł go tarmosić, usiłując podnieść nieszczęśnika. – Modlić się też trzeba umieć. A klękanie to już najwyższa sztuka, wstawaj, błaźnie jeden, wstawaj – sapał Olszowemu do ucha. Zbigniew podniósł się, odsunął kapłana i począł otrzepywać spodnie z niewidzialnych pyłków. Zdawało się, że wreszcie otrząsnął się ze snu. Kilka energicznych ruchów podziałało jak struga zimnej wody. – Pusty jestem. Dlaczego jestem taki pusty? – Co takiego? Jak to pusty? – Dlaczego pustka jest tak ciężka, rzuca człowieka na kolana. – Jak to pusty? A Bóg? On jest wszędzie, nawet w najstraszliwszej pustce. – To on tak ciąży? – Jak chce, to ciąży. Widocznie w twoim życiu nastał czas ciążenia. – To ja to pierdolę. – Bluźnisz, synu! – Pierdolę te pozory, niech mnie napełni coś rzeczywistego. – Jeśli ktoś zaznał smaku superrzeczywistego, to zwykła rzeczywistość nic mu nie pomoże. – Ja chcę do zwykłej, tak, wybieram zwykłą. Którędy do warsu? – Nie idź tam. Zostań. Porozmawiamy. – O czym? O etykietkach na butelkach z najwyższej półki. Nigdy ich nie dotknę. Nawet ich nie zobaczę. – Tam cię czeka źle pojęta wolność. Tam cię naprawdę więzienie czeka. – Ja chcę do więzienia, do butelki z piwem, a nie święconą wodą, do zakazanych mord, do zwykłego gadania. Ja chcę nawet do kiboli. Będę wznosić okrzyki, śpiewać antysemickie piosenki. Mogę być skazany i ukarany kolegium. – Milcz, bracie! O jedno słowo za daleko. – Ale coś będzie się działo, zobaczę skrzydła w sobie, poczuję powiew. – Oddasz się szatanowi. Bo ten pęd, ta dzika energia jego  jest domeną. Zaklinam cię, nie idź tam.

I w tym momencie ksiądz Mateusz w czystym odruchu przytulił studenta Olszowego. Wyglądało to tak, jakby go chciał osłonić własnym ciałem przed narastającym wokół złem. – Puść – warknął Zbigniew. – Spierdalaj, wam tylko jedno w głowie, pedofile.

Wyrwał się z objęć i pobiegł, ocierając się o pozostawione na korytarzu plecaki. Jednego z nich nie zauważył, zahaczył nogą i znów upadł na kolana. Został w tej pozycji i pełzł dalej. Z niektórych przedziałów wyciągały się ręce. Ktoś rzucił dwa złote, inny chciał podarować kanapkę. Wzięto go za żebraka czy pielgrzyma. Zastanawiano się tylko, dlaczego nie ma skrzypiec albo harmonii, dlaczego nie śpiewa. A w jego gardle narastał dziwny bulgot przechodzący w wycie. Odebrano to jako glos kaleki. Urodził się bez języka. Oj, raczej mu go wycięto. Ale mówi do nas całym ciałem. Coś w nas wywołuje. Czegoś chce.

Potem ofuknęła go konduktorka. Przestań się pan wygłupiać. W pociągach naszej linii żebractwo jest zabronione. Kiedy mijała go po raz drugi, drgnęło coś w niej. Poczuła, że musi zachować się inaczej. Wysadzenie go na najbliższej stacji, choćby się nawet nazywała Pokuta Wielka, i zawiadomienie sokistów nie wchodziło w grę. Należało go zaprowadzić do przedziału służbowego, dać jeść i pić, pogłaskać i położyć spać. Obudził się w niej instynkt dawno wycofany na odległy tor.

Ksiądz Mateusz wrócił do przedziału. Usiłował zasnąć, ale dobrze wiedział, że nic z tego nie wyjdzie. Czuł wokół negatywną emanację. W tym pociągu dobro zaczynało przegrywać ze złem. Czuł to w każdym zakątku ciała. O duszy nawet nie wspominamy, bo to zbyt oczywiste.

W przedziale drzemały jeszcze dwie osoby. Zanim zasnęły, prowadziły ożywioną dyskusję na tematy związane z nauczaniem. Doktor Z. usiłował przekonać licencjatkę Darię uczącą w wiejskiej szkole, dokształcającą się internetowo, że nie ma sensu pytać o szczegóły z lektury, że najważniejszy jest ogólny sens, który musi dotrzeć do dzieciaka. Nie obciążać pamięci detalami, a otwierać na tajemnicę przesłania. A co się dzieje w szkołach? Polowanie na przejęzyczenia i drobne pomyłki. Czy Emil ze Smallandii puścił bąka: a) rano, b) w południe, c) wieczorem, d) wszystkie odpowiedzi są poprawne, albowiem puszczał je bez przerwy. Puszczeniem bąka zdenerwował: a) ciotkę, b) ojca, c) brata. Była to forma protestu przeciw: a) zamykaniu kiełbasy na kłódkę, b) uniemożliwieniu mu dręczenia kota, c) konieczności spania w jednym łóżku z siostrą. I tak dalej.

Daria bardzo szybko odpłaciła doktorkowi pięknym za nadobne, oświadczając, że pomysł wprowadzenia do polskiej praktyki szkolnej z gruntu amerykańskiej koncepcji „creative writing” uważa za żenująco głupi i wyjątkowo niewydarzony. Długą wypowiedź, której tym razem nie będziemy cytować, okrasiła pointą w stylu „niech talenty błyszczą samorodnie, niech się wykuwają albo czezną w czystym trudzie życia, a nie według sformatowanej, schematycznej metodologii, to nieludzkie i w gruncie rzeczy barbarzyńskie pod płaszczykiem cywilizacji i kultury”.

W tym momencie Z. zaczął żałować poufałości, jakiej się dopuścił względem tej osóbki. Podróżna pogawędka nie powinna przekraczać pewnych granic. Ależ dał się podejść. Niepotrzebnie otwiera się przed byle kim. A wyglądała na szczerze natchnioną intelektualistkę na dorobku. Myślał, że jego rozterki zostały zrozumiane i odpowiednio przyjęte. Opowiadał jej, że od kilku lat na wrocławskim uniwersytecie prowadzi zajęcia z creative writing[1] i obecnie stoi przed koniecznością przedstawienia powieści habilitacyjnej, z przypisami. „Słynę z dobrych rad dotyczących zakończeń, lecz sam mam z nimi spore trudności”. Nawet prosił o szczerą odpowiedź na pytanie, czy tytuł „Pociąg do literatury” nie jest zbyt nonszalancki. – Nonszalancki to on był… trzydzieści lat temu, teraz jest wyświechtany – usłyszał. Będzie musiał pomyśleć o zmianie, skoro przedstawicielka umysłowo pracującego ludu miast i wsi intuicyjnie zgłasza swoje zastrzeżenia.

We Wrocławiu wysiadał z niesmakiem, zastanawiając się, czy to parówki z warsu, czy dyskomfort wywołany przez szczebiotliwą Darię. Czy jego życie dotarło do granicy, poza którą już zawsze w ustach i z wyrazem ust będzie coś nie tak? Dawno nic go tak nie zniesmaczyło. Miał drobne utarczki ze studentami, nieobce były mu prasowe pyskówki, ale to wszystko mieściło się w retorycznej konwencji, której musiał zawodowo sprostać. A tu prosta dziewczyna z ludu, nauczycielka zaledwie kontraktowa, bez owijania w bawełnę łup i cup. Rozważania o smudze cienia zawsze uważał za przesadzone i nazbyt literackie. Patrząc za oddalającą się zerówką, uznał, że się mylił. Smuga cienia ma chyba coś wspólnego z tym smakiem w ustach. Czy to popiół?

I nawet poeta, którego nazwisko mu umknęło, nie bardzo przesadził, pisząc w wierszu „Konwulsje” o smudze cienia, która jest jak beton wlewany w coraz ciaśniejszą formę. I tylko młot pneumatyczny może pomóc. Ale zazwyczaj nie mamy siły, żeby go udźwignąć. Większość ludzi zostaje przy tym betonie i z głupkowatym wyrazem twarzy przygląda się, jak tężeje.

Stojąc na przystanku, porządkował w myślach oderwane skojarzenia. Kiedy nadjechał następny tramwaj, miał już gotową koncepcję. Wprawdzie trzy dni temu minął termin wysłania felietonu, ale to w tej chwili nie było ważne. Wypełniło go światło, jak nowa nadzieja na dalszy sens, bo czuł, że wreszcie znalazł oś, wokół której będą się tym razem kręcić wspomnienia, reminiscencje i sny.

 
[1] Skoro Władze Uniwersytetu umożliwiły mi twórcze pisanie, to piszę, wystrzegając się, zaznaczam, pustej pisaniny. Pytają mnie studenci, co zrobić, żeby pisanina była pełna. I oczywiście od razu odcinają się od znanego twierdzenia, jakoby pismo nasycać trzeba własną krwią. Te metafizyczne błazeństwa przestały interesować moich studentów już dawno. Wyjaśniliśmy to sobie zaraz na wstępie. O tym też można by snuć niejedno, lecz do mitycznych początków tym razem wracać nie będę. (Dziennik pozorny 3, Oficyna Jerycho, Bieganów 2010, s.17)

Karol Maliszewski – Przemyśl-Szczecin. Rozdział 7
QR kod: Karol Maliszewski – Przemyśl-Szczecin. Rozdział 7