Spis treści

1. Uwięziony w pociągu przez księżniczkę (allegro)
2. Cera (adagio)
3. Dzieci (menuet)
4. Napęczniałe ciała (allegro)
5. W poszukiwaniu czystości (largo)
6. Bombelki (allegro)

1. Uwięziony w pociągu (allegro)

Błysk kropli rosy –
przezroczysta półprzestrzeń
rzeźwa i gęsta.

Huk wdarł się w nozdrza, a szturmujący wiatr masował i zmrażał skórę policzków oraz zamieniał włosy w nieważkie nitki. Ostre powietrze rozrywało mi uszy. Cóż za ulga. Ta chwila. Chwila tylko, bo zaraz Księżniczka się zorientowała, chwyciła z całej siły za rączkę i zatrzasnęła okno jednym grzmotnięciem. Była wściekła. Jej twarz, gdy się odwracała ode mnie z obrzydzeniem i furią, była wykrzywiona jak lodowaty, ciemnosiny kwiat róży. Odgłos toczenia się kół i ich uderzania o szyny wróciły do przytłumionej, ledwie słyszalnej normy.
– Ty kretynie! Czy ty na mózg upadłeś? Mamy tu klimatyzację! Temperatura jest idealna. Popsuje się agregat! – wyraziła słowami to, co wcześniej wypowiedziało oblicze.
– Co z tego, że temperatura… – próbowałem jej tłumaczyć.
– Wiesz, ile nas kosztował ten agregat?! – krzyczała.
– Duszno jest. – wszedłem słabo w jej krzyk.
– Duszno, duszno, sruszno! Przecież mamy klimę! – cięła dalej.
– No właśnie, i jest coraz mniej tlenu w powietrzu.
– Tlenu, pierdolenu! Wiesz, ile daliśmy kasy za ten agregat?! Nie ma problemu z tlenem! Technika japońska. Nie znasz się debilu, to nie poprawiaj! – wytłumaczyła mi.
Nie zmieniło to mojego poglądu. Jak było duszno, tak było. W powietrzu brakowało tlenu, bo agregat wyraźnie nie pobierał go z zewnątrz. Tylko twarz mi zmieniła się w kawałek szaro-kremowego betonu. Cóż, Księżniczka.
Wnętrze przedziału rozświetlały małe dziesięciowatowe halogeniki umieszczone po jednym w każdym rogu pomieszczenia. Biorąc pod uwagę, że te dolne były w zasadzie zasłonięte przez różnego rodzaju meble i osprzęt, liczyło się tylko rozproszone czterdzieści wat u góry – ze środka przedziału ledwie dało się dojrzeć przepiękną tapicerkę, jaką obito całe wnętrze. Jej główny motyw stanowiła delikatnie zaznaczona rzadka siatka o pięciokątnej symetrii rozwijająca się w niezwykły, nieregularny wzór. Tak uzyskana tkanka została upleciona w abstrakcyjne wzory lekko przypominające kształty ulistnienia drzewek oliwnych. Ten snobistyczny wzór na kanwie narracji Penrose’a zamówiła Księżniczka u francuskich krawców w Marsylii.

2. Cera (adagio)

Kiedy noc bez gwiazd,
za wyciągniętą ręką
chyba jest wszechświat.

Gdy najgęstsza czerń sylwetki Księżniczki zarysowała się na tle ciemnożółtego oświetlenia, coś rozpuściło się we wnętrzu mojego brzucha trochę poniżej pępka. Dzięki temu jakieś sznureczki poluzowały się w okolicach prawej łopatki i dalej w głębi czaszki. Księżniczka zasiadła na sofie, ustawiła na niskim stoliku lusterko, pstryknęła małą, sprytną lampkę nad blatem i zaczęła pieczołowicie oglądać swoją twarz.
Piękną miała twarz. Niezwykle delikatną w rysach oraz fakturze. Bywało, że w dziennym świetle nie mogłem się oderwać od tego kształtnego krajobrazu przypominającego swoją doskonałością rysy starogreckich wytworów architektonicznych. Zapewne starożytni wypatrzyliby w niej niezwykle gęstą siatkę złotych proporcji. Ja umiałem wypatrzeć niegasnące źródło emocji estetycznych. Niemniej jednak sesje przed lusterkiem miały swoją własną logikę. Można rzec – nieeuklidesową.
Nos jej niemal dotykał tafli lustra. Oczy miała skupione jak umysł zegarmistrza próbującego wpasować w działający już zegarek trybiki, które mu zostały po wcześniejszym rozebraniu mechanizmu. Intensywne poszukiwania trwały. Gładkie policzki muszą przecież raz na jakiś czas zareagować na stres i żrącą atmosferę współczesnych organizmów miejskich z ich nieskoordynowanymi światłami, skrętami w lewo i taksówkarzami nie wrzucającymi kierunkowskazów. I to wszystko pomimo stosowania najgęstszych kremów, najintensywniejszych antybiotyków zewnętrznych i kilku rodzajów sterydów. Tym razem też się udało. Tuż pod kością policzkową pojawiła się czerwieńsza plamka. Nieuzbrojone oko nie byłoby w stanie jej zauważyć, ale nie oko Księżniczki.
– Ja się zarąbię – wyszeptała z wysoką nutą bolączki w głosie. – Tyle lat wysiłków i pielęgnacji skóry, tylu dermatologów!!! I, nic – skryła twarz w dłoniach.
– Zabiję się! Normalnie się zabiję – wstała jakby idąc w kierunku jakiegoś nieokreślonego miejsca, gdzie mógłby znajdować się ostry nóż. Jednak po kilku krokach wykonanych w różnych kierunkach wróciła na sofę.
– Czy ty wiesz, ile ja już przeszłam kuracji? – jej głos rozpłatał moje wnętrze gdzieś od okolic górnych oskrzeli po również górną powierzchnię pęcherza moczowego. Zaniosła się szlochem, który sprawił, że moja świadomość stała się tak obolała ze współczucia, iż nie byłem w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Objąłem ją tylko i zacząłem delikatnie gładzić po plecach, licząc na to, że za jakiś czas będę mógł zacząć ją przekonywać, iż wszystko będzie dobrze. Niestety.
– Co tak siedzisz jak kołek? Ani grama współczucia nie ma w tobie, ty durniu! – odezwała się tym razem nie do swoich skaz na skórze, ale do mnie. – Ty nie masz pojęcia, jaki to jest przypał, jaki wstyd tak chodzić z pryszczami po świecie – kontynuowała. – Ciebie nie spotyka takie upokorzenie i ból, bo ty jesteś facetem, a facetów nie obchodzą takie rzeczy.
Aż mi się zaczęło cisnąć na usta, że ona nie ma pojęcia, jak bardzo bolesny jest dla mnie jej sposób wyrażania problemów. Że swoimi sesjami przed lusterkiem rani mnie do samej głębi, że nieraz godzinami muszę wracać do równowagi po jednym znalezionym przez nią defekcie na skórze. Postanowiłem odezwać się inaczej:
– Wiem kochanie, co to jest ból i wiem, jak cię boli ta sytuacja. Proszę, przytul się do mnie i nie przejmuj się aż tak do głębi tymi wypryskami.
– Idź ode mnie! Skąd ty w ogóle możesz wiedzieć, co ja czuję. Nie obchodzi cię to wszystko – odepchnęła mnie z siłą.
Jak zbity pies usiadłem ze spuszczoną głową w kącie. Księżniczka poszła do łazienki przebrać się w koszulę nocną. Słychać było, jak stamtąd dobiegał urywany szloch. Szloch rozdzierający moje płuca gdzieś od okolic drugiego żebra po lewej stronie aż po sam dół. Ruszyłem do łazienki dostępnej w sąsiednim wagonie w przeciwnym kierunku do umiejscowienia łazienki monarchini. Szybko umyłem się i przebrałem w pasiastą piżamę. Wróciłem. Dalej szlochała.
Tymczasem sofa przybrana została po cichu przez służbę w czarną pościel, na której jarzyły się wyhaftowane jasną, może nawet złotą nicią wszelkie możliwe krzywe stożkowe. Jednak żeby nie zalatywało nudą, jak to mówiła czasem Księżniczka: „Żeby nawiązanie było głębokie”. Krzywe te wypełniono wzorami. Koła miały wpisane do swego środka dalsze koła, w wolnych miejscach mieściły się jeszcze mniejsze koła – i tak w nieskończoność. Czasem lubiłem zagłębiać się w te tajemnicze sploty zwane fraktalami Apoloniusza z Pergi albo uszczelkami Apoloniusza. Znajdowała się tam też na tej pościeli jedna rzecz, która mnie zadziwiła niezwykle. Te figury widziałem tylko w tym jednym miejscu – ktoś zaprojektował również elipsy według tej zasady. I to może byłoby jeszcze proste – ot, ciągniemy koło za jeden koniec i już. Jednak oprócz elips na materiale wyrysowano też i parabole i hiperbole wypełnione stosownymi wzorami fraktalnymi, które również używały paraboli i hiperboli w środku.

3. Dzieci (menuet)

Cieniutkie nitki
pajęcze pokazują
wszystkie kierunki.

Wreszcie wróciła ubrana w satynową piżamę. Szła z twarzą jak kawałek betonu. Położyła się w pościeli odwrócona tyłem do mnie. Serce mi się krajało, gdy tak patrzyłem na nią. Podszedłem do niej, przytuliłem, ale tak jakoś sztywno. W zasadzie przywarłem do niej, nie stać mnie było na nic więcej.
– Może mógłbym ci jakoś pomóc? – zwróciłem się do niej stłumionym głosem.
– W czym ty mi możesz pomóc? – ściana gęstego lodu wyrosła tuż za naskórkiem jej pleców.
Milczałem, zwarty w sobie.
– Nic mnie już więcej w życiu nie czeka – odezwała się półszeptem. – Tylko to wstawanie do wstrętnych, ociekających luksusem wnętrz. Powiedz mi, kiedy będziemy mieli wreszcie dziecko? – słychać było stłumiony pościelą głos.
– Nie wiem kochanie – odpowiedziałem. – Dziecko, żeby mogło z białkowej papki wyruszyć w świat musi dostać od rodziców trochę spokoju i luzu. A wiesz, jak bardzo napięte jest nasze życie. Te wszystkie wizyty, ciągła podróż z jednego krańca królestwa na drugi. Musisz zadbać o swój odpoczynek, inaczej nic z tego nie będzie – mamrotałem z ustami w jej włosach.
– No jak ty to sobie wyobrażasz? – żachnęła się matowym głosem, lekko odwracając się w moim kierunku. – W naszych dzisiejszych antymonarchistycznych czasach nie możemy sobie pozwolić na to, aby ci wszędobylscy republikanie byli gdzieś przed nami. Inaczej nastąpi przewrót, i koniec z monarchią.
– Tak, wiem o tym. Ale nie będziesz miała dziecka przy tak wyczerpującym trybie życia: codziennie kilkaset kilometrów pociągiem, trzy wielogodzinne nerwowe spotkania, przesiadywanie z rozdygotanymi emocjami do ściętej nocy…
– Nie będę miała dziecka, bo nie mam z tobą seksu. Ty nic niewarty impotencie.
– Wiem, że jakoś mi nie wychodzi, ale jestem po prostu zmęczony, nie mam na nic siły – odparłem ze zwróconą w dół głową. Ciężkie poczucie winy osiadło na moich plecach i jeszcze docisnęło mnie do podłogi.
– Bla, bla, bla, weź sobie te dziecinne tłumaczenia wtryń między klawiaturę a wyświetlacz LCD – ciągnęła swoje. – A na jopienie się w ekran, to siły masz?
– To nie wymaga siły – usiłowałem zwrócić jej uwagę na to, że wysiadywanie przed monitorem było po prostu formą pasywnej wegetacji, w którą wchodziłem, nie mogąc z jednej strony wykrzesać z siebie siły do bardziej intensywnego działania ani też po prostu zasnąć po dniu intensywnych działań wykonywanych i tak na długu spania po zbyt krótko trwającym odpoczynku po poprzednim dniu.
– No, nie rozśmieszaj mnie – wpadła mi w słowo. – To warowanie do trzeciej w nocy nie wymaga siły?! To wymaga końskiej siły – podsumowała, a mnie, cóż – zatkało.

4. Napęczniałe ciała (allegro)

Szare kołtuny
unosi z podłogi wiatr.
Czy pójdą sobie?

Siedzieliśmy w milczeniu kilka minut. Powietrze swoim ciężarem wpijało się w moje obojczyki i czubki policzków; oklejało czoło. W końcu gdzieś z głębi tej glejowatej egzystencji zaczął się wydobywać cichy dźwięk. Kwilenie. Rozwijało się ono powoli, rozkręcało stopniowo w coraz wyraźniejsze formy. Tak, to był szloch Księżniczki. Zalewała się łzami, trzęsły się jej plecy. W końcu obróciła się do mnie twarzą z oczami tonącymi w płynie łez, posklejanymi w strąki rzęsami i policzkami pełnymi łaskocząco błyskających, mokrych smug.
Znałem ten wzrok i wiedziałem, co się teraz stanie. Jednym skokiem ręki sięgnęła do pobliskiego uchwytu. Lekkie pociągnięcie spowodowało, że miękkim ruchem wynurzyła się z bryły łóżka skomplikowana, pełna fantazyjnych lampek kolumna. Mniej więcej w środku jej wysokości widniał okrągły zegar. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego urządzenie to miało kształt staroświeckiego cyferblatu ze wskazówkami i rzymskimi rysunkami cyfr. W sumie mogłoby równie dobrze mieć zwykły modułowy wyświetlacz diodowy lub wręcz ciekłokrystaliczny z zewnętrznym podświetlaniem. Pod cyferblatem widniał czerwony, zgrabny przycisk z wystylizowanym diodami godłem królestwa: surowym, górskim ibrisem. Chłodne niebieskie rysy kota cienkimi kreskami wyodrębniały się z czerwonego tła klawisza.
Oczywiście przycisnęła go. Mieliśmy teraz pięć minut na rozmowę.
– Wiem… masz mnie już dosyć i… i… zaraz zechcesz uciec, jak to już tyle razy próbowałeś – zagaiła. – Ale nie uda ci… się. Tutaj… wszystko jest szczelnie pozamykane… a gdyby jakimś cudem ci się udało, to mam na tę okoliczność piękne lekarstwo – spazmatyczne hausty powietrza, jeszcze niosące ciężar szlochu, przerywały jej słowa.
– Proszę cię, zdezaktywuj to! – zawołałem z całych sił.
– Nie, nie… Musisz to poczuć – powoli zdobywała pewność swojej pozycji, ale wciąż jeszcze zanosiła się. Zegar tykał. – Do wybuchu zostały jeszcze trzy minuty – nadmieniła.
– Zwariowałaś! – zawołałem nie dowierzając, choć nie był to przecież pierwszy raz…
– Nie. Dwie i pięćdziesiąt trzy sekundy – odparła. – Tatuś powierzył mi to cacko, ufając, że w rękach następczyni tronu skarb będzie najpilniej strzeżony.
– Król powierzył ci bombę atomową nie po to, żebyś bawiła się nią – próbowałem jej przemówić do rozsądku. – Proszę cię, wpisz hasło i zatrzymaj zegar. Tu nie chodzi tylko o moje życie i twoje, ale też i o tych ludzi, którzy pozostaną, o królestwo twojego ojca. Pomyśl, jak będzie on cierpieć.
To ostatnie spowodowało jakąś zmianę w jej twarzy. Kiedyś opowiadała mi, jak jej ojciec bawił się z nią w komnatach królewskich, jak ją pieścił, ganiał się, chował. Taki poważny władca, a jednak dla niej zdejmował z siebie wszystkie majestaty i powagi. Dla niej zamieniał się w towarzysza zabawy na jej poziomie. Nie, nie chciała go tak ranić. Nie jego.
Zostało jeszcze półtora minuty. Szybko podbiegła do panelu i wstukała hasło. Chwila wyczekiwania – powoli, moment za momentem coś, co już stawało się niemal zrealizowaną ulgą, zaczęło się wić i słaniać, kiełbasić i załamywać, zbiegać i kurczyć. W końcu oczywiste już było, że hasło nie zablokowało odliczania. Zegar kontynuował, ibris świecił się bez zmiany czerwono-niebieskim emblematem, a jego żółte oczy jakby mocniej świdrowały moją świadomość i świadomość Księżniczki. Przez plecy przebiegły mi ciarki, a między nogami poczułem w ekspresowym tempie rozrastający się członek.
Kobieta z przerażeniem niemal skapującym z twarzy podbiegła do swojej torebki. Wyrzuciła jej zawartość na ziemię, przegrzebała wszystkie drobiazgi, by wyciągnąć notesik. Gorączkowo go przekartkowała i trafiła wreszcie na odpowiednią stronę. Została minuta. Skrupulatnie, literka za literką zaczęła przepisywać znaki ze swojego karteluszka. W tym momencie nagle uświadomiłem sobie jedną rzecz i kolejna fala przerażenia przebiegła dreszczem przez moje ciało. Musiałem to zrobić.
Podbiegłem do niej i uderzyłem ją z całej siły w głowę. Upadła charcząc. Podczas gdy ona się wiła na podłodze, ja wcisnąłem enter po niedokończonym haśle. Zostało niecałe trzydzieści sekund. Adrenalina wywiała ze mnie ostatki zmęczenia. Trzeba się było skupić i wyostrzyć umysł do maksimum. Było za mało czasu, żeby zrobić powtórną próbę. Zresztą system po trzech nieudanych podejściach się blokował i przestawał przyjmować hasła na kwadrans. Nie mieliśmy kwadransa. W istocie Księżniczka nie znała prawdziwego hasła i nie mogła odblokować bomby. Mogłem to zrobić tylko ja. Wpisałem wszystkie znaki. Gdy naciskałem enter, wskazówka na cyferblacie miała do pokonania tylko dwa sekundowe wycinki koła. W tym punkcie procesu blask ibrisa zbladł i zmatowiał. Maszyna stanęła. Poczułem w dolnej części ciała niepowstrzymane pulsowanie i mokrą, lepką strużynę spływającą po skórze nogi.
Co za ulga, żyliśmy. Księżniczka zaczęła się podnosić, jeszcze skołowana. Objąłem ją i zacząłem tłumaczyć: – Przepraszam cię, moja najdroższa, że ci nie powiedziałem – ona jednak wyślizgnęła się i skryła twarz w dłoniach.
Zaczęła się nowa sesja szlochu.
– Wyjaśnię ci wszystko! – zawołałem zlany drugą falą adrenaliny. – Wczoraj wyciągnęłaś ten notesik i położyłaś otwarty na stole.
– Ty debilu!!! – wrzasnęła chyba ze wszystkich sił, jakie mieściły się w jej ciele.
– Nie chciałem tego, ale oczy same przeczytały hasło i instrukcje.
– Debilu!!!! – rzuciła się na mnie, bombardując pięściami.
– A pamiętasz, co mówił generał o hasłach? Nigdy nie wolno ich zapisywać i że zapisanie jest przestępstwem takim samym jak zdrada tajemnicy państwowej wrogowi? – głuche echa pięści dudniły w moich piersiach i wypowiadanych słowach, a ona dalej szlochała. – Nie mogłem tego tak zostawić i zmieniłem hasło w systemie bomby.
– Kto ci pozwolił… – wydobyły się słowa z wykrzywionej twarzy poskręcanej od szlochów.
– Miałem ci od razu powiedzieć, ale nie dałaś mi dojść do słowa.
– Kto ci pozwolił, durniu kwadratowy! – wrzasnęła.
– Ale myślałem, że w ten sposób ratuję cię przed zdradą. Zastanów się, gdyby to ktoś zobaczył ze służby… – brnąłem.
– Ty nie myśl, bo z tego tylko same problemy są, debilu! – wrzeszczała. – To jest mój notesik i nikt, nikt, nikt!!! nie ma prawa tam zaglądać. Wbij to sobie do tego kanciastego łba! Powinnam w zasadzie od razu cię kazać rozstrzelać, ale znaj moją łaskę. Dzisiaj pozwolę ci klęczeć przy ścianie całą noc.
Była to już trzecia noc z rzędu, kiedy miałem klęczeć do świtu pod ścianą. Te kary odbijały się dosyć mocno na moim samopoczuciu i sprawności. Dzisiaj przez cały dzień ledwo trzymałem się na nogach i tylko szukałem miejsca, w którym można było choć na chwilę unieruchomić głowę i pospać. Zwykle kwadransik bezruchu głowy sprawiał, że czułem się jak nowo narodzony. Stan ten jednak nie trwał dłużej niż dwie-trzy godziny. Potem znowu trzeba było szukać schronienia na drzemkę.
Klęczałem zgodnie z rozkazem. Ona tymczasem położyła się do łóżka i szlochała tam, co jakiś czas rzucając w powietrze taki lub inny wyrzut, jaki miała do mnie. Koniecznie do mnie, choć mnogość spraw państwowych z pewnością mogła być źródłem wyrzutów z innym adresatem. Te odgłosy stawały się coraz rzadsze i cichsze. W końcu zapadła długotrwała cisza. Cisza o fakturze zaschniętej już wylewki murarskiej. Cisza będąca wierzchnią, ciężką warstwą, pod którą coś buzowało. Coś znanego aż za dobrze. Coś nieprzyjemnego jak zwykle. Byłem jednak nieskończenie zmęczony i to zmęczenie ściągało całą tę mroczną, nocną rzeczywistość w punkt nieciągłości gdzieś w mojej głowie, który świdrował w mózgu ostrym jak igła cyrkla bólem. Nie miałem na nic siły. Przestało mnie obchodzić to, co zrobi Księżniczka, gdy zastanie mnie śpiącego pod ścianą. Zasnąłem.

5. W poszukiwaniu czystości (largo)

Woda bez ruchu
rozpościera się taflą –
nad nią kosmos.

Obudziłem się chyba po kwadransie. Ciężki sen nie dał mi pełnego wypoczynku, ale było go na tyle dużo, że nie mogłem już zasnąć. Księżniczka spała na dobre. Jej równy i głęboki oddech nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Wstałem i poszedłem do swojej łazienki.
Zamknąłem drzwi na klucz, żeby nikt przypadkowo obudzony nie mógł mi przeszkodzić. Odsunąłem szafkę z lustrem od ściany i odkleiłem od jej pleców małą kopertę z nadrukowaną siatką przeplatających się w skomplikowany sposób wstążek. Gdyby się bliżej im przypatrzeć, można byłoby rozpoznać tam strukturę DNA. Przypomniała mi się w tym momencie chwila, gdy zamawialiśmy z Księżniczką papeterie z nadrukowanymi naszymi własnymi kodami genetycznymi. Koperta, którą wyciągnąłem – wiedziałem to na pewno – miała nadruki z moim. Palce mi drżały. Wyplątałem z papieru ostrze skalpela. Dawniej pewnie byłaby to żyletka. Jak jednak trudno w dzisiejszych czasach znaleźć żyletkę? Po szeregu zabiegów, ukrywaniu korespondencji u służby, zacieraniu śladów zakupu w przeglądarce, udało mi się nabyć kilka ostrzy skalpela dla majsterkowiczów.
Puściłem do wanny ukrop. Spadająca woda szumiała, że aż piszczało mi w uszach. Człowiek odczuwa jedno źródło bólu. Gdy już się wejdzie do parzącej wody, bariera skóry jest dużo łatwiejsza do pokonania.
Chwilowo jednak nie dało się zanurzyć ciała – za gorąco. Oparłem przedramiona na krawędzi wanny i położyłem na nich brodę. Wpatrywałem się w wirujące przepływy czystej jak kryształ wody.
Woda była martwa, ale poruszała się jak żywa. Jak już będę po tamtej stronie, będę miał takie same szanse na ożywioną egzystencję, więc żadna strata. Ile przecież ruchu wymaga rozłożenie takiego osiemdziesięciokilowego kawałka mięsa. Każda cząstka mięsa będzie się poruszała tu i tam. Każdy atom będzie zmieniał pozycję.
Zawsze istniało ryzyko, że Księżniczka odpali bombę, gdy się dowie. Brałem pod uwagę tę okoliczność. Skrupuły moje jednak stały się mniejsze, gdy zobaczyłem, jak zareagowała na śmierć babki. Najpierw zaskoczenie, a potem rozpacz i przygnębienie. Nie złościła się, choć miała z babką pewne nierozwiązane problemy i mogłaby się zaraz zabierać do wyrównywania rachunków, gdy już tamta nie mogła nic zrobić. Jej psychiczne przybicie po śmierci pozwalało mi myśleć, że podobnie się stanie w moim przypadku – nie uruchomi zapalnika od razu; w pierwszej chwili utonie w żalu i rozpaczy, potem trafi w ręce rodziny i psychiatrów, a oni już jej w głowie tak poprzestawiają, że myśli o detonacji staną się mało przekonujące. Przecież, co by uzyskała wybuchem? Na mnie już by się nie zemściła, nie wymusiłaby niczego.
Strumień wody wpadający w taflę gwałcił ją i naruszał jej jednolitość. Obserwowałem konwulsje walczących form i zagłębiałem się w ciemną, bolesną przestrzeń, która wydawała mi się najbardziej naturalnym otoczeniem mojego jestestwa w tym momencie. Gęsta atmosfera łazienki opierała się o moje ramiona i wywoływała tępy bolesny ucisk pod obojczykami, zwłaszcza pod lewym obojczykiem. Zapadałem się w sobie w miarę trwania jednostajnego, huczącego szumu.
Jednostajny proces napełniania wanny przeplatał się w mojej świadomości z różnymi obrazami wyrzucanymi rozpaczliwie przez podświadomość na powierzchnię tego, co świadome. Zmęczony na wskroś przypatrywałem się kolorowym wspomnieniom z dzieciństwa. W jednym z nich ojciec darował mi na urodziny model Wieży Eiffla do sklejenia. W tamtym czasie najpierw przez kilka tygodni rozmawialiśmy o różnych ciekawych budowlach; o tym ile to pomysłowości wymaga, żeby wymyślić konstrukcję, której jeszcze nikt nie określił, a która zadziwi wszystkich; która jednocześnie nie będzie potworem. Dużo wtedy czasu poświęciliśmy dyskusji na temat właśnie wizytówki Paryża: jej materiałach; kształcie wyznaczonym przez krzywe wykładnicze; okazji, przy której powstała. Pamiętam potem siebie przed rozpakowanym pudełkiem modelu z rozłożonymi wszystkimi częściami po całym pokoju. Miałem jasno określony cel na najbliższy czas: połączyć to wszystko w misterną całość. Jakże się cieszyłem na późniejsze pokazywanie modelu ojcu i całej rodzinie.
Kolory jednak męczyły, mnie i tak już zmęczonego nocą i bezsennością. Urwał się ten ciężki film. Zawilgotniały dna moich oczodołów – znad burzącej się powierzchni wody nie było widać perspektywy ani na końcową budowlę, ani nawet nie sposób było rozeznać, które to są te klocki, te papierowe elementy, z których miałaby powstać przyszłość. Wszystko sypało się jak luźny piasek, luźny piasek sypiący się w oczy i kłujący w ich wnętrzu. Już nawet większa wilgotność wokół oczu nie dawała szansy na to, że piach się wyłzawi. Ot, był sobie, piekł, dokładał swój ciężar do mrocznego ucisku na obojczyki.
Zakręciłem wodę. Zapadła cisza. Cisza wyższa i szersza niż przedział łazienkowy – z trudem mieściła się w pomieszczeniu, w którym przebywałem. Woda była wciąż jeszcze za gorąca, ale biło od niej takie piękno, że nie mogłem się powstrzymać od dotknięcia opuszkami jej powierzchni. Coś niesamowitego przyciągało mnie tam. Zmęczenie potęgowało tęsknotę za spotkaniem z tym niezwykłym płynem. A przez fale tęsknoty przebijał się obraz Księżniczki – płynne kształty jej twarzy, grube wargi, miękkie przejście od szyi do ramion; ramiona opadające na subtelnie zarysowane biodra; biodra oparte na zgrabnych udach i delikatnych łydkach. Chciałem zanurzyć się w wodzie jak w jej kształcie. Woda tak doskonale dopasowuje się do rozgałęzień mojego ciała, Księżniczka robi to jeszcze lepiej, jeszcze delikatniej, jeszcze staranniej nieuchwytnie.
Pamiętam pierwszy pocałunek, jaki ze sobą dzieliliśmy. Jej oczy błyszczały, a twarz jaśniała pragnieniem i uśmiechem. Zbliżyłem swoją twarz do jej twarzy poza granicę wzajemnego poczucia bezpieczeństwa, ale ta granica nie miała zwykłego znaczenia. Chcieliśmy mieć siebie blisko, wewnątrz naszych granic, w sobie. Nasze nosy niemal się dotykały. Świetliste ogromne oczy były tuż, tuż, tak że nic innego już nie mieściło się w mojej świadomości. Przechyliłem głowę i delikatnie musnąłem jej usta. Nagła i delikatna linia przekreśliła moje ciało od warg po czubek grubego palca w stopie, nie omieszkając zabłądzić w kierunku wsięgadełka – napęczniałego już i rozsadzającego przestrzeń między moimi nogami. Ręką przyciągnąłem jej plecy tak, że wsięgadełko znalazło się też między jej nogami – uwięzionymi w spodniach.
Taka sama linia przekreślała moje ciało teraz, gdy dotykałem tafli gorącej wody. Z tą drobną różnicą, że wsięgadełko pozostawało nieruchome i nieme. Gdy dopełni się to całe mroczne misterium w rozświetlonej niemiłosiernie łazience, będzie ono tak samo nieruchome i nieme – na zawsze.
Potem, pamiętam, muśnięcia następowały jedno za drugim – nieśpiesznie, aby dać szanse energii dotknięcia rozprzestrzenić się do ostatnich krańców naszych ciał. Czułem wtedy, jak impulsy nie tylko docierają do najdalszych konfiguracji włókien mięśni i nerwów, gdzieś w rejonie mojej łydki i łopatki, ale też jak muskają jej szyję i obrysowują kształty jej pośladków. Nadszedł w końcu jednak moment, gdy ona otworzyła usta na całą szerokość i moje usta z językiem i zębami znalazły się w samym środku jej ciała. Zlały się nasze istoty w jedną wspólną całość i trwały tak w szczelnym uścisku, odrywając nasze stopy od ziemi i wzrok od wszechświata.
Tego samego chciałem teraz od wody. Chciałem się w niej znaleźć, chciałem nadparzyć swoją skórę, zanurzając się w tę nieskalaną przestrzeń. Zanieczyścić ją sobą – ostatni raz już na tym świecie. Pragnąłem zanurzyć się w wannie i tak jak woda swoim gorącem zaznaczała linię na mojej skórze w tym samym miejscu zaznaczyć na skórze czerwoną kreskę skalpelem.
Jakże ja nienawidziłem świata, w którym się znajdowałem. Jakże ja nie mogłem wytrzymać tej beznadziejności położenia. Księżniczka dyktowała wszystkie warunki, określała każdy krok i gest, a ja nie miałem nic do powiedzenia. Chodząc nie mogłem machać rękami – bo to nieeleganckie. Krok musiałem mieć zrównoważony i dystyngowany. Twarz wypielęgnowaną. A ja tak tęskniłem do surowego życia bez mnogości przyborów i przyrządów pielęgnacyjnych, bez tysięcy ubrań, które koniecznie trzeba było zmieniać co najmniej dwa razy dziennie. Tak tęskniłem do tego, żeby móc sobie posłuchać ulubionej muzyki. Tymczasem w obecności Księżniczki musała panować cisza. Nawet nie można było niczego słuchać na słuchawkach – z nich też wydobywają się dźwięki, a poza tym gdy mam słuchawki na uszach jej polecenia nie mogą być natychmiast odbierane i może nastąpić opóźnienie w wykonaniu rozkazu. Teraz, po zaręczynach nie mogłem już się wycofać z otaczającego mnie zamkniętego świata. Gdybym zrezygnował, powstałby ogromny skandal i rodzina królewska nigdy by mi nie wybaczyła. W samym królestwie nie miałbym czego szukać, bo dostałbym wilczy bilet. Ktokolwiek zatrudniłby mnie lub w jakiś inny sposób by mi pomagał, natychmiast trafiłby do więzienia na wiele lat. Mógłbym wyjechać za granicę, ale wtedy z kolei Król wysłałby za mną międzynarodowy list gończy.
Nie mogłem nic zrobić. Milcząca wściekłość paliła mnie od środka, a jedyne wyjście, jakie zostało, to oderwać się od tego stanu na zawsze i odejść do tej zagranicy, za którą nie da się już żadnego listu gończego wysłać. Tam zmierzałem właśnie teraz zanurzony w gorącej wodzie i ze stalowym ostrzem w ręku. Zbliżyłem je do nadgarstka.
Jedna skała dotknęła drugiej skały. Zapadła cisza. Ostrze mocno przylegało do skóry, tak że zakreślało w niej linię odcisku. Wystarczyło pociągnąć, a zacznie z ręki wydobywać się płyn, który tak wiele razy napęczniał moje wciągadełko. Ciało pozbawione tego wewnętrznego smarowidła zaciera się i zapada w sobie. Traci przytomność i staje się nieme. Serce nie ma już nic do pompowania, więc więźnie w swoich skurczach. Płuca z braku tlenu w mięśniach nie mają siły, aby się rozkurczać, więc grawitacja spycha ich bezwładną masę w stronę ziemi, zatykając wszelkie kanały powietrzne. Do mózgu nie dociera tlen i neurony przestają mieć możliwość utrzymywania swojej wewnętrznej struktury chemicznej realizującej wzmocnienia i osłabienia sygnałów elektrycznych w sieci. Może dałoby się przywrócić je do funkcjonowania, ale wszystkie wspomnienia i doświadczenia, jakie w życiu mnie spotkały, uległyby poszatkowaniu, zmieszaniu, zamgleniu i częściowemu unicestwieniu. Osoba, która by powstała po tym, nie byłaby już mną, ale jakimś ohydnym zwierzęciem bez osobowości. To coś patrzyłoby tylko i nic nie rozumiało.
W tym momencie pociąg nagle się zatrzymał. Przestraszyłem się i ta cała nagromadzona we mnie wściekłość oraz gorzki ból skoncentrowały się w żołądku. Ciężki jak kamień żołądek zaczął drżeć i krążyć po wnętrzu mojego brzucha. Robił coraz większe okrążenia, by w końcu chlusnąć swoją zawartością przez moje usta prosto do umywalki, do której jakimś cudem w ostatniej chwili dobrnąłem.

6. Bombelki (allegro)

Nie widziałem go,
a przede mną jest jeszcze
tyle oddechów.

Odwróciłem się od lakierowanego antracytu umywalki i zacząłem się w pośpiechu ubierać. Coś się musiało stać, że pociąg tak gwałtownie stanął. Gdy skończyłem wciąganie na siebie dziennych ubrań rzuciłem jeszcze raz okiem na hemisferę umywalki. Była cała upstrzona resztkami jedzenia, ale na czarnym tle jasne punkciki zaczęły przypominać gwiazdy. Uświadomiłem sobie nagle, że już od bardzo dawna nie widziałem prawdziwego nieba usianego gwiazdami. Traf chciał, że niektóre drobinki wczorajszych płatków ułożyły się w kształt przypominający gwiazdozbiór Oriona.
Zapewnione przez protokół poruszanie się w dystyngowanych pomieszczeniach i wyszukanym otoczeniu nieuchronnie prowadziło do stałego oglądania sufitów z rzadka tylko urozmaiconego widokiem czystego niebieskiego nieba. Widziałem już tyle sufitów stiukowanych i freskowanych w najrozmaitsze kształty i opracowania plastyczne od tradycyjnych, barokowych maszkaronów po bardziej współczesne kształty oparte o różne koncepcje plastyczne: czy to impresjonistyczne, czy to kubistyczne, czy ekologiczne. Gołe niebo nie zdarzyło się chyba ani razu. Może z raz widziałem je zniekształcone przez coś w rodzaju szyby, choć pewnie szkło to nie było, bo kto by się bawił w stosowanie takich pospolitych materiałów?
Nie wiem, ile czasu minęło mi na celebrowaniu tęsknoty za rozgwieżdżonym niebem, pewnie kilka minut. W końcu jednak oderwałem się od w gruncie rzeczy śmierdzącej umywalki, otworzyłem drzwi i moim oczom ukazał się najbardziej niespodziewany widok na świecie.
Przy powrocie do pokoju sypialnego musiałem przekroczyć granicę między wagonami, bo łazienki znajdowały się w wagonach sąsiadujących z sypialnią. Granica między wagonami była wykonana bardzo starannie, tak że w normalnych warunkach nie słychać było, iż opuszcza się jeden z nich. Zmiana zaznaczała się tylko obecnością przegubu, który zresztą był starannie wkomponowany w przebieg korytarza – jego członowa hydro-pneumatyczna konstrukcja była rozszerzona na cały przesmyk, a zatem przegub rozpoznawało się tylko, pamiętając z grubsza odległość od łazienki. Nawet panele podłogowe i sufitowe, które przecież nieuchronnie się wycierały przy zakrętach były skrupulatnie wymieniane w regularnych odstępach, żeby nie dało się rozpoznać miejsca przejścia po stopniu ich zużycia.
Tym razem korytarz do wagonu sypialnego był zrujnowany – w miejscu złączenia wagonów zamiast stopniowego, ciągłego przechodzenia jednej bryły w drugą ziała czarna szpara szeroka na trzydzieści centymetrów. Natychmiastowe skojarzenie z antracytem przyniosło ogromną okrągłą kulę próbującą przedrzeć się w głębi mojej szyi gdzieś między przełykiem a kręgosłupem w kierunku nosa. Nie chciałem wierzyć w tę nadzieję, która rozrastała się w moim wnętrzu. Opanowałem ją tłumiąc i ostrożnie podszedłem do szpary, która przy bliższych oględzinach okazała się wynikać z tego, że wagon sypialny został odłączony od wagonu z łazienką.
Nie wiem, co było przyczyną odłączenia. Zapewne jakaś awaria, bo słyszałem charakterystyczny terkot agregatów prądotwórczych, które uruchamiały się, gdy wagony nie miały dopływu energii z zewnątrz – rzadka przypadłość w dzisiejszych czasach. Bardzo mnie jednak zdziwiło, że nikt nie pilnował tej szczeliny. Normalnie służby bezpieczeństwa bardzo skrupulatnie zajmowały się takimi sytuacjami. Sama Księżniczka, kiedy tylko przypadkiem dotknęła ją taka okoliczność, podkreślała w rozmowie ze służbami, żeby strzec pociągu w sytuacji awaryjnej jak oka w głowie. Kiedyś przy jakimś drobnym niedopełnieniu obowiązków – Księżniczka zdaje się zauważyła, iż jeden z ochroniarzy w trakcie pilnowania pociągu podczas awarii czytał gazetę. Zwolnili go natychmiast ze służby i dali wilczy bilet – nie mógł nigdzie znaleźć pracy w całym królestwie. Zlitowałem się nad nim i po cichu udało mi się załatwić dla niego robotę w sąsiednim państwie, przez starego znajomego ze studiów, który tam pracował jako architekt.
Gdyby moje zdumienie przybrało fizyczną postać, nad pociągiem unosiłby się regularny balon napełniony helem lub rozgrzanym powietrzem, gotowy, by zaraz unieść się w kierunku gwiazd. Pragnienie rozbudzone doświadczeniem wpatrywania się w miskę umywalki pchało mnie do dalszego badania okolic szczeliny w przejściu – badania całym moim ciałem. Wślizgnąłem się w czarną przestrzeń i okazało się, że mogę przedrzeć się przez skomplikowaną sieć instalacji pociągu do torów. Tam wyjrzałem spod wagonu na świat zewnętrzny.
Choć już zaczynało świtać, to gwiazdy były widoczne. Za to spod składu nie widać było żadnej obsługi ani strażników. Nikt nie pilnował rozszczelnienia pociągu – ani peronu, przy którym stał pociąg po prawej stronie, ani szerokiej przestrzeni torowisk po lewej. Gdy zobaczyłem, że z przodu przed lokomotywą czerniał wjazd do tunelu pod górą, jakiś cień hipotezy co do przyczyny zatrzymania przemknął przez mój umysł – pewnie trzeba było dostosować skład do przejazdu, a konieczność wynikła z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny dopiero w ostatniej chwili. Zaistniała sytuacja była tak nieprawdopodobna, że czułem w tym jakiś podstęp. Czyżby próba mojego charakteru? Jednak to poczucie jedynie nasiliło we mnie pragnienie wydostania się z położenia, w którym wydawało mi się momentami, że już nawet nie wegetowałem, w którym zwyczajnie stężałem gdzieś między światem ożywionym a nieożywionym. W końcu skoro podejrzewałem, że Księżniczka da sobie jakoś radę z moją śmiercią bez detonacji, to i da sobie radę z moją ucieczką. Tak, nadarzała się unikalna okazja, by zerwać z tym chorym życiem, jakie prowadziłem. Uciec. Uciec stąd ze wszystkich sił.
Impuls zadecydował, że jednak postanowiłem wyjść po stronie peronu. Sądziłem, że łatwiej będzie ukryć się i wymknąć, klucząc między ciemnymi zakamarkami budynków stacyjnych. Ta rachuba okazała się zresztą słuszna. Już po pięciu minutach spacerowałem ulicami miasteczka, w którym zatrzymał się pociąg. Wyglądało, że nikt mnie nie śledził. Może taki przechodzień o czwartej nad ranem nie należał do codzienności i mógł wzbudzić podejrzenia, a na pewno ten fakt zostanie zapamiętany, jeśli jakiś postronny obserwator ujrzy mnie. Cieszyłem się, że jednak nie zdecydowałem się na powrót do pasiastej piżamy. Jej widok na pewno zaalarmowałby postronnego obserwatora i moja ucieczka wyszłaby na jaw. Szedłem zatem równomiernie w kierunku przedmieścia. Oceniałem, że tam mam największe szanse, by dotrwać do rana bez wzbudzania obfitego w tej sytuacji w nieprzyjemne dla mnie konsekwencje alarmu.
Znalazłem schronienie w kępie drzew za miastem. Tam usłyszałem gwizd lokomotywy, która ruszyła w dalszą podróż. Poczułem ulgę. Tamto okropne życie odchodziło. Mam nadzieję – na zawsze. Gwiazdy – choć ledwie widoczne na niebie coraz bardziej realizującym program „świt” – wciąż komunikowały mnie z poczuciem wolności, do którego tak tęskniłem nad opryskaną wymiocinami miską umywalki. Jakoś postaram się przedostać za niedaleką granicę, tam zmienię nazwisko i tożsamość. Pracę jakąś znajdę i będę mógł jako tako żyć. Nasycony różnymi emocjami nie mogłem zasnąć – choć próbowałem. Czekałem na dzień.
Nie doczekałem się. Kilka minut po tym, gdy nośnik spokoju tak szczelnie wypełnił przestrzeń pod konarami kępy drzew, góra z tunelem zatrzęsła się i zaczęły z niej spadać głazy. Na szczęście kamienna lawina schodziła ze stoków daleko. Nie dało się jednak ukryć, że coś się działo. Czubek góry zaczął jaśnieć w nieznany sposób. Uświadomiłem sobie w tym momencie, że oto spełnia się ten mniej pomyślny scenariusz – Księżniczka zdetonowała bombę atomową. Za pewne szczęście należy uważać fakt, iż stało się to w środku góry. Ta przejęła energię detonacji i w tej chwili przekształcała się w coś, czego moje oczy jeszcze nigdy wcześniej nie widziały, a stało w sprzeczności z wszelkimi oczekiwaniami dotyczącymi świata rzeczywistego.
Jaśniejący czubek masywu wyraźnie zamieniał się w otwór krateru, z którego zaczęło się wydobywać coś zupełnie nieoczekiwanego. Zamiast potoków lawy, poszukujących swojego koryta w stokach, z otworu wydobywały się kuliste twory, które z kolei zamiast staczać się jak przyzwoite kule w dół, skakały. Skakały i odbijały się od ziemi, by wzlecieć w górę. Krater wypuszczał ze swojego wnętrza coś, co zachowywało się jak piłki. Te jaśniejące i jarzące się piłki staczały się w podskokach w dół w coraz większych ilościach. W okolicach szczytu było tego w tej chwili zatrzęsienie. Z upływem czasu kule zaczęły docierać w okolice miasteczka. Mogłem przypatrywać się im z bliska. Półprzezroczyste mieniły się feerią barw. Zupełnie jakby ktoś puszczał z czubka góry ogromne bańki mydlane. Te jednak tutejsze nie pękały pod byle dotknięciem – one wciąż odbijały się od ziemi.
Tłum piłek zgęstniał w okolicy, w której znalazłem schronienie. Już nie mogłem liczyć, że jakoś uniknę kontaktu z nimi. Napierały na mnie takim tłumem, że zacząłem się bać: co się stanie, gdy jedna z nich dotrze do mnie? Czy mnie zgniecie swoim ciężarem? Czy piłki zaleją mnie swoją mnogością? Nadszedł w końcu ten moment, gdy nie mogłem już uniknąć kontaktu. Dotknąłem pędzącej bańki z boku, by nie narażać się na staranowanie, i ku mojemu zdumieniu – bańka pękła oraz rozprysła się na milion kropelek, które zgotowały mi rzeźwy, może trochę za chłodny jak na poranny ziąb, prysznic. Poczułem się w jakiś sposób wyluzowany. Schroniłem się wśród drzew i postanowiłem poczekać.
Po dwóch, może trzech godzinach erupcji góra się uspokoiła, ale okolica wyglądała w sposób jednocześnie przerażający i zadziwiający. Tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy, piłek stało nieruchomo w okolicznej przestrzeni i tamowało praktycznie każdy ruch. Wiedziałem, że trzeba zacząć teraz zupełnie nowe życie w tym zupełnie nowym świecie. Postanowiłem zacząć od przedostania się do miasteczka. Bańki pryskały, tłocząc się jedna za drugą.

Alx z Poewiki – Pociąg i bomba
QR kod: Alx z Poewiki – Pociąg i bomba