Serce się zatrzymało na ten ułamek sekundy, który leżał sercu na sercu. Najważniejszy ułamek sekundy i jednocześnie – do zagospodarowania.
Serce decydowało o tak wielu sprawach, że ja (cała reszta, zorganizowana wokół serca) czułam do niego respekt, a jednocześnie tak łatwo zapominałam, że jest. Krew przestała krążyć, dłonie ścierpły, świat się zatrzymał, a gdy wszystko ruszyło ponownie – wiedziałam, że nie to będzie wesoła przygoda.
Położyli mnie na zimnym stole, rozłożyli ręce i podłączyli żyły do maszyn.
Chodziło im o brzuch.
Zanim brzuch stał się moim centrum świata zajmowała mnie kwestia dobra i zła. W gruncie rzeczy sprawa okazała się proste: oto dobro i zło, dwie potężna fale, przenikały się i współwypełniały wszystko, co jest we mnie i poza mną.
Nie należy niczego wartościować, tylko przyjąć do wiadomości. A jeszcze lepiej – uświadomić sobie, że dobro i zło są jak pola magnetyczne, plus i minus, jak konieczność, jak część wszystkiego co istnieje i każdego kto jest. Dobro i zło: nieustanna zmiana, której nie należy się obawiać. Ona jest. One są Jest. I już.
Tak, owszem, odetchnęłam z ulgą pojąwszy tę kwestię, przygarnąwszy ją całą sobą. Od tamtej chwili zło nie stanowiło o moich obawach, nie było już diabelską przestrzenią, próbującą wtargnąć na teren dobroci, na którym to terenie czułam się najbezpieczniej i byłam kołysana do życia. Zło nie przestało mnie szarpać, zastraszać. Ono płynie tak samo jak dobro, ono jest także siłą, potrafiącą wprowadzić w ruch kołyskę ludzkiego ciała. Uznałam, że nie mogę lekceważyć zła, ale nie mogę też wpadać w panikę napotkawszy ów zimny nurt tuż pod swoimi stopami. Mogę ustawić siebie tak, by płynąć jak najczęściej na fali dobra, w cieple i spokoju, z prądem.
A może nie mogę?
Dziadek klęczał przy grządce, powoli wsadzał małe, zielone roślinki, których nazwy zapomniałam i słuchał moich myśli. Pochylał swoją rasową, łysą głowę nad czarną ziemią, śmiał się ze mnie, śmiał całym sobą.
– Ale rozumiesz teraz? – zapytał.
– Chyba tak – powiedziałam, bojąc się, że zrozumienie, które w jednej chwili do mnie przyszło, w drugiej – może odejść. Pełne pojęcie tego, co do mnie dotarło nie było możliwe do ujarzmienia w słowach i Dziadek o tym wiedział. Milczeliśmy zatem, on sadząc rośliny, ja nieśmiało próbując je podlać.
– Zawsze mi się śnisz znienacka, wiesz? – powiedziałam.
– Cóż – Dziadek wstał, wyprostował się powoli, zakładając ręce za plecy. – Takie życie.
I znikł.
Zostałam sama, w obcym mieście, w małym dusznym pokoju z oknem, które było zalepione taśmą klejącą.
– Jutro spróbuję to odkleić, a tymczasem muszę się obudzić i wyjść – pomyślałam.

***

Miasto oświetlone przez jesienne słonce wydawało mi się bardzo przyjazne. Zmiękczone kontury świata przynosiły mi estetyczną ulgę. Też chciałabym być zmiękczona. Tymczasem wiatr i wilgoć dotykały mojej twarzy i była to ostra walka o utrzymanie właściwej temperatury. Musiałam być twarda. Od samego rana.
Miasto było znane z licznych kanałów (mniejszych oraz większych rzek) przecinających ulice i place, oraz tworzących ulice i place. O tej porze było tak pięknie, że wybaczyłabym miastu wszystko, gdyby o wszystkim między nami byłaby mowa. Przechodząc przez Czerwony Most schowałam głowę w ramionach, co nie było ani wygodne, ani skuteczne. Być może, gdybym nie musiała dojść tam gdzie szłam, zawróciłabym. Ale nic z tego, musiałam dotrzeć na miejsce i to szybko. Po drodze były jeszcze dwa mosty, długie i nie dbające o przechodniów, wystawiając ich na wiatr i chłód ciągnący od (oraz do) wody. Potem trzeba było jeszcze przejść przez trójpasmową jezdnię (w nieoznaczonym miejscu, bo oznaczone było pół kilometra dalej) i jeszcze czekał mnie spacer wzdłuż walących się, wysokich kamienic. To prawda, że nad chodnikiem skonstruowano niewielkie zadaszenie, a jednak za każdym razem traktowałam ten ostatni odcinek drogi jak probierz mojego osobistego szczęścia: spadnie mi na głowę jakiś gzymsik, dachóweczka, parapecie, kawał tynku czy nie? Nic nie spadło. A pod daszkiem wiało tak jakby trochę mniej.
Przed stadionem z daleka widać było spory ruch. Z większej odległości– tak jakby poruszała się szara płaszczyzna, rozłożona przed okazałym wejściem jak dywan. Z bliska zaś – widać było bardzo energiczne staruszki, przepychające się, pracujące mocno łokciami, lawirujące pomiędzy straganami z kapciami i zdrową (tłustą) wędliną. Staruszki te koniecznie musiały kupić wielką, białą, słodką bułkę w jedynym słodkim stoisku (przypominającym budkę) i do tego wypić słodką herbatę, którą można było kupić od babci z herbatą, tonącej w puchowej kurtce, za szpalerem wielgachnych termosów. Z powodu ogólnego ścisku prawdopodobieństwo, że się tę herbatę wyleje było ogromne, gdyż siła naporu szła ze wszystkich stron i wydawała mi się nieprzewidywalna. Za pierwszym razem. Za drugim razem nauczyłam się garbić nad moją gorzką herbatą (do słodkiej bułki), przyjmować rozmiary starszych pań i z uporem walczyć o miejsce, w którym można by przystanąć nie będąc na szlaku handlowym.
Kolejne stragany i stoiska wysuwały zaskakujące propozycje natychmiastowego zakupu ściereczek kuchennych, garnków, kremów do twarzy z jadem żmii, kamieni ozdobnych prosto z Afryki, a także walonek, na które się w końcu skusiłam.
Ci, którzy się już herbatą (lub walonkami) pokrzepili (babcie, ciocie, wujkowie, młode matki, młodzieńcy z chorobami skóry itp.) wyciągali bilety i pospiesznie wchodzili przez wybrane wejście (drzwi było dwoje, do wyboru. Były tak samo szerokie i tak samo pilnowane). Przy drzwiach starsze panie bileterki uważnie dziurkowały wejściówki plotkując (już mniej uważnie) z innymi starszymi paniami. Ruch był duży. Ukierunkowany.
W środku zaś panował nie mniejszy chaos.
Zaopatrzona w walonki powtórzyłam sobie numer trybuny, miejsca i ruszyłam tam, gdzie trzeba było ruszyć, pytając o drogę, gdyż w chaosie trudno było o sprawną orientację na terenie trybun.
Powtarzałam numer trybuny i miejsca.
Aż dotarłam.
Nikt się mnie nie spodziewał. Ja się spodziewałam każdego.

***

Któregoś zwykłego dnia choroba doprowadziła moje ciało do lekkiego paraliżu, który wprawdzie powoli ustępował, ale po 24 godzinach (mniej więcej) ciągle jeszcze nie byłam sprawna. Choroba przerażała mnie tak bardzo, że w gruncie rzeczy myślałam o niej nawet wtedy, kiedy o niej nie myślałam, kiedy nie było paraliżów, bólu i panicznego wyjadanie witamin z szuflady z lekami. Wyglądałam, mówiłam, żyłam jak osoba zdrowa. Jedynie zaglądając do mojej głowy znaleźć można było opary, których choroba była źródłem i karmicielką. Opary skraplały się w brzuchu.
Gdy już obudziłam się z lekkim paraliżem jednej strony ciała, nie byłam specjalnie zdziwiona. Uważałam, że umieram. Na własny koniec (lub początek) czekałam dwie godziny, a gdy nie nadszedł zadzwoniłam do szpitala.
O niczym nie poinformowałam rodziny, skontaktowałam się tylko z Przyjaciółką, która niedaleko szpitala wynajmowała tzw. studio, czyli małą kawalerkę. Był to jeden pokój urządzony byle jak, miał otwartą kuchnię i głębokie szafy w korytarzu. Przyjaciółka pracowała tu (twórczo i koncepcyjnie), uciekając od tego co nazywała „koleinami dnia, a co było w gruncie rzeczy jej rodziną.
Tamtego dnia od rana była w studio. Obiecała, że zostanie do nocy i że będę mogła u niej się przespać, by nie być sama, by nie jechać przez całe miasto do domu. Byłam jej wdzięczna.
W szpitalu nie chciałam niczyjej asysty, choć mój niedowład trochę utrudniał poruszanie. Po pierwszych badaniach, mając w planie czekanie na wyniki i kolejne wizyty u specjalistów – pomyślałam, że po południu nie poradzę sobie z powrotem. Poprosiłam o pomoc pielęgniarza, który transportował mnie po szpitalnych korytarzach. Był to silny, niewysoki, spokojny mężczyzna. Zapytałam o cenę, wymienił sumę, którą uznałam za słuszną (i zbawienną), odholował mnie do ostatniej z poczekalni i powiedział, że kończy pracę za dwie godziny i żebym zadzwoniła, to mnie odbierze z gabinetu.
Spędziłam w szpitalu cały dzień. Spotykałam się z lekarzami, którzy proponowali mi doraźną poprawę mojego położenia, na co za każdym razem się godziłam. A potem okazywało się, że doraźność zaczyna się za kilkanaście, może za kilkadziesiąt godzin. W międzyczasie zjadłam przygnębiający obiad (z mikrofali) w małym, szarym, przygnębiającym barze i potem długo siedziałam w parku otaczającym szpital zastanawiając się , co tak naprawdę wydarzy się we mnie za te kilkadziesiąt godzin? W końcu zmarzłam kompletnie, obdzwoniłam tych, którzy powinni wiedzieć, że nie będę do dyspozycji przez parę dni, a potem zatelefonowałam do pielęgniarza, by mnie z tego parku wyciągnął.
Wprawdzie byłam w stanie chodzić, ale raczej bardzo wolno, podpierając się, cała prawa strona była mocno osłabiona. Zauważyłam też straszny brak koncentracji. Mogłabym zgubić się na prostej drodze, potknąć się przechodząc przez pasy, zmienić pas ruchu bez sygnalizacji, upaść bez powodu oraz wszystko inne mogłabym.
Pielęgniarz fachowo wziął mnie pod rękę.
– Taksówka? – zapytał.
– Nie – pokręciłam głową. – To dwa kroki stąd – uściśliłam i zaraz potem przyszło mi do głowy, że to jego dwa kroki, nie moje. Dlatego pozwoliłam się podnieść.
– Dla pani nie ma czegoś takiego jak odległość dwóch kroków – zauważył i cierpliwie, z poważnym wyrazem twarzy poprowadził mnie tam, gdzie chciałam. Zajęło nam to godzinę i 23 minuty, podczas których trochę rozmawialiśmy paraliżach, a trochę o mieście. Zmrok zapadał nagle (właśnie zapadł) i noc przychodziła od razu (jeszcze nie przyszła, może szła tak wolno jak ja?).
Do studia mojej przyjaciółki dotarliśmy jednak nocą.
W pokoju panował półmrok, było chłodno i nieprzytulnie, bo Przyjaciółka nie potrzebowała przytulności, by pracować. Wręcz przeciwnie. Im było chłodniej i bardziej brzydko, tym szybciej i piękniej jej się pracowało. Pracowała „świata nie widząc”, taki typ. Przywitałyśmy się serdecznie (przedstawiłam pielęgniarza), zmęczona usiałam przy stole (zmęczony zapadł się w jedynym fotelu).
-Ciężki dzień, co? – zapytała Przyjaciółka i wszyscy troje pokiwaliśmy głowami: „że owszem, ciężki”. Nie rozmawialiśmy wiele. Zjedliśmy kolację, on w fotelu, my przy stole, nad którym podzieliłyśmy się różnymi nieistotnymi informacjami, które jednak poprawiały nam humor. Tak jak chleb, ser, miska sałaty, herbata w czajniczku i czerwone wino.
Jedliśmy powoli i spokojnie, aż pielęgniarz zauważył, że jutro też będzie ciężki dzień i jasne było, że wszystkim nam należy się wyjątkowy, pokrzepiający sen.
W jedynym pokoju stały jedyne dwa tapczaniki, w samym rogu, na wprost wejścia, Ustawione zostały pod ścianami, pod kątem 90 stopni względem siebie.
Pielęgniarz powiedział, że mieszka pod miastem i że od dawna nie ma dojazdu.
Przyjaciółka odrzekła, że nie ma sprawy, może przecież przenocować, co wydało się nam zupełnie naturalne, tak jakby zawsze tu zostawał, gdy odchodził ostatni autobus.
Najpierw ułożyli mnie, delikatnie i dość komfortowo. Potem Przyjaciółka dorzuciła dodatkowy koc i położyła się na drugim tapczanie, a ja zrobiłam miejsce pielęgniarzowi. Ostatecznie przez cały dzień mnie eskortował. Ułożył się obok, uważając, by mnie nie potrącić. Biło od niego ciepło samego zdrowia i siły witalnej, oraz niewyraźny zapach środków aseptycznych.
Gdy zgasło światło moja choroba osaczyła mnie, pozostawiając wolną tylko jedną stronę. Tę, od której leżał pielęgniarz.
Leżąc na wznak prawą rękę wyciągnęłam za siebie, w stronę Przyjaciółki. Leżałyśmy głowa w głowę. Chwyciłyśmy się za dłonie. Było wygodnie.
Wtedy Pielęgniarz spokojnym gestem położył mi rękę na brzuchu. Poczułam się bardzo bezpiecznie i zasypiając pomyślałam, że być może jego dotyk uleczy moje ciało, a splecione dłonie – uleczą duszę.
Rano obudził nas zapach kawy.
Pielęgniarz nastawił ekspres i wyszedł.
– Przypomnij mi jak miał na imię? – poprosiła Przyjaciółka przy śniadaniu.
– Nie wiem – uśmiechnęłam się. – Nie zapytałam.
– Nie szkodzi. A jak się czujesz?
– Nie wiem – westchnęłam – ale czuję całe ciało.
– To świetnie – ucieszyła się i usmażyłam nam po naleśniku.

***

Tamtego dnia dobro i zło przepływało przez każdą rzecz, której dotykałam, przez każdą myśl, którą pomyślałam, przez ciało (tę zdrową i tę mniej zdrową część ), przez blizny, które pozostawiała choroba. Wszystko posiadało nieskończoną liczbę odcieni, mogłam mnożyć argumenty „za” i „przeciw” każdej sprawy, każdego problemu. To mieściło się w wielkim tańcu dotyczącym wyłącznie mojego świata.
Choroba odebrała mi pewność siebie. Choroba odebrała mi pewność siebie. Choroba odebrała mi pewność siebie. Bardzo dziwnie się czułam.

***

Pod dachem stadionu wisiało profesjonalne, teatralne oświetlenie, pozostawiające przestrzeń w przyjaznym, żółtawym półmroku. Osiem trybun pełne było ludzi, boisko ciasno zastawiono rzędami niewygodnych krzeseł. Pełne były trybuny, pełna była przestrzeń boiska. Widownia zwrócona została ku scenie, na której stało pianino, wisiał ekran i w której centrum, z samego przodu, przy rampie, postawiono mównicę, niewielki stolik oraz dwa krzesła.
Oprócz tego, że panował półmrok, panowała także specyficzna cisza, wypełniana ludzkimi oddechami, szeptami, szperaniem w torbach, przekładaniem okryć na poręcze siedzeń. Nikt nie kaszlał. Nikt nie kichał. Ludzie sadowili się na wyznaczonych miejscach w najwyższym skupieniu, starając się nie szeleścić niczym, lub siedzieli tu od dawna, z zamkniętymi oczami, czekając na to, co miało nastąpić. Wszyscy wydawali się spokojni i wtajemniczeni. Dlatego (choć nie wtajemniczona) równie spokojnie zajęłam swoje miejsce (szósta trybuna, pierwszy rząd, dwudzieste piąte miejsce) i starałam się przybrać minę wewnętrznego skupienia. W tym samym czasie chłonęłam to, co było na zewnątrz: miny ludzi, ich gesty, ich spojrzenia, napięcie mięśni twarzy, zmarszczki… Wgapiałam się w tych, którzy nie wgapiali się we mnie. Byłam prawdopodobnie jedyną wgapiającą się w tej okolicy.
Z głośników sączyła się muzyka – romantyczne etiudy na fortepian i nic więcej, zdecydowanie nie forte. Wielki zegar informował ile minut pozostało do rozpoczęcia seansu. Termometr pokazywał 22 stopnie Celsjusza i wilgotność powietrza – w normie.
W końcu światła rozbłysły na całej sali, budząc śpiących i pobudzając skupionych, po czym jeden z reflektorów skierowany został na scenę, na którą prężnie wkroczył uzdrowiciel. Wyglądał na pięćdziesięcioletniego, poważnego lekarza, lub poważnego biznesmena, ubrany był w ciemny garnitur, białą koszulę, a półdługie, siwe włosy zaczesał do tyłu. Łysiał. Odezwał się i ze zdziwieniem odnotowałam, że głos miał prawie kobiecy, przy tym – spojrzenie surowe. Krótko przywitał się ze zgromadzonymi, którzy klaszcząc wstali i zapewne klaskaliby w uniesieniu długo, gdyby uprzejmie, acz zdecydowanie nie poprosił, by usiedli.
– Zaczynamy naszą pracę – powiedział.
I zaczęliśmy.

***

Byłam przygotowana na to, że po wybudzeniu będzie boleć. Miałam zamiar nie pozwolić się zaskoczyć bólowi. Nic z tego. Kiedy poczułam, że znowu jestem ciałem, kiedy ściśnięty żołądek walczył z odruchem wymiotnym, od którego napinały się szwy, a do żył wtłaczano kolorowe płyny wprost z maszyny wydającej cichy, ale denerwujący szum zapytałam:
– Czy podajecie pacjentom morfinę?
– Tak – odpowiedziała siostra, strzegąca tego wieczoru pięciu pociętych ciał. Wstała od małego biurka, na którym wypełniała jakieś formularze, przygotowała zastrzyk (a raczej wlewkę). Zanim dotarła do mnie ze środkiem uśmierzającym zdążyłam zanurzyć się w nieziemskim zimnie, które przywiodło mnie nad krawędź jakiegoś urwiska, z którego już miałam skoczyć (szczękając głośno zębami), nie widząc innego wyjście, gdy usłyszałam:
– Jeszcze parę sekund i wszystko będzie dobrze.
Z jedną nogą zawieszoną nad przepaścią, przytrzymywana przez kable i wenflony postanowiłam poczekać jeszcze tych parę sekund.
Przyszła ulga. Rozeszła się po mnie jednym, ciepłym, miękkim słowem: „dobrze”.
Odetchnęłam.
Ostatecznie jednak (ni9e ukrywam) byłam rozczarowana morfiną: tylko ulga, tylko ‘dobrze’, żadnych wizji, żadnych znaków pocieszenia, żadnego piękna, za które można by oddać życie?
Ale.
Ale dobro i zło przestały (współ) istnieć.
Nie ma. Nic nie płynie.
Nie ma żadnego wyboru.
Trwanie.

***

Uzdrowiciel intensywnie pracował wraz z tymi, którzy chcieli być uzdrowieni. Stojąc na mównicy, uzbrojony w laserowy wskaźnik i w ekran, na którym migały różne części organizmu ludzkiego w powiększeniu makro – niestrudzenie tłumaczył, wykładał, pouczał i jednocześnie przypominał, że nie o wiedzę tu chodzi. O coś więcej, o zdrowie zawarte w kosmicznej pamięci naszych jestestw. Publiczność, czyli pacjenci, z nadzieją podawali za każdemu słowu, każdej sugestii, każdej argumentacji, każdej migawce. Przyjęte było milczenie. Przyjęty było opanowanie. Przyjęte było, by nie przeszkadzać tym, którzy słuchali. Przyjęte było, by postarać się przyjąć uzdrawiającą strukturę energii i wiedzy, a potem sprawdzić ją sobie – czy aby rzeczywiście działa. Przyjęta była szczerość, lecz otwartość względem tego, co stanowiło pracę uzdrowiciela.
Dlatego stadion oddychał równo, zgodnie z jego zaleceniem i śledził na slajdach krwinki czerwone, krążące w schemacie, obrazującym samo zdrowie, ludzkie zdrowie, zdrowie naturalne, zdrowie konieczne, zdrowie przynależne każdemu, o każdej porze. Brak zdrowia, ta dziwaczna dewiacja oddalała się z każdym słowem uzdrowiciela, robiąc miejsce dla pogodnej wiary, która mogłaby przerodzić się w uzdrawiającą ekstazę (gdyby to było tu przejęte. Ale nie było.) Wiedza równoważyła wiarę, wiara należała do wieku techniki. Ekstaza nie była celem pracy i przeszkadzałaby siedzącym obok.
Cisza. Skupienie.
– Kontynuujemy pracę – napominał uzdrowiciel, przechodząc do kolejnego tematu.

***

Pierwsze wyjście do łazienki okazało się bólem w czystej postaci. Podwieszona do stojaka, z którym łączyły mnie kable (tak o tym myślałam tak to widziałam) i dożylne wlewki, podtrzymujące organizm w jako takiej formie – powoli sunęłam do szerokich drzwi. Cała ta plątanina poruszała się wraz ze mną, obok, a trwało to wieki, choć łazienka była zaledwie 3 metry od mojego łóżka. Dostosowano ją do obecności stojaka, ale i tak wyprawa okazała się porażkę. Nie byłam w stanie usiąść na ubikacji. Mogłam tylko krzywo stać, wsparta o ten cholerny stojak i o zlew, i mogłam jeszcze patrzeć w lustro na swoją twarz, która nie wyglądała swojo.
Wyszłam powoli, zrezygnowana, jeszcze bardziej obolała.
Wtedy we framudze drzwi prowadzących do sali zauważyłam kobietę, którą (byłam tego pewna) znałam. Zatrzymałam się, gdyż świadomość owej znajomości nie podsunęła mi ani imienia, ani okoliczności naszej zażyłości. Ona zaś zamachała do mnie ręką, jakby była bardzo, bardzo daleko i powiedziała:
– Witaj na progu transformacji!
Pomimo panicznego wysiłku nie rozpoznałam twarzy, ani głosu, zaś z kontekstu powitania nie potrafiłam wysnuć żadnego wniosku. Zresztą kobieta szybko stała się niewyraźna i znikła. Albo po prostu wyszła.
Na jej miejscu pojawiła się siostra.
– Przeciwbólowy już podajemy? – zapytała.
-Tak – odpowiedziałam nad podziw wyraźnie. – Poproszę.

***

Moja rana , która nie chciała się goić była raną całej rodziny: tej która przeminęła, umarła, żyła dawno temu według przyjętych przez siebie wzorców (o których nic nie wiem). Rana była raną rodziny, w której się wychowałam (będąc pod wpływem przyjętych przez rodziców wzorców) i raną rodziny, której nie mam, bo nie lubię wzorców. Ta rana ropiała, osocze sączyło się tygodniami. Rana patrzyła na mnie zdziwiona, gdy tylko odsłaniam opatrunek. Cięcie uśmiechało się czerwoną, niezabliźnioną kreską. Pielęgniarka oznajmiła, że mówi się na to łódka, że trzeba to skleić.
– Niech się goi – ponaglałam ciało, obserwując szybkie ruchy pielęgniarki, podczas czyszczenia rany. – Proszę jakoś te brzegi ze sobą zespolić – poprosiłam. – Też mi łódka, którą nigdy nigdzie nie dopłynę!

***

Ilość kanałów w tym mieście była w stanie zaspokoić najbardziej wyrafinowane, turystyczne gusta. Na mój gust jednak – było ich troszkę za dużo. Z tego powodu temperatura powietrza najczęściej nie wydawała mi się zadowalająca, ale ciemne, granatowoszare chmury często wisiały tak nisko, że miasto wyglądało poważniej, dostojniej – miasto nie uginało się pod ciężarem chmur. Postanowiłam nie ugiąć się także. Pod żadnym ciężarem. Postanowiłam zobaczyć miasto z perspektywy wody. Wsiadłam do prawie pustego stateczku wycieczkowego, któremu kapitanował duży pan o kwaśnej minie i którym, tego akurat dnia, miało zamiar zrobić to samo co ja – kilkanaście zmarzniętych osób. Poinformowano nas o trasie. Ruszyliśmy. Z głośnika płynęły wyjaśnienia historyczne dotyczące mijanych okolic, skierowane do miłośników architektury oraz do tych, którzy lubią krótkie podpisy pod zdjęciami/pomnikami/budynkami. Wyłączyłam słuch, wzrok zatrzymał się na metalowym połysku wody, a kiedy się zmęczył, przeniosłam spojrzenie na wąskie kanały, na szeroką rzekę, na domy otwarte dla gości schodzących z łodzi wprost do westybulów; patrzyłam na pałace pozwalające się podziwiać, na kopuły świątyń zbudowanych niedaleko mostów, których niezliczona liczba pozwalała miastu na intensywne życie. W końcu odchyliłam głowę i zapatrzyłam się na niebo, które z każdego miejsca wygląda tak samo. Na wysokości mnie działo się ludzkie połączenie nieba i ziemi. Działo się miasto. Chmury. Miasto. Ja.
Z oganiającego mnie coraz dotkliwiej zimna nie mogłam wyobrazić sobie ani budowniczych kanałów, ani mieszkańców okolic, ani życia, które kiedyś tu było i ewoluowało w czasie, ani życia, które wciąż tu jest.
Nagle stateczek zatrzymał się. Kwaśmy kapitan wyszedł przed ogół (że się tak wyrażę), niechętnie zwrócił twarz w stronę siedzących na pokładzie i powiedział:
– Akumulatora nie ma.
– Jak to nie ma? – chciał wiedzieć gruby pan, któremu towarzyszyła rozchichotana, młoda dziewczyna z piwem w ręce i w blond peruce.
– Nie ma. – powtórzył kapitan.
– A był? – dociekał gruby, gdy dziewczyna zanosiła się śmiechem, popijając zimne (na pewno bardzo zimne) piwo z butelki.
– No jakże – kontynuował kapitan – był. Popsuł się, musimy poczekać.
– Na co? – zachichotała dziewczyna – a zresztą – dorzuciła – wesoła przygoda! Chce pan piwka?
– Wesoła – mruknął kapitan, co zabrzmiało jak przekleństwo i schował się pod pokładem. Najwyraźniej nie chciał piwka. Podejrzewałam, że wolał normalną wódkę.
Stateczek został pchnięty przez inny przepływający stateczek w stronę brzegu, przywiązano go do barierki. Wtedy pierwszy raz od dawna pomyślałam o sardynkach. O sardynkach ściśniętych w puszce.
Ogrodzenie ciągnące się wzdłuż tego kanału nie było zbyt wysokie, więc po prostu wstałam, przeskoczyłam przez nie i znalazłam się na ulicy. Z tym, że nie miałam pojęcia na jakiej ulicy się znalazłam, oraz jaki powinnam obrać kierunek.
Pora była późna, przechodniów nie było wielu, krzyknęłam więc do kapitana, by powiedział mi, w którą stronę mam iść.
– W lewo! – odkrzyknął, nie wystawiając głowy spod pokładu.
– Ja bym poszedł w prawo – zasugerował z troską gruby pan.
Poszłam w lewo.
Szybko natknęłam się na panią wyprowadzającą wyjątkowo kudłatego i brudnego psa, uprzejmie zapytałam o drogę do centrum, po czym dowiedziałam się, że jestem na końcu świata, ale że wybrnę z kłopotu idąc wzdłuż torów tramwajowych.
– Tramwaje tędy nie jeżdżą? – zapytałam rozczarowana.
– Od roku remont – odparła. – Ale trafi pani na stację metra. Za jakieś pół godziny.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się i ruszyłam szlakiem tramwajowym, oglądając miasto z perspektywy szyn. Toczyłam się bezszelestnie, bez pasażerów i nie zatrzymując się na przystankach. Chciałam być tramwajem.
I żeby ktoś mnie naprawił.

***

Postanowiliśmy (wraz z samym dobrymi znajomymi) odpocząć, odetchnąć od tempa narzuconego przez miasto, lecz od miasta się nie odcinając. Zapragnęliśmy poświętować trochę, bez powodu, dla samego świętowania, dla samego faktu naszego tu-bycia, czy tam-bycia.
Na trzy wczesnojesienne dni wynajęliśmy niewielką willę, usytuowaną w niewielkim ogrodzie, przy wąskiej, ale wciąż zielonej ulicy, niedaleko przystanku autobusowego, w wyjątkowo ładnej, spokojnej dzielnicy. Zjeżdżaliśmy się przez całe przedpołudnie, pozwalając sobie na lenistwo i niepunktualność, ciesząc się stylową scenerią tego miejsce i naprawdę przyjazną atmosferą, która przynależała do willi. Kuchnia tu była przestronna, co nas cieszyło dodatkowo, bo wiadomo, że kuchenne rozmowy zawsze są najciekawsze. W dużej jadalni czekał na nas wielki stół, przy którym mogło zasiąść ze dwadzieścia osób. Salon posiadał kominek, duży i stary, z otwartym paleniskiem. Przeszklone drzwi werandowe stanowiły ramę dla widoku na ogród, który jeszcze się żółcił i złocił, jeszcze liście były na swoich miejscach, a trawa zieleniała (ostatkiem sił, ale zieleniała!).
W ciągu dnia świeciło delikatne słońce, zmierzch rozciągał się niespiesznie, aż do pierwszych, mrocznych smug nocy. Jednak jeszcze przed nocą skończyliśmy kuchenne przygotowania i zasiedliśmy do stołu, by jeść, opowiadać, milczeć, uśmiechać się, pić.
Między nami panował pewien porządek i wszystko szło zgodnie z oczekiwaniami (ale niekoniecznie z planem, nie było tu bowiem planu, żadnej subtelnej nawet formy przymusu).
Pomimo tej przyjaznej, niewymuszonej atmosfery wciąż odczuwałam coś na kształt braku harmonii pomiędzy my i ja, my – czyli jednak oni, i ja które nie mówiło o chorobie, a które było chorobą całe zajęte, lecz udawało, że przyszło by sobie jeść, milczeć, uśmiechać się, pić.
Przeważnie byłam my, ale nie teraz. Teraz moje myśli podążały dwutorowo, po pierwsze – funkcjonowały w przestrzeni my (myśli i słowa), po drugie – przylepione do skóry od środka, nie opuszczały przestrzeni mojego ja (myśli, a nie słowa). Te drugie zawracały mi głowę najbardziej, straszyły, podsuwały podejrzenia, że oto kończy się szansa na szczęście, że nie mogę się cieszyć tak jak cieszą się my, że nie mogę się bawić tak jak bawią się my. To są oni, a ja jestem my z chorobą.
– O, co to, to nie – powtarzałam sobie w duchu i prowadziłam ożywione, wesołe rozmowy przez stole (z oni).
Znając doskonale każdego z obecnych nie czułam potrzeby dotykania niczyich spraw osobistych, a już szczególnie nie – własnych. Preferowałam lekkie żarty do lekkiego posiłku.
Tak było aż do momentu, gdy do drzwi zadzwonili nieznajomi (oni-oni, nie żadne z możliwych my). Było to dwóch mężczyzn i kobieta, którzy się nawzajem nie znali, ale wspólnie czekali na przystanku na autobus i słyszeli gwar dochodzący z otwartych okien jadalni. Wytłumaczyli nam, że wymieniwszy kilka uprzejmych uwag na temat zabawy i znaczenia miłego towarzystwa w życiu człowieka, poczuli tęsknotę za przeżyciem czegoś podobnego teraz, zaraz, natychmiast. Dlatego się założyli, o trzy różowe wina, że zapukają do willi i poproszą o gościnę, i zostaną przyjęci.
I tak zrobili.
Podobno kobieta obstawiała, że im wszystkim podziękujemy mniej więcej w progu. Panowie byli bardziej pewnie siebie. I słusznie. Przyjęliśmy ich chętnie, zawsze to niespodzianka, zarządzenie losu, materiał na anegdotę.
Kobieta okazała się wyjątkowo nieśmiała, niewiele się odzywała, nie uśmiechała się wcale, zjadła ciastko, wymieniła się wizytówkami z panami od zakładu i wyszła. Pan pierwszy od początku bawił się świetnie. Był jowialny, wąsaty i w sposób naturalny rozrywkowy. Od razu poczuł się jak u siebie, lecz nie szarżował z koleżeńskością, z żarcikami itp. pił mało i gawędził dużo. Wpasował się w atmosferę. Pan drugi nie wyglądał jowialnie, raczej ascetycznie, trochę jak ksiądz. Był chudy, lekko przygarbiony, około czterdziestki, o dość młodej, gładkiej twarzy, w której najważniejsze były oczy, duże i ciemne, a najmniej ważne zęby (też duże. Żółtawe). Pan drugi usiadł koło mnie. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę uważnie:
– Na który autobus pan czekał? – zapytałam.
– Na dziewiętnastkę – odpowiedział.
– Nie śpieszył się pan? – Byłam ciekawa.
– Śpieszyłem – przyznał.
– I co teraz?
– Teraz się nie śpieszę – sięgnął po kieliszek z winem i oboje się roześmialiśmy.
Rozmowy przy stole toczyły się wartko, na wielu frontach, bez pauz. Nie byłam skoncentrowana na niczym i nikim szczególnie, czas płynął swobodnie, wewnętrzne podzielenie mniej mi doskwierało, a gdy zrobiło się naprawdę późno pan drugi, zabierając się do wyjścia powiedział do wszystkich:
– Było mi bardzo miło – a potem dodał – dziękuję.
– A do tego wygrał pan zakład – zauważyłam.
– To także się składa na „miło” – odparł.
Zanim wstał od stołu zapytałam nagle:
– Czym się pan zajmuje?
– Łowię sardynki – odpowiedział, zdejmując gruby sweter z poręczy swojego krzesła.
– Słucham? – zdziwiłam się. Nie pasował mi do sardynek.
– Sardynki – powtórzył – łowię.
– Pojedynczo? – dociekałam, chociaż od razu pojęłam, że pytanie nie ma sensu. Bo co niby „pojedynczo”?
– No, skąd – roześmiał się, pochylając się nade mną.
– To pana zawód?
– I hobby.
– Odprowadzę pana do drzwi – zaproponowałam, ruszając zza stołu.
– Lubi pani sardynki? – zapytał.
– Uwielbiam!
– Ach tak – spojrzał na mnie jakby z lekka drwiną. – Złowię kilka dla pani.
Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić tego człowieka na kutrze, w sztormiaku, przy sterach, smaganego wiatrem, palonego słońcem. Już szybciej – z wędką, na brzegu rzeczki, w ciszy i spokoju.
– A mogę zobaczyć, jak pan będzie je łowił?
Pan drugi nie odpowiedział. Podał mi wizytówkę: Ernest de Ao
Wynikało z niej jeszcze, że jest artystą (chyba malarzem, nie było to jasne) i nie było informacji, że jest rybakiem. Zatem żartował sobie?
– A jednak zajmuje się pan sztuką – powiedziałam, nie kryjąc rozczarowania.
– Tylko w mieście i proszę mi wierzyć, jestem tu naprawdę rzadko – podał mi rękę, którą uścisnęłam odrobinę za mocno.
Ernest–artysta pożegnał się ze wszystkimi, po czym wyszedł na ostatni autobus nr 19. A ja otworzyłam puszkę sardynek, którą znalazłam w kuchennej szafce.

***

Owszem, miasto budziło moją fascynację, szczególnie o zmierzchu. Ja sama (owszem) – nie budziłam w mieście większych emocji, nie odczuwałam specjalnego zainteresowania miasta mną, gdy przemierzałam ulice, mosty, parki, place, zajęta swoimi sprawami. Miasto mnie nie odrzucało. Miasto mnie nie przyciągało.
Owszem, fascynował mnie uzdrowiciel. Przynależał do miasta i wyrażał się o jego mieszkańcach i o historii z pewną czułością. Jestem przekonana, że miasto było mu wdzięczne za to, że tu był, o czym świadczyła (chociażby) burza oklasków, gdy pojawiał się na scenie, oraz bezwzględny szacunek obsługi, panującej nad całym przedsięwzięciem.
Uzdrowiciel pojawiał się zawsze w towarzystwie najbliższego współpracownika (starszego mężczyzny z charakterystycznymi dla miastowych wąsami, chodzącego w białym kitlu, z czarną torbą przewieszoną na skos). Współpracownik dyskretnie asystował mu przez cały czas pracy. Czasem podprowadzał matki z dziećmi, które trzeba było zobaczyć z bliska, czasem podawał uzdrowicielowi wodę, lub przechwytywał kwiaty niesione przez wdzięcznych pacjentów. Czuwał.
Podziwiałam jego gotowość.
Wszystko wydawało mi się bowiem względne i nie gotowe, a najbardziej względna i nie gotowa byłam ja sama.
Nie mniej, podnosząc ręce do góry, ufałam (niestety też względnie), że odwieczny Porządek Rzeczy, zawieszony pod pułapem nieba przyniesie mi uzdrowienie, zanim chirurg podniesie na mnie skalpel.
Podnosiłam ręce w nadziei, z którą się podnosi ręce w każdej kulturze.
– Zaczynamy pracę – przypomniał uzdrowiciel.
Wracając z przedostatniego spotkania, zatrzymałam się na światłach i w tłumie, który ustawił się na przeciwko zauważyłam kogoś, kto wydał mi się znajomy. Spróbowałam szybko przypomnieć sobie kto to może być, dopasować rysy twarzy do imienia lub nazwiska, ale to się nie udało.
Mijając, skinęliśmy sobie głowami i nagle ta osoba powiedziała do mnie, bardzo wyraźnie:
– To samo nigdy nie jest tym samym.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo zielone światło zaczęło migać ponaglająco. Gdy już byłam po drugiej stronie ulicy rozpadało się na dobre i wszystko straciło kontury. I nie było ani tym, ani tamtym, a już tym bardziej – tym samym.
Miasto budziło moją fascynację.
I strach.

Miłka O. Malzahn – Sezon na sardynki (1)
QR kod: Miłka O. Malzahn – Sezon na sardynki (1)